piątek, 16 marca 2012

Beata Pawlikowska - Blondynka na Kubie

„Blondynka na Kubie” to przepięknie wydana przez National Geographic książka Beaty Pawlikowskiej. Książka, w której autorka poza swoją podróżą na Kubę opisuje także historię wyspy, skupiając się na okresie rewolucji oraz postaci Ernesta Che Guevary. Jednym z głównych zadań tej książki, jak i samej wyprawy autorki na Kubę, było zmierzenie się z legendą „Che” i odpowiedzenie na pytanie, kim naprawdę był ten człowiek: zimnym mordercą czy wrażliwym lekarzem?
Książkę pani Beaty przeczytałam jakieś trzy lata temu i muszę powiedzieć, że od tego czasu żadna inna książka nie wzbudziła we mnie aż tylu emocji. Negatywnych emocji, warto by dodać.

Ciężko zdecydować od czego zacząć, zacznę więc od początku, czyli od tytułu „Blondynka na Kubie”. Dopiero po skończonej lekturze dotarło do mnie, że tytuł był swego rodzaju ostrzeżeniem: drogi czytelniku, to nie jest książka o Kubie, to jest książka o mnie z Kubą w tle.
O Kubie i jej mieszkańcach dowiadujemy się z tej książki bardzo mało. Aż za dużo dowiadujemy się za to o pani Pawlikowskiej i jej nadprzyrodzonych zdolnościach, czyniących ją tym kim jest czyli Podróżniczką przez duże „P”. Poza biegłą znajomością angielskiego i hiszpańskiego (czym bezustannie wprawia w osłupienie rodowitych Kubańczyków) autorkę cechuje także niezwykłe obycie, które przejawia się w każdej dziedzinie życia: od targowania ceny za pokój po krojenie ananasa na sposób tubylczy (tak drogi czytelniku, ananasy na Kubie je się zupełnie inaczej niż u nas, oto jak robi to pani Beata: „wprawnymi ruchami obrałam go z łupiny, pokroiłam na plastry i zjadłam”, a oto jakie robi to wrażenie: „podziękowałam oszołomionym sprzedawcom, którzy najwyraźniej po raz pierwszy widzieli w swoim miasteczku podróżującego Europejczyka, który mówił i zachowywał się jak tubylec”). Pani Beata posiada także dwa dodatkowe zmysły: szósty i siódmy! Szósty zmysł to „rodzaj instynktu, z którym przychodzimy na świat” i o ile aby włączyć ten szósty zmysł wystarczy oderwać się od miejskiego zgiełku i pojechać do lasu czy w góry, o tyle z siódmym zmysłem sprawa jest bardziej skomplikowana, bo, jak sama autorka wyznaje, jest to „moc, którą zdobyła u Indian”.

Kolejną super mocą, którą wydaje się pani Beacie, że posiada jest talent pisarski. Dzięki temu przekonaniu, książka obfituje w jeżące włos na głowie złote myśli, takie jak: „życie to nieustająca wędrówka po górach codzienności”, czy upiorne opisy w stylu: „po wypiciu trzeciego mojito, zobaczyłam, że do tańca przyłącza się słony wiatr znad morza i chudy koń zaprzężony do dorożki”.

Jak wspomniałam książka jest jednak nie tylko opisem tego co spotkało panią Pawlikowską na Kubie, ale też tego co jej nie spotkało, ale o czym czytała. Znajdujemy tu parę rozdziałów poświęconych historii rewolucji, no i przede wszystkim urywki z biografii Ernesta Che Guevary, bo dla tych co zapomnieli, celem wyprawy jest odkrycie czy Ernesto był zimnym mordercą czy wrażliwym człowiekiem.
Jeśli wydaje ci się, że jest to pytanie retoryczne, mające być tylko przyczynkiem do dyskusji nad rewolucją, utopijnymi ideami, relatywizmem moralnym czy czymkolwiek innym, to nic bardziej mylnego. Autorka przy całej swojej poetycko-mistycznej naturze, okazuje się być też typem wyjątkowo pragmatycznym, tak więc już w połowie książki udaje jej się odpowiedzieć na to wydawałoby się trudne pytanie. Odpowiedź jest taka: Che był sympatycznym gościem, a wszyscy ludzie, którzy uważają go za mordercę, żyją w tym błędnym przekonaniu, bo ktoś, źle przetłumaczył na angielski JEDNO słowo z jego książki. Pani Beata błąd znalazła. No i pozamiatane. Podobno następną książką będzie „Blondynka w Strefie Gazy”, w której autorka odpowie na pytanie: Jaser Arafat – sympatyczny Noblista czy podły terrorysta?

Nie wiem, co najbardziej zniesmaczyło mnie w tej książce. Myślę, że było to wszystko po trochu: absolutnie nonszalanckie podejście do tematów historycznych, połączone z obietnicą wyjaśnienia spraw dotąd niewyjaśnionych, przyprawione samouwielbieniem autorki i oblane pretensjonalnym stylem. Stworzyło to razem mieszankę zupełnie dla mnie niestrawną.

Ocena: 1/5

poniedziałek, 12 marca 2012

Mario Vargas Llosa - Ciotka Julia i skryba

Mniej więcej co tydzień jestem zapraszana przez babcię na obiad. Obiady te, poza przekształcaniem mojej talii z talii osy w talię bąka, wzbogacają mnie także duchowo. Wzbogacenie duchowe następuje w sferze popkultury, reprezentowanej przez polskie seriale, którą to sferę notorycznie i intencjonalnie staram się zaniedbywać.
Kiedyś fanom seriali było łatwiej, był rodzimy Klan i była mniej rodzima Moda na sukces i z tego co wiem, oba seriale nie pożyczają sobie aktorów. Już jakiś czas temu przestało być łatwo, przybyło seriali, najwyraźniej jednak nie przybyło aktorów, tak więc jednego dnia doktor Burski przeprowadza operację przepukliny w szpitalu w Leśnej Górze, tylko po to, by już następnego dnia jeździć w sutannie na rowerze po Sandomierzu. Poza takimi hecami, co chwila (i to już nie tylko w Modzie na sukces) ktoś jest porywany, a kiedy wraca jest już zupełnie innym człowiekiem, co najlepiej widać po tym, że gra go zupełnie inny aktor. Bohaterowie polskich seriali cierpią też na wszystkie możliwe przypadłości: od żółtaczki, przez wszystkie rodzaje nowotworów, a kończąc na schizofrenii. Nic dziwnego, że przy takim natłoku informacji, moja babcia zaczęła się gubić, co zaowocowało tym, że ostatnio, dopiero dziesięć minut po włączeniu "swojego" serialu zorientowała się, że, przez przypadek, włączyła inny kanał i ogląda zupełnie inny serial.

O sytuacji mojej babci opowiadam wam nieprzypadkowo. W pewnym sensie w podobnej sytuacji znalazł się bowiem bohater "Ciotki Julii i skryby" - Pedro Camacho, czyli tytułowy skryba, który wraz z rozwojem akcji książki, coraz bardziej gubi się w pogmatwanych historiach bohaterów oper mydlanych. Tym co odróżnia jego sytuację od sytuacji mojej babci, jest to, że opery mydlane są tu radiowymi słuchowiskami, cała rzecz dzieje się w latach 50. w Limie, a Pedro nie jest zagubionym słuchaczem, tylko twórcą tychże oper. Co jakiś czas w główny wątek wplatana jest więc treść słuchowisk radiowych, które z czasem stają się coraz bardziej chaotyczne, bohaterowie gubią się i trafiają do innego radiowego serialu (pisanego też przez Pedra), umierają, by po dwóch odcinkach ożyć i umrzeć jeszcze raz, matki stają się siostrami, a siostry wujkami.

Pedro i jego opery mydlane są jednak wątkiem pobocznym (a szkoda), głównym wątkiem jest natomiast historia przyjaciela Pedra - osiemnastoletniego Maria, będącego narratorem powieści. Mario na początku ma tylko jedno marzenie - zostać pisarzem. W pewnym momencie poznaje jednak swoją ciotkę Julię, czternaście lat od niego starszą rozwódkę, która właśnie przyjechała z Boliwii do Peru w poszukiwaniu nowego kandydata na męża. Lista marzeń Maria, zostaje szybko rozszerzona o pozycję "ślub z ciocią". Rozwiedziona, trzydziestodwuletnia ciocia nie jest co prawda z Mariem spokrewniona, ale już sam stan cywilny i wiek wybranki wystarczają, aby siać zgorszenie. Pomiędzy dwójką wybucha miłość, a w rodzinie wybucha skandal.

Podobno ten wątek był bardzo romantyczny (tak czytałam w innym recenzjach), mnie jakoś zupełnie nie porwał. Cała historia jest bardzo płaska, miłość pojawia się nie wiadomo skąd, dowiadujemy się tylko, że ciotka Julia okazała się być atrakcyjna. Poza tym, że okazała się być atrakcyjna, o jej wyglądzie nie dowiadujemy się w zasadzie niczego więcej. Wydaje mi się, że w ogóle kobiety w świecie "Ciotki Julii i skryby" istnieją tylko po to, aby mężczyźni się w nich zakochiwali, ale generalnie nie mają jakichś szczególnych cech ani fizycznych (no chyba, że są szczególnie brzydkie, jak jedna z aktorek słuchowiska) ani psychicznych. Mężczyźni za to przedstawiają sobą wszystkie typy charakterów i fizjonomii. Tak więc, ciotka Julia w tej powieści jest dla mnie taką bezkształtną, rozmazaną plamą, która z jakiegoś bliżej nieznanego mi powodu rozkochuje w sobie głównego bohatera i wywraca jego życie do góry nogami.

Problem jest taki, że do Llosy mam słabość. Myślę, że bawiłabym się świetnie nawet czytając sporządzoną przez niego listę zakupów. Tak i teraz, w trakcie czytania bawiłam się świetnie. Dopiero pod koniec poczułam się jakoś taka oszukana, jakby Llosa tym całym świetnie skonstruowanym, komicznym wątkiem skryby odwracał moją uwagę od kiepskiej historii miłosnej, a ja uwagę dałam odwrócić. Zorientowałam się, co się stało, dopiero, gdy doszłam do ostatniej strony i zrozumiałam, że to tyle, "koniec i bomba, a kto czytał ten trąba". No i poczułam się trochę, jak czuć się może ktoś, kto dopiero w domu orientuje się, że wróżka na Centralnym ukradła mu portfel. Z jednej strony nieładnie, a z drugiej to niezła sztuczka i ciekawe jak to zrobiła.

Mimo, że historia miłosna (swoją drogą mocno autobiograficzna) do dupy, to sztuczka niezła. Jak Pan to zrobił, Panie Llosa?

Ocena: 3/5


Jako, że idzie wiosna, to dla wszystkich zakochanych, dział specjalny pt. Pedro Camacho radzi:

"W większości przypadków tak zwane sercowe zmartwienia czy coś w tym rodzaju to niestrawna fasola, która ciąży w żołądku, nieświeża ryba, obstrukcja. Dobry środek przeczyszczający zabija szaleńczą miłość"

piątek, 9 marca 2012

Święta ręka Twardocha

Ci, którym udało się dotrzeć do strony 75, najnowszego wydania Polityki, mogli cieszyć oczy zdjęciem młodzieńca, w pasiastej marynarce założonej na pasiastą koszulę. Młodzieniec patrzy prosto w obiektyw, twarz zamyślona, spojrzenie twarde, jednocześnie jakby zatroskane. Mamy tu do czynienia z tym typem zatroskania, które mówi nam jednoznacznie, że tym co martwi młodzieńca, nie jest, bynajmniej, niezbyt szczęśliwy dobór koszuli do marynarki, co byłoby zrozumiałe, ale jakieś utrapienie, zupełnie nie związane ze światem materii.

Zdjęcie znajduje się w dziale "Kawiarnia Literacka", a zatroskanym młodzieńcem jest Szczepan Twardoch - pisarz. Pan pisarz pojawia się na stronie 75, aby opowiedzieć nam o książce Renaty Lis, zatytułowanej "Ręka Flauberta"*. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo w miarę czytania nabieram wątpliwości, a pod koniec to już jestem prawie pewna, że musiało chodzić o coś zupełnie innego. Na wszelki wypadek więc, czytam jeszcze raz.

No i już wiem. O książce dowiadujemy się, że to taka biografia, ale w zasadzie to nie biografia, o Flaubercie, ale w sumie to nie o Flaubercie, bo równie dobrze mogła być o kimś innym.
Bo takiego pana Twardocha na przykład, Flaubert obchodzi najmniej i szanuje go tylko tak jak szanuje się nobliwą ciotkę (co sprawia, że chcemy dowiedzieć się więcej o rodzinie pana Szczepana, ale tu tematy familijne zostają niestety ucięte). Książki dla samej postaci Flauberta by właściciel pasiastej marynarki raczej nie przeczytał, bo jak już wspomniał Flaubert go nie interesuje. Pan Twardoch jednak miał to szczęście poznać autorkę książki, a w zasadzie to nie poznać, bo to się wszystko działo na spotkaniu publicznym, ale to nie jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, że na tym spotkaniu zrozumiał, że książka została napisana przez "prawdziwą artystkę", a wiadomo to po tym, że nie wdzięczyła się do publiczności jakby była jakimś akwizytorem czy "nie artystką a sprzedawcą u rzeźnika". Bo najgorsi to są ci co to "zdają się na łaskawy osąd czytelnika". Komunikat natomiast, który autorka, według pana Szczepana, przekazała, to: "daję ci coś wartościowego, chociaż wcale nie musiałam". No tak, a darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda, to wie każdy.

Książka została przeczytana przez pana Twardocha "starannie" i wreszcie dowiadujemy się o czym jest. Książka jest o "świętości literackiego powołania" i odpowiada także na nurtujące młodego człowieka, odzianego w paski pytanie: co to znaczy być pisarzem? A znaczy to, że się "nie służy nikomu i niczemu tylko literaturze". Pan Twardoch też jest pisarzem. Tak ma napisane pod zdjęciem.

Czyli, żeby całą sprawę podsumować, to z literaturą jest tak, że jest ona dla literatury, a nie dla czytelników. Bo czytelnicy, to wiadomo, prawdziwego artysty by nie poznali nawet jakby się o niego potknęli. Nie ma co rzucać pereł przed wieprze. Literatura jest dla literatury no i ewentualnie dla panów krytyków takich, jak pan Szczepan, którzy potrafią docenić i wytłumaczyć wieprzom o co chodzi.

Teraz już wiem skąd ta zatroskana mina na zdjęciu.

W internetowym wydaniu polityki (klik) zdjęcie niestety trochę inne, niż to w wydaniu papierowym, ale paski te same.

* Zaznaczam, że notka ta nie jest w żadnym wypadku recenzją książki pani Lis. Książki tej nie czytałam, a od czasów wypracowania o Potopie, które popełniłam na maturze, nie wypowiadam się na temat książek, których nie czytałam.

wtorek, 6 marca 2012

Mariusz Szczygieł - Zrób sobie raj


Mariusz Szczygieł nie próbuje nas zwodzić, nie ukrywa przed nami kim jest, coming outu dokonuje już w pierwszym rozdziale. Właśnie tak. Znany i lubiany dziennikarz, przyznaje się do bycia czechofilem. Co więcej, na fali szczerości, która takim coming outom zwykle towarzyszy, postanawia napisać książkę o swoim ulubionym kraju, "bez napinania się", niekoniecznie obiektywnie, możliwe, że chaotycznie.
Na swoją obronę ma jedynie myśl Oscara Wilda: "najbardziej nie lubimy ludzi, którzy mają takie same wady jak my", dlatego on lubi Czechów. Bo mają inne wady.
W "Zrób sobie raj" znajdziemy próbę analizy wszystkiego tego, co uważamy za czeskie: od sławnego kolektywnego ateizmu po, wydawałoby się, wiecznie Czechom towarzyszące poczucie humoru.
Dla mnie jednak, "Zrób sobie raj", to nie tylko książka o Czechach, ale także książka o nas, Polakach. Nie ma chyba narodu, który by był bardziej do Czechów niepodobny niż Polacy, "którzy na świat patrzą ze swoją wadą wrodzoną, bo w jednym oku siedzi nam etos, a w drugim patos". Polacy są jak negatyw Czechów (albo Czesi jak negatyw Polaków, jak kto woli), co innego nas cieszy, co innego jest dla nas najważniejsze. Ci, którzy mają dość kroczenia przez życie, w wiecznej gotowości oddania go za Boga i Ojczyznę, pociechy szukają u rubasznych Czechów, gdzie na ojczyznę można się spokojnie wysikać*, a papieża nazwać ludobójcą. Należy jednak uważać, bo na miejscu może okazać się, że Czesi też mają swoje wady. Tylko inne niż nasze.
I o tym właśnie jest ta książka. Albo i nie. "Może jest jeszcze o czymś, ale to już zostawiam Państwu".

* patrz http://www.mariuszszczygiel.com.pl/471,o... (David Černy sika na państwo czeskie)
** wszystkie cytaty - "Zrób sobie raj" Mariusz Szczygieł

Ocena: 4/5

sobota, 3 marca 2012

Słowacki wielkim poetą był!

-->
Słoneczna sobota. Jedna z tych, kiedy siedzi się z kubkiem kawy, mruczącym kotem na kolanach i nuci się:

„Birds flying high you know how I feel
Sun in the sky you know how I feel”

Scenka jak z reklamy kawy... byłaby, gdyby się umiało śpiewać. Kot przerażony zeskakuje z kolan, wylewając przy okazji kawę.
Niestety śpiewanie nigdy nie było moją mocną stroną.
Staram się uspokoić kota, włączam radio. Znana aktorka mówi: „bo wie pan, w Polsce żyje się specyficznie”. Sprytny wybieg pani aktorko. Też go często stosowałam.

- Co uważasz o moim nowym chłopaku?
- No... ma takie... specyficzne poczucie humoru

- To moja ulubiona piosenka, podoba ci się?
- Specyficzna

Aż pewnego wieczoru, spędzając miło czas ze znajomymi, między jednym kieliszkiem wina a drugim, postanowiłam odśpiewać „List do matki” (maaaaamo, smutno tu i obco... drzewa... hmm hmm hmm hmm... nie myśl, że się skarżę.... hmm hmm hmm hmm). W oczach znajomych zobaczyłam to samo, co dziś w oczach kota. W końcu ktoś przerwał niezręczną ciszę, mówiąc, że to było bardzo specyficzne wykonanie tej piosenki, ale że sugeruje raczej oszczędzać głos.
Wtedy zrozumiałam. Wszyscy w tę grę gramy. Całe czterdzieści milionów specyficznych obywateli tego kraju, w którym żyje się specyficznie, gra codziennie w tę samą specyficzną grę.

Poza sytuacjami, gdy nie chcemy obrazić przyjaciół, najbardziej boimy się wyrażać swoją opinię, jeśli w grę wchodzi sztuka. Bo co my tam możemy wiedzieć. Jak się nie podoba, to pewnie nie zrozumieliśmy. Jak się podoba, to pewnie dla mas, więc lepiej udawać, że się nie podoba. Wtedy właśnie najczęściej z ratunkiem przychodzi słowo „specyficzny”.
W moim przypadku nauczyły mnie tego lekcje polskiego. Niestety każdy nauczyciel, którego miałam, był Gombrowiczowskim profesorem Bladaczką. Lektury czytałam wszystkie, ale z przemyśleniami czekałam, na lekcje polskiego, kiedy dowiem się, co mam myśleć.

Zmiana zachodziła we mnie bardzo długo. Powoli odkrywałam, że nie zawsze trzeba się zgadzać z krytykami, że nie wszystko, co napisał sławny pisarz musimy uważać za dobre, tylko dlatego, ze pisarz jest sławny, więc inni uważają, że dobre. Sztuka jest dla ludzi, a krytyczne myślenie jest naszym prawem.
W dobie internetu, wszyscy wyzbywamy się wstydu. Ludzie zamieszczają na youtubie filmy na których tańczą, żonglują, recytują. I nieważne, że robią to wszystko tak jak ja śpiewam.
Dlatego i ja wyzbywam się wstydu.

Znajdziecie tu głównie recenzje książek, ale pewnie nie tylko. Wszystko będzie jednak związane z książkami. No i wszystko będzie bezwstydnie subiektywne.
Nie ma się jednak, co martwić. Jak się nie spodoba to zawsze można powiedzieć, że blog jest jakiś taki specyficzny i więcej tu nie wchodzić.