sobota, 29 grudnia 2012

Shahriar Mandanipour - Irańska historia miłosna. Ocenzurowano

W najnowszych "Książkach" Mariusz Szczygieł stara się wytłumaczyć fenomen polskiego reportażu: dlaczego literacki, dlaczego taki dobry, dlaczego nie ma odpowiednika w świecie. Odpowiedzią, według Szczygła, jest komunizm.

Wyciągam z zanadrza reportaż Barbary Łopieńskiej "Łapa w łapę" z roku 1976, tłumaczę, że jest o tresowaniu tygrysów w cyrku, powstał na podstawie rozmowy z treserką, panią Haliną, i czytam im na głos niektóre fragmenty.
Pierwszy: "Jej rada jest taka: karmić przed numerem. Nie za dużo, żeby nie były leniwe, ale i nie za mało. Bo jeden tygrys - cichy i spokojny - będzie się z głodu podlizywał, znów drugi - nerwowy - może skoczyć".
[...]
Trzeci: "Wszystkie naraz jeszcze nigdy się nie zbuntowały. Zresztą zdaniem pani Haliny to one nawet by miały gorzej na wolności. Czy one w ogóle wiedzą, że siedzą w klatce?".
[...]
Piąty: "Treserem może zostać każdy człowiek z cyrku. Taki, co przeszedł choćby żonglerkę, czy, powiedzmy, człowiek guma". *
Paradoksalnie, to właśnie trwająca długie lata zabawa w kotka i myszkę z cenzorami była najlepszą szkołą reportażu. Chcąc przekazać czytelnikowi treści , które nie były po myśli władzy, reporter musiał cały czas szkolić swój warsztat literacki, umiejętność stosowania coraz bardziej wyszukanych metafor, istną słowną ekwilibrystykę. Zakładając, że cenzorzy też nie próżnowali i byli w swojej pracy coraz lepsi mamy tu do czynienia z tym co w biologii nazywamy koewolucją. Ewolucja drapieżnika i jego ofiary jest ze sobą sprzężona, tak, że oba gatunki wzajemnie się napędzają. Zebry będą biegać coraz szybciej, żeby uciec przed lwami, ale także wśród lwów największy sukces reprodukcyjny osiągną te, które będą biegać szybciej niż inne i tym samym będą w stanie dogonić zebrę. Oba gatunki ewoluują, ale sytuacja między nimi pozostaje bez zmian. Czasami nazywamy to ewolucyjnym wyścigiem zbrojeń, ale ja wolę oczywiście porównanie literackie, które mamy na to zjawisko - Efekt Czerwonej Królowej (od Czerwonej Królowej z Alicji w Krainie Czarów).


Alice looked round her in great surprise. "Why, I do believe we've been under this tree all the time! Everything's just as it was!"

[...]

   "in our country," said Alice, still panting a little, "you'd generally get to somewhere else -- if you ran very fast for a long time, as we've been doing."
  
"A slow sort of country!" said the Queen. "Now, here, you see, it takes all the running you can do, to keep in the same place. If you want to get somewhere else, you must run at least twice as fast as that!"**

Alicja rozejrzała się w koło bardzo zdziwiona.
"Dlaczego wydaje mi się, że cały czas byłyśmy pod tym drzewem! Nic się nie zmieniło!"

[...]

"w naszym kraju", powiedziała Alicja wciąż lekko zadyszana, "powinieneś znaleźć się w innym miejscu, jeśli biegłeś przez dłuższy czas tak szybko jak my."

"Co za powolny kraj!" powiedziała Królowa.
"Tutaj, aby pozostać w tym samym miejscu, musisz biec co sił w nogach. I co najmniej dwa razy szybciej, jeśli chcesz przedostać się w inne miejsce"



Kolejny, poza Polską, przykład Efektu Czerwonej Królowej, jako koewolucji twórcy i cenzora znajdziemy w kraju zadziwiająco do Polski podobnym - w Iranie. Tak, na końcu poprzedniego zdania jest Iran. Możecie przeczytać je jeszcze raz, ale on tam nadal będzie.
W Iranie tak jak kiedyś w Polsce obowiązuje cenzura. Jest ona jednak o wiele bardziej restrykcyjna niż w Rzeczpospolitej Ludowej oraz skierowana nie tylko na krytykę władzy, ale także na obrazę moralności. Obrazą moralności będzie oczywiście scena seksu czy opis nagiej kobiety, ale nie tylko. Będzie nią także scena w której bohater pije alkohol (zakazany w Islamskiej Republice Iranu) lub bohaterowie - kobieta i mężczyzna nie będący swoją najbliższą rodziną, przebywają w jednym pomieszczeniu. Ba, moralnie podejrzana może cenzorowi wydać się nawet scena, w której mężczyzna wyjmuje łyżeczkę ze swojej herbaty i wkłada ją do herbaty kobiety (odnalezienie tu dwuznaczności pozostawiam wam; tak, ma to związek z seksem). Jak widzicie irańscy cenzorzy mają ręce pełne roboty, a prawdziwym kunsztem muszą wykazać się irańscy pisarze chcąc cokolwiek w takich warunkach opublikować.

Wyobraźmy sobie teraz irańskiego literata, któremu marzy się napisanie pięknej historii miłosnej. Powiecie, że to nie takie trudne, że przecież taka historia może obyć się bez nawiązań do miłości fizycznej. Można skupić się na porozumieniu duchowym, rozmowie. Przypomnijmy jednak sobie, że w Iranie kobieta nie może przebywać sam na sam w towarzystwie mężczyzny nie należącego do jej najbliższej rodziny. Jak więc rozpocząć taką historię miłosną, aby nie wzbudziła czujności cenzury?
Shahriar Mandanipour, autor książki Irańska historia miłosna. Ocenzurowano wymyśla sposób, który powinien oczarować każdego bibliofila.

Sara, studiująca literaturę perską, jest częstym gościem biblioteki do której uczęszcza także Dara - były student szkoły filmowej. Sara i Dara nie mają prawa się spotkać, część biblioteki przeznaczona dla mężczyzn oddzielona jest regałami od części przeznaczonej dla kobiet. Dara może jedynie obserwować przez szparę w regałach buty Sary i słuchać jej głosu. Pewnego dnia Sara chce wypożyczyć zakazaną książkę, której oczywiście nie ma w bibliotece. Następnego dnia Dara rozstawia pod domem Sary uliczny stragan z książkami (w imię miłości jest w stanie wyprzedać swoją domową kolekcję). Wśród nich jest naturalnie książka, którą bez powodzenia próbowała wypożyczyć Sara. Po paru dniach dziewczyna w końcu zatrzymuje się przy straganie i dostrzega poszukiwaną przez siebie pozycję. Poprzedni właściciel książki miał irytujący zwyczaj rysowania czerwonych kropek na niektórych stronach książki. Sarze zajmuje trochę czasu dojście do tego, że kropki nie są stawiane w przypadkowych miejscach, a nad konkretnymi literami, które uporządkowane tworzą list miłosny.
Tak to się wszystko zaczyna, w każdym liście znajdują się wskazówki dotyczące następnej książki z biblioteki, w której będzie znajdował się kolejny list.


Nawet gdy dochodzi wreszcie do spotkania zakochanych, czytelnik ani na chwilę nie zapomina w jakim kraju rozgrywa się opisywana historia. Para zamiast usiąść na ławce w parku wybiera się na randkę do szpitala. Izba przyjęć wydaje się najbezpieczniejszym miejscem, w którym mało kto spodziewa się kontroli strażników moralności.
Historia miłosna jest jednak dla autora jedynie pretekstem do napisania książki o życiu artystów w Iranie, o ich wiecznej grze, którą prowadzą z cenzorami, a w efekcie o fenomenie, nacechowanej symboliką, irańskiej literatury: dlaczego taka dobra, dlaczego nie ma odpowiednika w świecie. 

Aby nie być gołosłownym, dla potwierdzenia tej wyjątkowości irańskiej literatury, Shahriar Mandanipour tworzy małe arcydzieło. Irańska historia miłosna to opowieść snuta przez dwóch narratorów. Trzecioosobowa narracja opowiada o losach zakochanej pary, które przeplatają się z przemyśleniami pisarza - narratora pierwszoosobowego - na bieżąco opowiadającego czytelnikowi o tworzeniu tejże miłosnej historii, o próbach wyprzedzenia o krok cenzora, a także o momentach, w których stworzeni bohaterowie zaczynają wymykać się spod kontroli i żyć własnym życiem.
Można dowiedzieć się bardzo dużo o procesie twórczym, o symbolice w literaturze i filmie, o życiu codziennym w Iranie, ale przede wszystkim o tym, że wbrew temu co twierdzą postmoderniści, nie wszystko już było. Cały czas da się napisać coś nowego i oryginalnego. Miejmy nadzieję, że nie tylko pod stymulującym okiem reżimu totalitarnego.

Ocena: 5/5
Wydawnictwo: W. A. B.
Tłumaczenie: Maciej Świerkocki
Rok wydania: 2010

 * Mariusz Szczygieł Już nie trafiam z drugim dnem. Książki. Magazyn do czytania (nr 4 (7) grudzień 2012)
** Lewis Carroll Through the Looking-Glass and What Alice Found There (rodział 2.)
*** tłumaczenie mojego autorstwa

środa, 19 grudnia 2012

Książkowe podsumowanie roku 2012 (cześć 1.)

Grudzień, ostatni miesiąc w roku, to miesiąc podsumowań. Spoglądamy wstecz, na to co udało nam się osiągnąć w tym roku i powoli zaczynamy wymyślać różne nierealne, ale dające nam chwilowe poczucie kontroli nad własnym życiem, postanowienia noworoczne.
Z tych, które wymyśliłam w zeszłym roku udało mi się spełnić tylko jedno, to najprzyjemniejsze. Na goodreads.com ustawiłam sobie "Reading Challenge", obiecując przed sobą i innymi użytkownikami portalu, że w roku 2012 przeczytam przynajmniej 48 książek. Oczywiście w czytaniu nie chodzi o ilość, dlatego też chciałam, aby moje "wyzwanie" było dosyć realne i nie zmuszało mnie do sięgania po coraz cieńsze książki, aby tylko dać radę. Chodziło raczej o dodatkową motywację i wyzwanie czytelnicze rzeczywiście zadziałało bardzo stymulująco. Przyjemnie jest też teraz wrócić do tej listy i przypomnieć sobie co czytałam na początku roku, co w majówkę, a jakie książki towarzyszyły mi podczas wakacji.

Nie wszystkie z przeczytanych w tym roku książek, udało mi się zrecenzować. A szkoda bo było wśród nich bardzo dużo pozycji, które naprawdę warto przeczytać (albo kupić komuś na prezent gwiazdkowy). Zapraszam więc teraz na krótkie podsumowanie. 

1. Buszujący w zbożu - J. D. Salinger (ocena: 3/5)

Buszujący w zbożu to jedna z tych książek, które będąc pacholęciem czytałam, ale jako, że było to bardzo dawno temu, zaliczałam ją mimo wszystko do książek nieprzeczytanych. Porusza ona tematykę, którą bardzo lubię, czyli młodzieńczy idealizm skonfrontowany ze sztucznym, zakłamanym światem dorosłych, no i wynikający z tego bunt. Wulgarna i obrazoburcza (jak na warunki lat 50.) książka wywołała kiedyś ogromne zamieszanie i stała się hymnem młodych buntowników. Dziś jednak wydaje się dosyć naiwna, to co było buntem w połowie XX wieku w Stanach Zjednoczonych nie jest nim w XXI wieku w Polsce. "Buszującego..." warto przeczytać ze względu na znaczenie jakie ta książka miała dla literatury, ale na czytanie z wypiekami na twarzy raczej bym nie liczyła.

2. American Psycho - Bret Easton Ellis (ocena: 4/5)

Jakoś tak się złożyło, że rok rozpoczęłam książkami "obrazoburczymi". American Psycho jest chyba najmocniejszą książką jaką kiedykolwiek czytałam. Wszystko zaczyna się dosyć normalnie. Główny bohater to pracujący na Wall Street Patrick Bateman. Jego dzień to siłownia, praca, spotkania ze znajomymi (tylko tymi z którymi warto być widzianym), wieczór z narzeczoną, którą dosyć regularnie zdradza, wyjście do klubu, narkotyki, powrót do luksusowego mieszkania. Ot zwykły stereotypowy obraz rodzącej się w latach osiemdziesiątych w USA nowej klasy, zwanej yuppie. Po pewnym czasie okazuje się jednak, że Patrick ma także dodatkowe hobby o którym nie wszyscy wiedzą. Bardzo lubi torturować i zabijać ludzi. Teraz kiedy już o tym wiemy, w powieści pojawia się coraz więcej morderstw i coraz mniej spotkań ze znajomymi (no chyba, że w planach jest ich zabicie).
Książka jest ciężka. W pewnym momencie uznałam, że muszę zrobić sobie przerwę i przeczytać jakąś sympatyczną powieść dla młodych panien (o tym za chwilę), bo inaczej mogę zwariować. Ale potem wróciłam i dokończyłam American Psycho i powiem wam, że jest to jedna z najlepszych książek krytykujących współczesny konsumpcyjny styl życia. Warto przeczytać, szczególnie jeśli się pracuje w korporacji (ja jeszcze długo po lekturze zastanawiałam się kto z mojego biura po godzinach biega z piłą łańcuchową po mieście), ale może nie jest to najlepszy wybór jeśli chodzi o prezenty gwiazdkowe.

3. Błękitny zamek - Lucy Maud Montgomery (ocena: 3/5)

Błękitny zamek był właśnie tą powieścią, którą zaserwowałam sobie jako odtrutkę w trakcie American Psycho. Poprosiłam moja siostrę o coś miłego, naiwnego i bez morderstw. Odesłała mnie do Lucy M. Montgomery. Wybór w tej sytuacji bardzo trafny. Książka jest oczywiście bardzo naiwna, bardzo przewidywalna i bardzo w tym wszystkim przyjemna. Na swój sposób jest też krytyką pogoni za pieniądzem, więc nawet w pewnym sensie pasowała do American Psycho (ale to jedyne podobieństwo). Powieść pewnie bardzo ekscytująca gdy ma się lat dziesięć i rozczulająco naiwna gdy czyta się ją już będąc osobą dorosłą. Warto sobie zrobić taki zastrzyk z L. M. Montgomery jako antidotum na chandrę.

4. Serce narodu koło przystanku - Włodzimierz Nowak (ocena: 4/5)

"Serce narodu koło przystanku to opowieść o Polsce B, tej zapomnianej, wypchniętej poza nawias rozwijającego się kapitalizmu". Nie bierzcie mnie teraz za wojującą anarchistkę, to że pozostajemy w klimatach krytyki kapitalizmu wyszło zupełnie przypadkowo.
Reportaże Włodzimierza Nowaka pozwalają zobaczyć własny kraj od strony, od której często nie chcemy go oglądać. Poznajemy panów regularnie uczęszczających do osiedlowej siłowni*, Polaków mieszkających na Greenpoincie (największym po Chicago skupisku Polaków w USA), rodzinę Krzysztofa, który zmarł na skutek wypadku w fabryce cukierków, żony górników i wielu innych "zwykłych" Polaków.
Polecam, bo warto poznawać własny kraj.
*Taki jeden prostopadłościan zapytał mnie przy sztandze (szarpał 120 kg): "Ile masz w kablu?". Udałem, że nie słyszę, i przeniosłem się na drążek. Okazało się, że chodziło o obwód bicepsa. Więc w lewym kablu mam 28 cm, w prawym 29. Głupio się czuję. Oni mają kable po 40.
5. Wilk stepowy - Hermann Hesse (ocena: 4/5)

Wilk stepowy to jedna z tych książek wobec których nie można być obojętnym - albo się kocha, albo nienawidzi. Ja się zakochałam. Bohater książki, Harry Haller, to samotnik i outsider. Nie chce i nie umie żyć wśród ludzi, ciesząc się swoją wolnością i jednocześnie z jej powodu cierpiąc. Jego schizofrenicznie wręcz sprzeczne uczucia przerażają i pociągają jednocześnie. Bo taka sprzeczność leży w naturze ludzkiej. Wydaje mi się, że każdy widzi w tej książce co innego i inaczej rozumie strumień świadomości głównego bohatera. Po latach Hesse mówił, że krytycy mylnie interpretowali jego książkę. Możliwe. Ale czy to ważne skoro zmienia życie?
 
6. Dziewczynka w zielonym sweterku - ,

Tę historię pewnie wszyscy znają dzięki filmowi W ciemności Agnieszki Holland. Ja filmu nie oglądałam i cieszę się, że zaczęłam od książki, bo jest to ogromne wyzwanie dla wyobraźni. Przyznam się, że częściowo poległam. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie życia w całkowitych ciemnościach. Jako urodzona Warszawianka zupełnych ciemności w zasadzie nie doświadczam, w dużych miastach nawet w nocy jest jasno. Myślenie o ciemności absolutnej mnie przeraża. Film nakręcony w ciemnościach byłby słuchowiskiem, a nie filmem, więc u Agnieszki Holland jakieś światło musiało się pojawiać. Dlatego uważam, że zanim obejrzy się film warto wystawić swoją wyobraźnię na próbę i przeczytać Dziewczynkę w zielonym sweterku.


7. Tonąca Ruth - Christina Schwarz (ocena: 2/5)
Amanda po tajemniczej śmierci swojej siostry wychowuje jej córkę Ruth. Obie mieszkają nadal niedaleko jeziora w którym utopiła się siostra Amandy. Atmosfera jest bardzo niepokojąca, wszystko osnute jest mgłą. Kolejne wychodzące na jaw fakty zamiast wyjaśniać tajemnicę coraz bardziej wszystko komplikują. W połowie jednak autorka jakby zmęczona budowaniem napięcia i wytwarzaniem dymu tworzącego gęstą mgłę, trochę sobie odpuszcza. Mgła się rozrzedza, atmosfera pada, a rozwiązanie tajemnicy powoduje lekki zawód. 


 8. Netochka Nezvanova - Fiodor Dostojewski (ocena: 2/5)
Książka, która mówi nam o tym, że nikt nie rodzi się pisarzem, nawet Fiodor Dostojewski.
Przejdź do recenzji


9. Nieśmiertelne życie Henrietty Lacks - Rebecca Skloot (ocena: 5/5)
Jedna z najlepszych, moim zdaniem, książek popularnonaukowych ostatnich lat. 
Przejdź do recenzji

10. Zrób sobie raj - Mariusz Szczygieł (ocena: 4/5)
Jeśli wybieracie się do Pragi, zamiast przewodnika proponuję zabrać książkę Szczygła. My tak zrobiłyśmy i nie żałujemy.
Przejdź do recenzji

11. Ciotka Julia i skryba - Mario Vargas Llosa (ocena:3/5)
Llosę kocham, ale nie bezkrytycznie.
Przejdź do recenzji  

12. Izrael - Palestyna. Pokój czy święta wojna? - Mario Vargas Llosa (ocena: 3/5)

Kolejna osoba, która próbuje odpowiedzieć na pytanie, kto jest agresorem w konflikcie Izrael - Palestyna, kto jest bardziej poszkodowany i jak to się skończy. No i kolejna osoba, której się to nie udaje. Llosa razem ze swoją córką Morganą, która towarzyszyła mu z aparatem, spędził w Izraelu, Strefie Gazy i na okupowanych terytoriach Zachodniego Brzegu piętnaście dni w 2005 roku. Llosa stara się być obiektywny, stojąc po stronie tych, którzy dążą do ustanowienia pokoju, bez względu na to czy są Arabami czy Żydami. Jednak publikacja ta nie jest do końca obiektywna. Jak na dłoni widać woltę Llosy, który z proizraelskiego staje się propalestyński. I nie winię go za to. Ja potrafię zmienić swoje stanowisko w tej sprawie kilka razy w ciągu dnia.
Jedyne czego nie czuję to zamiana jednego z najsławniejszych pisarzy (nawet w 2005, kiedy nie był jeszcze Noblistą) w reportera bratającego się z ludem. Nie jest dla mnie w tej roli do końca wiarygodny.
Mimo, że nie uważam tej książki, za najlepszą pozycję dotyczącą konfliktu Izraelsko - Palestyńskiego, to jest ona na pewno godna polecenia. Można się z niej bardzo dużo dowiedzieć o historii konfliktu, a sam okres w którym została napisana (2005 rok - likwidacja żydowskich osiedli w Strefie Gazy, zgodnie z decyzją Ariela Szarona) to moment przełomowy i unikatowy.

13. Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet - Stieg Larsson (ocena: 3/5)

Literackie sanki po betonie (czyli straszny zgrzyt), ale niestety potwornie wciąga.
 Przejdź do recenzji

14. Nowy wspaniały świat - Aldous Huxley (ocena: 5/5)

Koniecznie!
 Przejdź do recenzji 

15. We Have Always Lived in the Castle* - Shirley Jackson (ocena: 5/5)

Tu posłużę się Wikipedią:
Powieść gotycka – odmiana powieści uprawiana głównie na przełomie XVIII i XIX wieku. Typowymi jej elementami były: tajemnicza czy wręcz upiorna atmosfera narracji, odczuwane podczas lektury poczucie grozy (stąd również nazwa: powieść grozy), nawiedzone budowle, zamki, pułapki, śmierć, choroba, szaleństwo, klątwa itp., zaś bohaterami zazwyczaj była jakaś antynomiczna para, gdzie jeden biegun reprezentowany był przez osobnika o wyraźnie demonicznych cechach (jak na przykład Manfred w utworze Walpole'a), zaś drugim biegunem była czysta i niewinna osoba (zazwyczaj jakaś dziewica), jak Antonia w Mnichu. Istotnym elementem powieści gotyckiej był fakt zaistnienia jakiejś ciemnej zbrodni, która odciskała piętno na fabule, a także wymowie ideowej powieści.

Powieść Shirley Jackson jest świetnie napisaną i skonstruowaną powieścią gotycką. Niczego jej nie brakuje. Za rekomendację niech posłuży wam moje zapewnienie, że w roku 2013 zamierzam ją znów przeczytać.  

* Podobno ukazała się po polsku, ale z tą wersją nigdy nie miałam styczności, więc nie odpowiadam za tłumaczenie



Tyle chyba wystarczy na początek. Ciąg dalszy nastąpi w bardzo niedalekiej przyszłości. Stay tuned!

wtorek, 18 grudnia 2012

Boel Westin - Tove Jansson. Mama Muminków

Muminków trudno nie kochać. Miłe białe grubaski żyjące wspólnie z grupą swoich przyjaciół w wesołej hipisowskiej komunie. Dom Muminków to istna galeria osobliwości, zasilana co jakiś czas kolejnymi przedziwnymi mieszkańcami, serdecznie i bez zbędnych pytań przyjmowanymi przez gospodarzy. Bo u Muminków jak w piosence: wszystko jest dobre i jasne jak błysk, one kochają, kochasz je Ty. Pozornie nieskomplikowany świat, rządzący się prostymi zasadami kusi zarówno dzieci jak i dorosłych.
Były jednak i takie osoby, które za Muminkami nie przepadały. Jedna z nich cynicznie określiła je mianem szczęśliwych idiotów, którzy przebaczają sobie nawzajem, nigdy nie rozumiejąc, że zostali oszukani.
No cóż, jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził i nawet Muminki nie są tu wyjątkiem. Jedyne co dziwi w tej wypowiedzi to to, że wyszła ona spod pióra Tove Jansson - osoby, która swego czasu powołała do życia tych szczęśliwych idiotów.

Świat Muminków w którym wszystko jest przyjazne i niegroźne, powstał z potrzeby odreagowania wojny. Był dla autorki swoistym schronem w którym mogła złożyć swoją zupełnie nieprzystającą do wczesnych lat powojennych fatalną naiwność i ukryć ją pod bezpiecznym płaszczykiem książki dla dzieci. Jednak to co początkowo miało służyć odreagowaniu i ucieczce od problemów, w końcu stało się więzieniem z którego Jansson nie uwolniła się do końca życia.
Historia Tove Jansson bardzo przypomina mi historię artysty żyjącego czterysta lat wcześniej. Michał Anioł, bo o nim mowa, wyrok na swoją wolność artystyczną podpisał zdobiąc sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej. Człowiek, który dotąd zajmował się rzeźbą i to rzeźbie chciał się poświęcić, nagle staje się rozchwytywanym malarzem.
Wszak mówiłem Waszej Świątobliwości, że to nie moja sztuka. Być może jestem rzeźbiarzem, może i poetą, ale nie malarzem*
Tak jak Buonarroti przez zamówienia kolejnych papieży zostaje uwięziony z pędzlem na rusztowaniach, tak Tove Jansson, z wykształcenia malarka, staje się więźniem rozrastającego się Muminkowego biznesu. A jej skargi brzmią podobnie do tych renesansowego mistrza:
To te "przecholerne" czasy wojny zmusiły mnie, malarkę, do pisania baśni
Wojna co prawda się już skończyła, ale malarkę z pisaniem i ilustrowaniem przygód Muminków wiązały kontrakty, a często także lojalność wobec wydawców, którzy pomogli jej na początku kariery. Na malowanie zostawało coraz mniej czasu.

Po śmierci artystki, całe domowe archiwum (w tym listy i dzienniki) zostały przekazane Boel Westin - przyjaciółce domu, a jednocześnie literaturoznawczyni, której doktorat dotyczył twórczości Jansson. Efektem jej pracy z powierzonymi dokumentami jest biografia Tove Jansson, która w Polsce ukazała się pod tytułem Tove Jansson. Mama Muminków.
Tu pojawia się pierwszy zgrzyt. Z książki wyłania się postać wszechstronnej artystki, tytuł oryginału to Tove Jansson. Ord, bild, liv, czyli jak mówi google translator Tove Jansson. Słowo, obraz, życie, natomiast polskie wydanie znów wtłacza biedną Tove w szufladkę pisarki dla dzieci, mamy Muminków, z której przez całe życie próbowała się wydostać.
Tove Jansson była bardzo pracowita, a to, połączone z faktem, że żyła prawie dziewięćdziesiąt lat i do końca życia była czynna zawodowo oznacza, że Boel Westin postawiła przed sobą bardzo trudne zadanie skompresowania tego niecałego stulecia twórczego życia w jednej książce.
Biografia Mamy Muminków jest bardzo dogłębną analizą twórczości artystki, począwszy od jej obrazów oraz satyrycznych obrazków politycznych, które rysowała w czasie wojny, przez historie Muminków, a na jej dorosłych książkach kończąc. Autorka zredukowała jednak do minimum wątki związane z życiem osobistym Tove, skupiając się głównie na jej życiu zawodowym. Często brakowało mi także tła historycznego, co w połączeniu z konsekwentnym unikaniem przez Westin jakiejkolwiek chronologii sprawiło, że książka przypominała bardziej zbiór różnych artykułów o Tove Jansson, niż jedną spójną opowieść.
Ciężko jest oceniać tę książkę jako całość, bo rozdział rozdziałowi nierówny. Było bardzo dużo ciekawych rozdziałów/artykułów skupiających się na analizie twórczości Jansson. Tu styl jest lżejszy, pani profesor literaturoznawstwa jest na swoim boisku, które bardzo dobrze zna i wie jak na nim grać. Części, w których pojawia się życie osobiste Tove, są o wiele słabsze. Zagrania Boel Westin z jej własnego boiska nie działają już tak dobrze na "meczu wyjazdowym". Pojawia się bardzo dużo powtarzanych do znudzenia truizmów, z kolei istotne fakty są często wspominane gdzieś mimochodem, styl jest dosyć ciężki, a zdania często bardzo pokraczne.


Tove Jansson. Mama Muminków to książka, którą z czystym sumieniem mogę polecić, tym, którzy chcą się dowiedzieć czegoś więcej o twórczości tej wszechstronnej artystki, a także twórczość tę zrozumieć. Bogata w liczne ilustracje książka, będąca jedną z najładniej wydanych pozycji jakie posiadam w swojej biblioteczce, na pewno spełnia to zadanie. Ci jednak, którzy bardziej niż na analizę twórczości liczą na dobrą biografię inspirującej osoby, mogą po przeczytaniu czuć spory niedosyt.

Ocena: 3/5
Wydawnictwo: Marginesy
Tłumaczenie: Bogumiła Ratajczak
Rok wydania: 2012

* Bożena Fabiani "Moje gawędy o sztuce. Dzieła, twórcy, mecenasi wiek XV - XVI"


niedziela, 9 grudnia 2012

Günter Grass - Blaszany bębenek

Co zrobić gdy książka powszechnie uważana za arcydzieło literatury zupełnie nam się nie podoba? Peter Stothard, redaktor dodatku literackiego Timesa, który swego czasu ostrzegał, że blogerzy piszący o książkach robią krzywdę literaturze (więcej tu) doradzałby zapewne szlachetne milczenie i pozostawienie oceny krytykom literackim. Bo to właśnie do nich, według Stotharda, należy ocena tego co jest dobre, a co złe i tłumaczenie ludziom dlaczego tak jest. Rozważając dalej tę hipotetyczną sytuację, w której Peter Stothard, niczym anioł stróż siedzący na moim ramieniu, pomaga mi w podejmowaniu trudnych decyzji, na moim drugim ramieniu powinien pojawić się diabełek do złudzenia przypominający Francisa Bacona, który powiedziałby: milczenie jest cnotą głupców. 

Nie będę was dłużej trzymać w niepewności. Ucieleśnienie dobra w postaci Petera Sotharda zupełnie do mnie nie przemawia. Wybrałam drogę ku zatraceniu. Co więcej, marzy mi się pociągnięcie za sobą innych.
Widzę ludzi wykrzykujących wreszcie z ulgą: "Nigdy nie przebrnęłam przez Ulissesa!", "z Mannów czytałem tylko Wojciecha",  "nie uważam Buszującego w zbożu za wybitne dzieło"*. Nie zrozumcie mnie źle, to czego chcę to nie rozprawienie się z całym kanonem lektur. Bardziej chodzi mi o nie wpadanie w "pułapkę się" i nie robienie czegoś tylko dlatego, że tak się robi.

Żeby nie być gołosłowną, zacznę od siebie:
Mam na imię Basia. Czytam od dwudziestu jeden lat. Czytanie Blaszanego bębenka było dla mojego umysłu tym, czym dla ciała jest katorżnicza praca w kamieniołomach.
Ale zacznijmy od początku.
Günter Grass został uhonorowany literacką Nagrodą Nobla w 1999 roku. Blaszany bębenek, wydany czterdzieści lat wcześniej jest jego najbardziej znaną powieścią, przez wielu uważaną za arcydzieło.
Powieść zaczyna się od słów:
Nie będę ukrywał: jestem pensjonariuszem zakładu dla nerwowo chorych [...]
Tym, który zdobywa się na taką szczerość jest Oskar Matzerath. Tłukąc w bębenek, opowiada nam on swoją historię, a żebyśmy mieli pełen obraz sytuacji cofamy się do czasów jeszcze sprzed jego narodzin, gdzie będzie nam dane być świadkami poczęcia jego matki, spłodzonej przez kaszubską "parę z przypadku". Dziadek Oskara pewnego dnia uciekając przed pościgiem chroni się pod spódnicą babki Oskara którą spotyka na kaszubskim kartoflowisku. A w zasadzie to nie jedna, a cztery spódnice dają schronienie uciekinierowi. Bo atrybutem babki Anny są cztery obszerne spódnice, noszone jedna na drugą, których kolejność zmieniana jest każdego dnia. Pierwsze rozdziały to taki realizm magiczny na słowiańską modłę, który bardzo mi się podobał.
Wszystko co dobre jednak szybko się kończy, na świat przychodzi nasz nerwowo chory narrator, akcja powieści zostaje przeniesiona do Wolnego Miasta Gdańska i od tego momentu coś zaczyna się psuć. Oskar wyjaśnia nam od razu, że był jednym z tych przenikliwych niemowląt, których rozwój duchowy jest w chwili narodzin zakończony, stąd też nie powinno nas dziwić, że pamięta dokładnie wszystkie szczegóły związane ze swoim przyjściem na świat, jak to, że poza nieuniknionym pęknięciem krocza poród przebiegł gładko oraz to, że jego matka - Agnieszka, przyrzekła kupić mu na trzecie urodziny blaszany bębenek. Bębenek na którym mały Oskar będzie potem w kółko bębnił doprowadzając wszystkich do szału albo do ekstazy (zależy na jakie trafi audytorium i z jakim repertuarem będzie akurat występował). W przypadku jego rodziny będzie to jednak głównie doprowadzanie do szału.
Dodatkowo, aby ukarać świat dorosłych, a może po prostu przed nim uciec, Oskar w wieku trzech lat celowo spadnie ze schodów i w wyniku tego wypadku przestanie rosnąć. 
Proszę jednak nie mylić tej wyrafinowanej formy eskapizmu z tym reprezentowanym przez Piotrusia Pana (bo i takie widziałam porównania w internecie). Pamiętajmy, że Oskar już w chwili narodzin był w pełni ukształtowany duchowo, wypadek więc, wpłynie jedynie na jego fizyczność. Będzie dorosłym uwięzionym w ciele trzylatka. Ale Oskara nie należy żałować. Wydaje się on być bardzo zadowolony ze swojego położenia, zamknięcie w ciele trzylatka, umożliwia mu manipulowanie dorosłymi, obserwowanie ich oraz nie ponoszenie żadnej odpowiedzialności za swoje czyny. Jedyne co wydaje się czasami trapić małego człowieka, to, że jego nikczemny wzrost powoduje, iż płeć piękna nie traktuje go poważnie, co utrudnia mu korzystanie ze wszystkich uciech życia. Powiedzmy to sobie szczerze: przy najlepszych chęciach Oskara po prostu nie da się lubić. Jest on jednym z najbardziej antypatycznych i odrażających narratorów z jakimi zdarzyło mi się obcować (a trzeba wam wiedzieć, że czytałam w tym roku American Psycho, więc nic co nieludzkie nie jest mi obce), świadomość, że będziemy ze sobą przez następne 500 stron, na pewno nie ułatwiała lektury. 

Tłem historycznym powieści jest dwudziestolecie międzywojenne, druga wojna światowa, oraz wczesne lata powojenne, kiedy akcja przeniesiona zostaje do Niemiec. Ciężko jednak dostrzec ten historyczny drugi plan. Przez większość czasu jest on zasłonięty przez głównego bohatera i jego wewnętrzne rozterki. Mały Oskar jest święcie przekonany o swojej mocy sprawczej, obejmującej dosyć szeroki wachlarz działań: od umiejętności precyzyjnego przecinania głosem szkła, wprowadzania słuchaczy w trans za pomocą blaszanego bębenka, kończąc na bezdotykowym zabijaniu ludzi. Czyta się to jak zwierzenia ludzi z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi, wierzących na przykład, że nastąpienie przez nich na łączenie płyt chodnikowych może doprowadzić do czyjejś śmierci.
Oczywiście ktoś teraz może powiedzieć, że przecież wszystko to jest metaforą i symbolem, tak samo jak brutalnie dosadną metaforą stosunków polsko-niemiecko-kaszubskich była biedna matka Oskara (Kaszubka) chędożona na zmianę przez swojego męża Niemca i kochanka Polaka, którą oba te związki powoli wyniszczały. Do mnie jednak taki rodzaj przenośni nie trafia, a wszystko wydaje się za bardzo uproszczone.
Cały ten gąszcz metafor, znaków i symboli stworzył bardzo surrealistyczny obraz, wymalowany jednak językiem brutalnego naturalizmu. Tak oto powstała ciężka w odbiorze groteska. 

"Blaszanego bębenka" nie czyta się łatwo. Oczywiście to samo w sobie nie jest jeszcze wadą, bo częstokroć treść może wynagrodzić nam trud czytania. Nie miało to jednak miejsca w przypadku powieści Güntera Grassa. Na początku notki czytanie "Blaszanego bębenka" porównałam do pracy w kamieniołomach. Jedynym co różni obie te czynności jest to, że to co w "Blaszanym bębenku" miało być twardą skałą, pod koniec pracy okazało się być jedynie piaskiem. A piasek jak to piasek - miałki.

Ocena: 2/5

* Przytoczone opinie są jedynie przykładowymi opiniami, wszelkie podobieństwo do zdarzeń rzeczywistych jest przypadkowe.

wtorek, 27 listopada 2012

Relacja z wizyty w domu Kereta

Dom Kereta to instalacja artystyczna. Ma formę insertu pomiędzy dwoma budynkami, reprezentującymi różne epoki w historii Warszawy. Działka, na której stoi Dom, ma w najszerszym miejscu 152 centymetry, a w najwęższym - 92 centymetry. Dom Kereta jest miejscem działań twórczych dla artystów i intelektualistów z całego świata. (więcej)

 W sobotę 24 listopada miał być ostatni dzień otwarty* w domu Kereta. Zerwałyśmy się więc bladym świtem (coś około jedenastej) i pobiegłyśmy razem z moją osobistą panią fotograf ustawić się w kolejce. Warto było już dla samych klimatów kolejkowych i rozmów, które się w kolejkach prowadzi. Obok nas dziewczyna opowiadała swojej koleżance, jak to przez całe życie myślała, że mówi się żAłądek i dopiero, gdy podała przykład żAłądka w jakiejś rozmowie o wyrazach, które inaczej się mówi, a inaczej pisze, okazało się, że cała reszta Polski mówi żOłądek. Za nami z kolei stały starsze panie, które nauczone doświadczeniami z PRLu pilnowały porządku w kolejce, pamiętając kto i kiedy do kolejki doszedł.


Bardzo lubię takie kolejkowe życie, więc półtorej godziny minęło dosyć szybko i oto przyszła nasza kolej. Do domu Kereta, ze względu na jego rozmiary (które bardzo pasują do rozmiarów opowiadań głównego rezydenta) wpuszczane były tylko cztery osoby jednocześnie.
Gdy uporałyśmy się już z wejściem do środka (ta część była chyba najtrudniejsza bo drzwi do domu to klapa w podłodze salonu, tak więc w momencie gdy goście wchodzą do domu, nie można korzystać z "dużego pokoju"), okazało się, że w środku jest więcej miejsca niż mi się wydawało. Bałam się trochę, że będę się czuła jakby zamknięto mnie z czterema innymi osobami w małym metalowym pudle. Nic z tych rzeczy. W środku jest bardzo przytulnie, ale nie klaustrofobicznie.


Najbardziej spodobał mi się pokój z łóżkiem i stanowiskiem do pracy twórczej. Chociaż bliskość jednego i drugiego jest dosyć niebezpieczna. Szczególnie, że łóżko jest bardzo wygodne.


 Od przewodniczki dowiedziałyśmy się, że na lata 2013-2016 zaplanowany jest program rezydencyjny, do którego zapraszani będą twórcy z całego świata, o wyborze których decydować będzie jury z Etgarem Keretem na czele. Uczestnicy będą zapoznawać się z historią i kulturą stolicy, a dzieła tworzone przez nich w domu Kereta, mają być zadedykowane właśnie Warszawie.
Podobno wśród zainteresowanych projektem są Haruki Murakami i Tom Waits.
Ja jestem zachwycona, zarówno samym domem jak i całym projektem.

To tyle o domu Kereta. Notki o jego twórczości proszę spodziewać się w grudniu.

* teraz widzę, że akcja została rozszerzona na 1 i 8 grudnia, więc jest jeszcze szansa dla tych co przespali

środa, 21 listopada 2012

Anna Wojtacha - Kruchy lód. Dziennikarze na wojnie

Wracamy z krótkich listopadowych wakacji. Straszna mgła więc trzeba jechać powoli. Przerzucam stacje radiowe. Na którejś częstotliwości podają właśnie informacje. Izraelskie naloty na Strefę Gazy, Hamas odpowiada wystrzeliwując rakiety w stronę Izraela. A może to Hamas atakuje Izrael, a Izrael odpowiada nalotem na Strefę Gazy. Nie wiadomo. Spikerka przechodzi do kolejnych informacji, a ja znów przerzucam stację, z głośników wydobywa się już wesoły głos Georgea Michaela, proszący aby go obudzić zanim się pójdzie i zabrać na tańce dziś wieczór.

Przypomina mi się cytat, który gdzieś kiedyś przeczytałam:
Ciężko stwierdzić, czy to na świecie dzieje się coraz gorzej, czy po prostu dziennikarze coraz ciężej pracują*
Konflikt izraelsko palestyński, wojna w Iraku, wojna w Afganistanie, wojna w Gruzji, jesteśmy informowani na bieżąco, wiemy o każdym posunięciu wojsk, każdej wystrzelonej rakiecie. Wszystko to śledzę, chcę wiedzieć co się dzieje na świecie, czytam reportaże z krajów ogarniętych konfliktem, ale podświadomie wypieram myśl, że ktoś po te informacje jeździ, że ktoś na pierwsze doniesienia o konflikcie gdzieś na drugim końcu świata, reaguje natychmiastowym spakowaniem kamizelki kuloodpornej i zamawianiem taksówki na lotnisko.
Pierwszy szok poznawczy przeżyłam oglądając film Oczy wojny (Los ojos de la guerra). Nie dość, że okazało się, że tych ludzi, turystów masakry, jak kiedyś nazwał ich Arturo Pérez-Reverte, których w stan najwyższej gotowości stawia każde doniesienie o wojnie, jest więcej. Okazało się, że sama Hiszpania ma ich wystarczająco dużo, aby można było nakręcić z ich udziałem pełnometrażowy film. W filmie pojawia się też Arturo Pérez-Reverte, który, tu kolejny szok, poza pisaniem książek o szachistach, przez lata pracował jako korespondent wojenny.
Odkrycie instytucji korespondenta wojennego wywołało u mnie szok porównywalny z tym jaki wywołało odkrycie zawodu koronera. Niby wiem, że taki zawód istnieje, stykam się nawet z efektami pracy tych osób, ale podświadomie wypieram pytania: dlaczego, jak i kto?
Oczy wojny otworzyły moje oczy i zafascynowana zapragnęłam wiedzieć więcej.
W momencie, gdy miałam już świadomość istnienia tej odrębnej, tajemniczej kasty dziennikarzy wojennych, nagle zaczęłam zwracać uwagę na ślady jej bytności, jednym z nich była książka "Kruchy lód. Dziennikarze na wojnie", która leżała sobie jak gdyby nigdy nic w księgarni w dziale nowości.

Autorką książki jest Anna Wojtacha, korespondentka wojenna, wcześniej związana z TVN24 i Polsat News, obecnie dziennikarka TVP Info. To ona będzie naszym przewodnikiem po wojnie. Usiądźmy wygodnie, ale lepiej zapnijmy też pasy, bo będzie trzęsło i może być nieprzyjemnie. Warto też wcześniej skorzystać z toalety, bo potem może nie być na to czasu, następny przystanek dopiero za 230 stron. Przed nami Gruzja, Indie, Tajlandia, Izrael oraz Afganistan.
Na okładce widzimy dopisek "relacja na żywo". To świetnie oddaje klimat książki. Wszystko opisane jest w sposób bardzo dynamiczny, po raz pierwszy mam ochotę użyć nawet wyświechtanego sformułowania wartka akcja. Z każdej strony wyczuwa się pośpiech towarzyszący pakowaniu, zmienianiu środków transportu, śledzeniu szybko zmieniającej się sytuacji na wojnie. Momentami, co wrażliwszy czytelnik może dostać zadyszki. Czyta się to jak powieść sensacyjną. Kruchy lód powieścią sensacyjną jednak nie jest.
Przede wszystkim, co nie zawsze można powiedzieć o powieściach sensacyjnych, książka jest napisana bardzo ładnym językiem. Trochę obawiałam się tego debiutu literackiego dziennikarki telewizyjnej, okazało się jednak, że nie było czego. Anna Wojtacha bardzo dobrze radzi sobie z językiem polskim, nie popadając jednocześnie w grafomanię, dzięki czemu żadne zgrzyty stylistyczne nie przeszkadzają w odbiorze treści. Autorka bez zbędnego ubarwiania pokazuje nam realia pracy dziennikarza wojennego: zmęczenie, strach, zespół stresu pourazowego, ale także wracanie po dniu spędzonym na linii frontu do luksusowego hotelu, próby pogodzenia wpisanego w tę pracę pościgu za najlepszą historią z zasadami etyki dziennikarskiej, adrenalina, uzależnienie od wojny.
Wiemy, że po każdym wyjeździe jesteśmy trochę inni, niekoniecznie lepsi, a jednak mimo to pchamy się tam, nie patrząc na konsekwencje.**
Powrót do normalnego życia w Polsce, jest za każdym razem coraz trudniejszy, coraz ciężej rozmawia się ze znajomymi spoza wojennego świata. Trudno narzekać wspólnie na pogodę i rząd, gdy jeszcze parę dni temu siedziało się w szpitalu z Afganką podpaloną przez swojego męża. Łatwiej jest rozmawiać z wąskim gronem ludzi, którzy zrozumieją bo też tam byli, a najlepiej jest pojechać znów na wojnę. Wojtacha nazywa siebie i swoich kolegów po fachu wojennymi ćpunami, pokazuje wojnę jako uzależnienie. A każde uzależnienie jest jak stąpanie po tytułowym kruchym lodzie. W końcu lód może nie wytrzymać.

Wydawnictwo: Carta Blanca
Rok wydania: 2012

Moja ocena: 5/5

Jeśli ktoś nie nadal waha czy warto przeczytać polecam wywiady z Anną Wojtachą:

do obejrzenia
do posłuchania

* tłumaczenie moje, w oryginale brzmi tak: We can't quite decide if the world is growing worse, or if the reporters are just working harder
** Anna Wojtacha, Kruchy lód

środa, 31 października 2012

David Eagleman - Mózg incognito. Wojna domowa w Twojej głowie

Charles Whitman
Pierwszego sierpnia 1966 roku Charles Whitman rozpoczął dzień od zabicia swojej matki oraz żony. Przed południem był już na terenie Uniwersytetu Teksańskiego w Austin, gdzie w ciągu następnych godzin strzelając z wieży uniwersyteckiej, zamordował czternaście osób i ranił kolejne trzydzieści osiem. Charles strzelał aż do momentu, w którym sam padł ofiarą kuli z broni policjanta Houstona McCoy'a.

Co skłoniło studenta Uniwersytetu Teksańskiego do zabicia dwóch najbliższych mu osób, a następnie odebrania życia grupie tym razem zupełnie przypadkowych ludzi?
Charles Whitman też się nad tym zastanawiał. Wiemy to z listu, który funkcjonariusze policji znaleźli w jego domu. Napisał w nim, że "zupełnie siebie nie rozumie" oraz (to już po zamordowaniu swojej żony) "nie potrafi racjonalnie podać żadnego konkretnego powodu swojego postępowania". W liście prosi także, aby pieniądze z jego ubezpieczenia zostały przeznaczone na fundację zajmującą się zdrowiem psychicznym oraz aby po jego śmierci przeprowadzono autopsję, mającą na celu sprawdzenie czy coś w jego mózgu nie uległo zmianie.
Pewnie już się domyślacie, że nie pisałabym tego wszystkiego, gdyby nic w głowie Charlesa Whitmana nie uległo zmianie.

W mózgu Whitmana odkryto guz naciskający na ciało migdałowate - strukturę odpowiedzialną za kontrolę uczuć, zwłaszcza strachu i agresji. O tym, że uszkodzenia tego obszaru powodują zaburzenia emocji i zachowań społecznych wiadomo już od końca XIX wieku. 
Przypuszczenia Whitmana były więc słuszne. Coś w jego głowie sprawiało, że nie był sobą.

W tym momencie David Eagleman, autor książki "Mózg Incognito. Wojna domowa w Twojej głowie", zapytałby pewnie: co to znaczy "być sobą"?  
Przypadek Charlesa Whitmana może być wielu z was znany. Jest on bardzo często przytaczany w literaturze, od książek akademickich po pozycje popularnonaukowe. Świetny przykład na to, jak pozornie mała zmiana anatomiczna w mózgu, może diametralnie wpłynąć na zachowanie człowieka.
W swojej książce Eagleman przytacza więcej takich przykładów: pacjenci chorzy na otępienie czołowo-skroniowe, pogwałcający wszelkie normy społeczne czy czterdziestolatek u którego guz w korze okołooczodołowej wywołał nagłe zainteresowanie dziecięcą pornografią, które zupełnie ustąpiło po usunięciu guza.
O tym, że aby obudzić w nas to inne ja, wcale nie trzeba trwałych zmian anatomicznych, wie każda kobieta cierpiąca na zespół napięcia przedmiesiączkowego, a także każdy kto choć raz w życiu musiał wysłuchiwać, z rosnącym zażenowaniem, opowieści znajomych, dotyczących swojego zachowania na ostatniej imprezie.
Na pewno wiedzieli też o tym członkowie Pink Floyd, czego przykładem jest ich piosenka "Brain Damage":


The lunatic is in my head.
The lunatic is in my head
You raise the blade, you make the change
You rearrange me 'til I'm sane
You lock the door
And throw away the key
There's someone in my head but it's not me.
W mojej głowie mieszka wariat
W mojej głowie mieszka wariat
Podnosisz ostrze, wprowadzasz zmianę
Poprawiasz mnie, dopóki nie stanę się normalny
Zamykasz drzwi
Wyrzucasz klucz
W mojej głowie ktoś jest, ale to nie jestem ja*

Wszyscy o tym wiemy, wystarczy mała zmiana w neurochemii mózgu i przestajemy być sobą. A może dopiero wtedy zaczynamy być sobą?
Czy wiemy, które ja jest tym właściwym ja?

Po zastanowieniu, odpowiedź wydaje się prosta: właściwe ja to, to którego jesteśmy świadomi przez większość naszego życia, nad którym mamy pełną kontrolę, a nie to ja, które pojawia się tylko czasem w szczególnych sytuacjach.
Niestety. David Eagleman i tu ma dla nas przykrą wiadomość. Obce ja przejmuje nad nami kontrolę nie tylko w stanach patologicznych lub w stanie upojenia alkoholowego.
Nasz mózg bardzo często nie zadaje sobie trudu informowania naszej "świadomości" o podejmowanej właśnie decyzji.
Nie przeraża nas to gdy myślimy o decyzjach, takich jak naprzemienne pedałowanie podczas jazdy na rowerze, odczuwamy jednak pewien dyskomfort, gdy pomyślimy, że może świadomy wybór kierunku studiów wcale nie był taki świadomy.

Eagleman przytacza badania dotyczące "ukrytego egotyzmu", z których wynika, że za wiele naszych życiowych wyborów odpowiedzialne mogą być litery, od których zaczynają się nasze imiona i nazwiska. Więcej, niż gdyby decydował o tym rachunek prawdopodobieństwa, jest par których imiona zaczynają się na tę samą literę. Poproszeni o wybranie jednej z dwóch herbat uczestnicy eksperymentu wybierać będą herbatę, której nazwa zaczyna się od trzech liter, od których zaczyna się też imię badanej osoby. A na koniec: nasze imiona mogą także wpływać na wybór ścieżki zawodowej. Denise chętniej zostanie dentystką, a Lawrence prawnikiem (ang. lawyer).
Wreszcie pojawiła się pierwsza sensowna odpowiedź na to dlaczego studiowałam biologię (moje inicjały to B.B.).

Przytaczając te i wiele innych przykładów, David Eagleman stara się nam powiedzieć coś co pewnie większości z was się nie spodoba - człowiek jest pozbawiony wolnej woli.
Mi też się to nie podoba i nadal w to nie wierzę, mimo że argumentacja autora do mnie przemawia (to chyba najlepszy przykład tytułowych "wojen domowych" w mojej głowie).

Kimkolwiek by była osoba która pisała tę recenzję, bardzo wam poleca książkę Davida Eaglemana. Nawet jeśli jego imię nie zaczyna się na literę B.

* Nie najpiękniejsze tłumaczenie mojego autorstwa

Ocena: 5/5
Wydawnictwo: Carta Blanca
Tłumaczenie: Julita Mastalerz
Rok wydania: 2012

czwartek, 25 października 2012

Jarosław Stawirej - Masakra profana

Po "Mistyce pustyni" poczułam bardzo silną potrzebę natychmiastowego odreagowania, zabicia nieprzyjemnego smaku jaki mi pozostał po tej książce, czymś równie intensywnym, ale bardziej pasującym do mojej wizji świata. Przejrzałam półkę z książkami w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego. Wydawnictwo Krytyki Politycznej wydało mi się w tym wypadku najbardziej adekwatne, a że po ostatniej wyprzedaży w Nowym Wspaniałym Świecie mamy tego w domu sporo, było z czego wybierać. Zdecydowałam się na książkę o jaskrawoczerwonej okładce, przedstawiającej pana z teczką, wpisanego w koronę cierniową.
Chyba wystarczająco obrazoburcze, jak na moje aktualne potrzeby.

Pan z teczką z okładki to "przystojny i błyskotliwy brand menedżer z dużej międzynarodowej korporacji", któremu pewnego dnia ukazuje się Matka Boska, przybywająca oznajmić mu, że został wybrany, aby pójść w świat głosić Słowo Boże. 
To, że na swojego wysłannika Bóg zamiast pastuszka czy małomównego pustelnika wybiera młodego, zdolnego i atrakcyjnego przedstawiciela nowej klasy średniej, wydaje się być znakiem naszych czasów, ale na wszelki wypadek, aby nadać nowemu prorokowi więcej wiarygodności Matka Boska decyduje się na towarzyszące całej akcji zjawiska nadprzyrodzone, takie jak: lewitacja, moc uzdrawiania oraz stygmaty. Te ostatnie szczególnie utrudniają naszemu bohaterowi życie.
Kto pracował w korporacji ten wie, że dążą one raczej do zunifikowania pracowników. Broczenie krwią w trakcie spotkania zarządu wydaje się być zbyt duża ekstrawagancją. Tym samym świeżo upieczony boski wysłannik, zostaje zwolniony z pracy, traci też narzeczoną (słynną pogodynkę, znaną także z programu "Gwiazdy tańczą na szczudłach") oraz mieszkanie.

Nasz bohater oczywiście próbuje wykręcić się z całego tego bycia prorokiem, ale z jakichś tajemniczych powodów Matka Boska upiera się właśnie przy nim, mimo iż "na świecie jest tylu dobrych chrześcijan, którzy daliby sobie sznurem do snopowiązałek zęby wyczyścić, żeby tylko znaleźć się na jego miejscu".
Były brand menedżer próbuje wszystkiego, od wizyty w kościele po przyczynowo-objawowe leczenie depresji poprzez samobójstwo, ale jego sytuacja wydaje się mieć tylko jedno wyjście, czyli zaakceptowanie woli nieba (z nią się zawsze zgadzać trzeba).

Spodziewałam się chyba czegoś innego. Literatury mocno zaangażowanej. Czerwonej księgi herezji. Jakiegoś mocnego, kontrowersyjnego przesłania. Myślę, że zasugerowałam się tym, że wydała to Krytyka Polityczna (zresztą chęć wydania tej książki przez Krytykę Polityczną zdziwiła nawet samego autora - jak dowiedziałam się z wywiadu w Wysokich Obcasach).
W połowie książki, pomyślałam sobie, że trochę takie jałowe to przesłanie (żeby nie powiedzieć, że przesłania w ogóle brak), ale czytało się bardzo dobrze, więc czytałam dalej.

Dopiero gdy porzuciłam wreszcie myśl, że ta książka musi mieć jakieś ważne przesłanie i wyjęłam pana Stawireja z szuflady "walczący o lepsze jutro", zaczęłam się naprawdę świetnie bawić.
Teraz wydaje mi się, że ta książka ma jednak przesłanie. Tylko nie takie jakiego bym się spodziewała. Przesłanie bardziej hedonistyczne. Jarosław Stawirej mówi nam, że śmiech jest wartością samą w sobie i nie musi nic za sobą nieść.
"W tym problem, że w polskiej kulturze śmiech musi być stańczykowski. Musi to być śmiech, za którym się kryje troska o przyszłość ojczyzny, rodziny, czegokolwiek. Natomiast nie ma ugruntowanej tradycji Dyla Sowizdrzała. Śmiech sam dla siebie. Powiem filozoficznie: według mnie każda rzecz, która ma mieć jakąś wartość, powinna być wartościowa sama w sobie. Bum."*
Ja się śmiałam.
Bum.

Ocena: 4/5

Wydawnictwo: Krytyka Polityczna
Rok wydania: 2011

* Fragment wywiadu z Jarosławem Stawirejem, przeprowadzonego przez Jasia Kapelę. Wysokie Obcasy.

wtorek, 23 października 2012

Bogusław Chrabota - Mistyka Pustyni

Ostatnio w Dużym Formacie (nr 39, 4.X.2011) ukazał się tekst Wojciecha Orlińskiego "Ateista kontra katolik". Jest to recenzja książki "Ogień" Łukasza Orbitowskiego, przy okazji której Orliński przytacza prawo Poego (od Nathana Poego, a nie Edgara), które mówi, że "przy pewnym poziomie ekstremizmu nie da się już odróżnić, czy ktoś naprawdę jest taki radykalny, czy tylko z kamienną twarzą robi sobie z radykałów jaja".

A przytacza to prawo, bo zastanawia się czy Orbitowski tak na serio, czy to może jakiś żart. W "Ogniu" chodzi o to, że jest dwóch braci Artur i Piotr, Piotr to katolik, który chce założyć rodzinę, a Artur to ateista, wróg kościoła, który odrzuca "bezrozumną tęsknotę za bejbsem" (sic!). Nie dziwi więc, że gdy w bohaterów wstępują duchy, ciało Piotra bierze we władanie tytułowy Ogień, czyli Józef Kuraś, "bohater" i "patriota", natomiast Artur zostaje opętany przez ubeka - majora Wałacha (domyślam się że dobór nazwiska nieprzypadkowy).
Orliński pisze jeszcze o tym, że dzieło poza groteskową indoktrynacją jest też dosyć mierne pod względem literackim, ale zostawmy już ten temat i przejdźmy do meritum sprawy, czyli dlaczego właściwie o tym piszę i dlaczego w notce, która ma być recenzją książki o pustyni.

Pędzę z wyjaśnieniem, piszę o tym, ponieważ książki Orbitowskiego i Chraboty, łączą dwie rzeczy: wydawnictwo, którego nakładem się ukazały oraz próba indoktrynowania czytelnika.
To drugie zupełnie by mnie nie denerwowało, bo to czy chce się czytać Ziemkiewicza czy Michnika, uważam za sprawę osobistą i bardzo cieszę się, że w obecnym ustroju, każdy może sobie sam takiego wyboru dokonać, zgodnie z tym co podpowiada mu sumienie. Z tego samego powodu zupełnie nie irytowało by mnie to gdyby takie książki postanowiło sobie wydać jakieś wydawnictwo prywatne.
Cała sprawa mnie jednak wkurza, bo obie książki zostały wydane przez Narodowe Centrum Kultury, czyli "państwową instytucję kultury, której statutowym zadaniem jest podejmowanie działań na rzecz rozwoju kultury w Polsce."

Dziwiło mnie dlaczego NCK, w kraju, w którym literatura faktu jest na naprawdę wysokim poziomie i jest z czego wybierać, promuje coś tak lichego jak "Mistyka Pustyni".
Zaczęłam więc czytać o innych książkach wydanych przez wyżej wspomnianą instytucję, jak np. "Małpy Pana Boga. Słowa", w której recenzji czytamy "Parowski entuzjasta nauki, ale także krzewiciel wiary i wartości chrześcijańskich, uczony w piśmie demonstrujący mimochodem swoje polityczne prawicowe sympatie".
No a Narodowe Centrum Kultury mimochodem i zupełnym zbiegiem okoliczności wszystko to wydaje...

Dosyć o Narodowym Centrum Kultury, przejdźmy do samej "Mistyki Pustyni".

Pan Bogusław Chrabota był dyrektorem programowym i redaktorem naczelnym telewizji Polsat, w której aktualnie jest szefem publicystyki. Z obwoluty dowiadujemy się też, że "od końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku odbył szereg wypraw w mniej lub bardziej dostępne rejony Bliskiego Wschodu, czego efektem jest tom esejów i płyta Mistyka Pustyni".
Spodziewać by się można, że będzie naprawdę nieźle, albo chociaż przyzwoicie, w końcu to dziennikarz, wydaje to poważna instytucja, no i jeszcze ten dopisek na okładce, że "dla wymagających".
Parę pierwszych stron może nawet nas w tym przekonaniu utwierdzić. Zaczyna się od libijskiej części Sahary, którą autor poznaje w towarzystwie przedstawicieli ludu Tuaregów. Lakoniczne dialogi prowadzone z miejscową ludnością i bardzo obrazowe opisy przypominają największych mistrzów reportażu. Ale to wszystko szybko się kończy i zostaje zastąpione przez pretensjonalne, pełne egzaltacji wywody na tematy wszelakie.
Zaczyna się od "dawania nieśmiertelności" rtęciowym mrówkom (można sobie nawet tego fragmentu tu posłuchać w wykonaniu samego autora).
Tak sobie myślę, że jak już trzeba używać tylko pompatycznego, nadmuchanego słownictwa, to warto mieć otwarty słownik wyrazów bliskoznacznych, żeby uniknąć powtarzania co linijkę słowa "dostrzegłem". Piszę o tym nie tylko dlatego, że lubię się czepiać (chociaż to oczywiście też), ale ponieważ tego typu błędów jest w książce sporo. Jest tu też bardzo dużo pustosłowia i okropnych grafomańskich opisów i porównań: "lepki klej nocy", "zanim zagłębiliśmy spojrzenia naszych oczu" (można zagłębić spojrzenia rąk?), "w jego czarnych tęczówkach nie było ani dnia, ani nocy. Słońca ani księżyca. Ani gwiazd. Nie było nic. Tylko pustynia". Oto przed nami Paulo Coelho reportażu.

Opis książki na stronie Narodowego Centrum Kultury mówi, że "książka, nawiązując do stylistyki reportażu, pozostaje skarbnicą ciekawych spostrzeżeń na temat obyczaju, kultury i religii tego kontynentu. O tym, jak ważnym obszarem dla naszej cywilizacji jest Afryka, pokazały chociażby ostatnie wydarzenia w Egipcie, Libii i Tunezji, a także ich światowe konsekwencje (głównie gospodarcze i polityczne)".
Można by pomyśleć, że będzie to reportaż, który rozjaśni nam trochę sytuację na Bliskim Wschodzie. Zacznijmy jednak od tego, że wycieczki autora na Bliski Wschód nie były wyprawami dziennikarza, to były wycieczki wakacyjne, podczas, których czasami udawało mu się zamienić słowo z miejscową ludnością, co skrzętnie notował. Czasami jednak się nie udawało, jak np. tu:
"Tuaregowie nie lubią przemawiać [...] Próbowałem z nimi rozmawiać o Bogu, którego na pustyni jest pełno. Wydaje się, że można o nim mówić w nieskończoność. Oni jednak nie byli wylewni"
Bardzo dziwne.
No ale za to pan Chrabota jest bardzo wylewny i zdarza mu się w swoich przemyśleniach nieco popłynąć. I tak oto otrzymujemy książkę - zbiór esejów, których wspólnym mianownikiem jest pustynia. Jest całkiem ciekawy rozdział o XVIII i XIX wiecznych odkrywcach, potem jest rozdział o świętych - pustelnikach, jest mocno nużący rozdział o Mojżeszu wyprowadzającym naród wybrany z ziemi egipskiej, domu niewoli, no i co jakiś czas można natknąć się na to obiecane nawiązanie do stylistyki reportażu. Tu jednak też nie jest najlepiej, po bardzo krótkiej rozmowie ze swoim przewodnikiem Ammarem, który uważa, że Hammas i Al-Kaida to bohaterowie, pan Bogusław w oburzeniu zastanawia się czy nie powinien był Ammara "trzasnąć, za to, że nic nie rozumie, za to, że jego piękny mit skłóca świat i pomaga zabijać ludzi". Powstrzymuje się jednak od komentarza, gdy jego rozmówca mówi: "w Libii jest porządek. Muammar Kaddafi zbudował system dla ludzi".

No i ta indoktrynacja o której wspominałam. Jeśli miałabym znów przeprowadzać badanie mające na celu sprawdzenie, jakie słowo najczęściej występuje w tej książce, to słowo "Bóg" miałoby bardzo duże szanse. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem wojującą ateistką i nie przeszkadza mi gdy ktoś pisze o Bogu. Przeszkadzają mi natomiast stwierdzenia takie jak to:
"Gdzieś łatwiej dotknąć Boga? Gdzie łatwiej usłyszeć jego głos? Pojąć jego naturę? Jeśli ktoś chce ją pojąć. I chce go spotkać. A jeśli ktoś nie chce? Jeśli nie wierzy, to czego tu może szukać? Co znajdzie? Zabije go albo owa przerażająca estetyka, albo poczucie ostatecznej samotności, wyobcowania."
Wiecie może ilu ateistów umarło w tym roku na pustyni?

Zamiast podsumowania napiszę to co pan Bogusław napisał na końcu swojej książki
"To ostatnie słowa tej książki, ale nie ostatnie słowa, bo słowo jest nieśmiertelne." (?)
Ocena: 2/5

Wydawnictwo: Narodowe Centrum Kultury
Rok wydania: 2011