piątek, 6 grudnia 2013

Bernice Rubens - Wybrany

Wiem, że mój styl bywa dosyć rozwlekły i dużo czasu zajmuje mi dojście do sedna, dlatego też staram się pracować nad precyzją wypowiedzi. Chciałabym osiągnąć poziom mojej siostry, która zajęła kiedyś drugie miejsce w konkursie na opowiadanie składające się z trzydziestu słów*.
Jednym z ćwiczeń, które w tym celu wykonuję, jest próba sformułowania jednego zdania, które opisywałoby właśnie przeczytaną książkę. Oczywiście nie ma to być zdanie, w którym co chwila napotykamy na przecinki, a kropki nie widać, tylko takie esencjonalne, krótkie zdanie.
Zazwyczaj jest to dosyć trudne, ale w przypadku Wybranego zdanie samo pojawiło się w mojej głowie. Nie jestem pewna czy to dobrze, że w mojej głowie pojawiają się głosy, ale z drugiej strony skoro już są, to czemu nie skorzystać z ich podpowiedzi? A głosy śpiewały tak (nie wspomniałam, że to były śpiewające głosy?):
Pressure pushing down on me
Pressing down on you no man ask for
Under pressure that brings a building down
Splits a family in two...

Presja! O tym właśnie jest ta książka. O presji, którą wzajemnie na siebie wywieramy.
Główny bohater powieści - Norman Zweck, którego poznajemy w dosyć intymnym momencie nawrotu psychozy amfetaminowej, jest najlepszym przykładem tego, co się dzieje z człowiekiem, który przestaje sobie radzić z wywieraną na niego presją. Ludzkie ciało w dużej mierze składa się z węgla, ale ciśnienie wcale nie zamienia nas w twarde diamenty. Norman od najmłodszych lat wykazywał niezwykły talent lingwistyczny, w wieku siedmiu lat władał już pięcioma językami. Chłopcem szybko zainteresowały się gazety. Żeby podtrzymać to zainteresowanie genialnym dzieckiem, matka Normana począwszy od jego dziewiątych urodzin, zaczęła sukcesywnie go odmładzać. Tak oto Norman został wybrany, niosąc na swoich barkach ciężar reprezentowania swojej rodziny, ale może też całego drugiego pokolenia żydowskich imigrantów w Londynie. Jego życie przestało być do końca jego, nawet jego wiekiem zarządzał ktoś inny. 
Na początku współczujemy przede wszystkim głównemu bohaterowi, jednak w miarę rozwoju akcji na wierzch wychodzą kolejne sekrety rodzinne, które pokazują nam, że Norman nie jest jedyną ofiarą presji i ciężko tak naprawdę orzec, gdzie cały ten krąg wzajemnych oczekiwań i żalów ma swój początek. Może wszystko zaczyna się od presji jaką wywierają na swoich członków małe, zamknięte społeczności, takie jak niegdysiejsza żydowska społeczność londyńskiego East Endu.
Na takie rozważania nie ma jednak miejsca w tej książce, Norman ląduje w szpitalu psychiatrycznym, a jego ojciec - emerytowany rabin, podupada na zdrowiu, co działa na rodzinę Zwecków jak nagłe otrzeźwienie i skutkuje desperacką próbą pojednania. Bo może, tak jak w piosence Under pressure, lekarstwem okaże się staromodne słowo miłość:
Can't we give ourselves one more chance
Why can't we give love that one more chance
[...]
'Cause love's such an old fashioned word
And love dares you to care for
The people on the edge of the night
And loves dares you to change our way of
Caring about ourselves
This is our last dance
Powieść rozpoczyna się cytatem z książki szkockiego psychiatry R. D. Lainga:
[...] o ile [...] pacjenci doznali zaburzeń, to nader często właśnie ich rodziny okazywały się zaburzające.

Uważam, że kończyć też by się mogła cytatem (autor ten sam):
There is a great deal of pain in life and perhaps the only pain that can be avoided is the pain that comes from trying to avoid pain.
Read more at http://www.brainyquote.com/quotes/quotes/r/rdlaing393624.html#OeUYrhgPLPDEyTa7.99
There is a great deal of pain in life and perhaps the only pain that can be avoided is the pain that comes from trying to avoid pain. [Życie wypełnione jest bólem, a jedyny ból, którego, zdaje się, możemy uniknąć, to ból wynikający z próby uniknięcia bólu. - tłum. moje]
There is a great deal of pain in life and perhaps the only pain that can be avoided is the pain that comes from trying to avoid pain.
Read more at http://www.brainyquote.com/quotes/quotes/r/rdlaing393624.html#F16CFZiEJ4OALPRb.99
There is a great deal of pain in life and perhaps the only pain that can be avoided is the pain that comes from trying to avoid pain.
Read more at http://www.brainyquote.com/quotes/quotes/r/rdlaing393624.html#OeUYrhgPLPDEyTa7.99
There is a great deal of pain in life and perhaps the only pain that can be avoided is the pain that comes from trying to avoid pain.
Read more at http://www.brainyquote.com/quotes/quotes/r/rdlaing393624.html#OeUYrhgPLPDEyTa7.99

I tymi słowami zakończę, szczególnie polecając tę ksiażkę uwadze klubów czytelniczych, bo wydaje mi się, że ma ona potencjał do rozpalania ożywionych dyskusji na temat trudnych relacji z bliskimi, zaborczych rodziców, samotności i szaleństwa.

Ocena: 3/5
Wydawnictwo: Wiatr od morza
Rok wydania: 2013
Tłumaczenie: Michał Alenowicz

* Zadaniem konkursowym było napisanie opowiadania na bestseller. Z wymienionych przez organizatorów tematów, które są bestsellerami, moja siostra wybrała kryzys wieku średniego - złamane serce. Opowiadanie brzmiało tak: His wife left him for a man with more money and more hair. He had nothing to live for until Alice came along. She always had thing for bald men. [Jego żona zostawiła go dla mężczyzny, który miał więcej pieniędzy i więcej włosów. Nie miał po co żyć, dopóki nie pojawiła się Alice. Zawsze pociągali ją łysi mężczyźni.]

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Rozmowa z tłumaczką Olgą Siarą

Olga Siara (fot. Anna Nowakowska)

Miny i byki, czyli jakie zagrożenia czyhają na tłumacza


Basia: Na tegorocznych targach książki w Warszawie odbyło się spotkanie z tłumaczami zatytułowane „Jak iść śladami autora by nie wpaść na minę?”. Na jakie miny ty wpadłaś podążając za autorem?

Olga: Mi się wydaje, że na miny się wpada w momencie, gdy się odchodzi od autora. Więc nie mogę powiedzieć, że wpadłam na minę idąc za autorem. Te miny, na które wpadam to miny, które sama sobie podkładam.

B: I jakie to są miny?

O: Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego przekładu. To chyba najtrudniejsza książka ze wszystkich, jakie tłumaczyłam. Wtedy oczywiście nie zdawałam sobie sprawy, jaka jest trudna, bo nie miałam jeszcze żadnego doświadczenia i porównania.

B: Jaka to była książka?

O: „Lekarz diabła” Philipa Balla, o bardzo barwnej postaci Paracelsusa - alchemika, magika, naukowca, fizyka, lekarza. Bardzo dużo odniesień historycznych, poszukiwanie kamienia filozoficznego, pierwsze wzory chemiczne... dużo czasu spędziłam wtedy w Bibliotece Narodowej. Właściwie na trochę tam zamieszkałam.
A jeśli chodzi o minę, na którą wpadłam przy okazji tego tłumaczenia, to na okładce, ale chyba też wewnątrz książki była rycina przedstawiająca bohatera, a pod nią podpis, który ja przetłumaczyłam „Paracelsus na Alasce”. Tyle że tak naprawdę chodziło o Alzację. Wydawnictwo zwróciło mi uwagę, bez wyrzutów, raczej w formie żartu, ale przeżywałam to bardzo długo. Teraz mogę się już z tego śmiać.
Dlatego właśnie kocham redaktorów i uważam, że są niezbędni.

B: No właśnie, jak się pracuje z redaktorami? Czy jest to zawsze miła współpraca?

O: Mam szczęście, bo nigdy nie trafiłam na nikogo, kto by mi złośliwie wytykał błędy. Raczej jest to miła współpraca, ale zawsze widok tekstu, odesłanego przez redaktora, w trybie „śledź zmiany” budzi we mnie najpierw lekką irytację. To jest trudne, to lekcja pokory. Czasami upieram się przy mojej wersji, jeśli na czymś mi zależy lub widzę, że w tym przypadku chodziło jednak o coś innego. Ale generalnie redakcja jest bardzo potrzebna, bo chroni przed wieloma bykami, których trzeba by się było potem wstydzić.

B: To jakie jeszcze były te byki?

O: Jeszcze mój ulubiony: angielskie słowo „indian”, które z uporem maniaka w jednej książce tłumaczyłam jako „indiański”, a nie jako „hinduski”... to też było dosyć upokarzające. Szczególnie, że nie wiem skąd mieliby się tam wziąć Indianie.
No i „kid gloves”. Dałam się zwieść pozorom i dopiero redaktorka zwróciła mi uwagę, że nie są to dziecięce rękawiczki, a rękawiczki z koźlęcej skórki...

Rozszczepienie osobowości


B: Czy tłumacz to odpowiedzialny zawód?

O: Wydaje mi się, że tak. Nie występuję w swoim imieniu, tylko jestem czyimś przedstawicielem i odpowiadam za to, żeby przekazać to, co on ma do powiedzenia, w rzetelny sposób. Być tak jakby po stronie autora. Jestem w jego drużynie.

B: A co jeśli ci się nie podoba ta książka i nie chcesz trzymać strony autora?

O: Jeszcze mi się tak nie zdarzyło. Jak się siedzi z książką kilka miesięcy, to stosunek do niej ewoluuje. Na początku jest ekscytacja z powodu nowego zlecenia, potem następuje znużenie, bo książka się nie chce skończyć, a na koniec zazwyczaj kocham tę książkę, jestem z niej bardzo zadowolona. Tak naprawdę, nawet jeśli książka mnie bardzo nie interesowała, to na koniec i tak mam do niej sentyment. Poza tym jak się wchodzi w czyjąś (autora, bohaterów) głowę i w czyjeś myśli na tak długi czas, to się z nimi człowiek trochę zżywa.
Elżbieta Tabakowska pisała o tym, że podstawową umiejętnością tłumacza powinna być empatia i to wielostronna, bo empatia wobec autora, wobec bohaterów, ale też wobec czytelnika, on musi wiedzieć co czyta. Trzeba wziąć tyle punktów widzenia pod uwagę...

B: To trochę schizofreniczne... musisz być każdym po trochu.

O: No tak i to są najtrudniejsze wybory, czy np. zostać z autorem i pozostawić jakąś rzecz trochę niezrozumiałą, czy pójść bardziej w stronę czytelnika i coś mu wyjaśnić. Jest taka pokusa, której się muszę czasem opierać, żeby nie wyjaśniać wszystkiego do końca. Myślisz sobie „niech czytelnikom będzie łatwiej, oni nie zrozumieją”. Nie, niech się pomęczą trochę.

Olga Siara - tłumaczka
Olga Siara (fot. Anna Nowakowska)

 

Książka jest tajemnicą


B: Dodajesz często przypisy?

O: Nie lubię przypisów. Uważam, że lepiej podjąć jakąś decyzję, trzymać się jej i wziąć za nią odpowiedzialność. Chyba że się inaczej nie da. Ale przypisy, zwłaszcza w literaturze pięknej, wybijają z rytmu czytania, no i jeżeli to jest jakiś żart, to i tak nie będzie zabawny, jeżeli go wyjaśnisz w przypisie.

B: Ja akurat lubię, gdy jest napisane, co było w oryginale i dlaczego to było śmieszne.

O: Ja to postrzegam po prostu jako słabość.  Usprawiedliwianie się, dlaczego nie umiałam tego zrobić: bo to trudny zwrot, bo nie tak się nie mówi po polsku... no taki zawód... to jest trudne i trzeba coś wybrać.

B: To dosyć radykalne.

O: Nie no, ja po prostu jestem surowa. Też wobec siebie.

B: A przypisy w przypadku, gdy nie chodzi o jakąś grę słów, tylko o coś, co jest oczywiste dla Amerykanów czy Anglików, ale nie jest oczywiste dla Polaków?

O: W takim momencie często zostawiam decyzję redakcji.
Wiesz w jakiej sytuacji dodaję „przyp. tłum.” w tekście? Jak jest np. jakiś tytuł i nie ma go po polsku, a autor dalej pisze „jak sama nazwa wskazuje...”. Wtedy zostawienie angielskiego tytułu byłoby niejasne, więc tłumaczę tytuł w kwadratowym nawiasie, żeby było wiadomo, do czego on się odnosi i to wydaje mi się mało szkodliwe. To według mnie nie wybija z rytmu. A jakieś zjawiska kulturowe? Hmm... zawsze można sobie wpisać w google.

B: Czyli przypisom mówimy NIE.

O: Dla mnie... (konspiracyjny szept) książka jest tajemnicą (śmiech).
To nie jest mój tekst, ja go nie traktuję jako mojego. Przy takich wstawkach ode mnie, może i nawiązuję kontakt z czytelnikiem, ale uważam, że to nie jest moja rola w tym momencie. Moją rolą jest reprezentować autora.

B: Czyli usuwasz się na bok. A to nie jest ciężkie? Spędzasz nad przekładem mnóstwo czasu, to jest też trochę twoja książka, a ludzie mogą cię nawet w niej nie zauważyć.

O: Taka jest moja rola, żeby czytelnik mnie nie zauważył... albo zauważył, że to się fajnie czyta, a nie że ja mu coś wyjaśniłam i on mnie lubi dlatego, że coś zrozumiał dzięki mnie.

B: I w ogóle nie masz czegoś takiego, że chcesz choć przez chwilę być gwiazdą?

O: Jakbym nie miała to bym tu teraz z tobą nie siedziała. Ale jakoś nie kiedy tłumaczę. Tłumacze często piszą o tłumaczeniu, bardzo lubię takie książki, czy felietony. Jerzy Jarniewicz bardzo ciekawie pisze o przekładzie, Elżbieta Tabakowska, Jacek Dehnel. To jest dla mnie to pole, na którym można o tym mówić, a nie książka, którą się tłumaczy. To tak jakbyś oglądała film i nagle by się pojawiał reżyser i mówił „ej zobaczcie, tam w rogu jest taki koleś, zwróćcie na niego uwagę, bo to będzie potem ważne”.
Dla mnie to jest z jednej strony zaufanie do czytelnika, a z drugiej też stawianie mu pewnych wymagań.

Standardy się zmieniają, a Niemcy nie rozumieją Lennona


B: A co mówią wam o tym na studiach?

O: Są różne teorie, nie ma jednej reguły. Standardy się zmieniają, tak jak kiedyś np. tłumaczono imiona, albo nawet i nazwiska, w ogóle wszystkie nazwy, a teraz raczej się zachowuje w oryginale. Na pewno uczą na studiach, żeby czegoś się trzymać, żeby coś wybrać. Myślę, że po pewnym czasie już wiesz, co ci pasuje. Czy wolisz być bliżej autora czy bliżej czytelnika, czy w ogóle... bliżej siebie i samemu podejmować różne decyzje. Mi najbardziej trafiło do przekonania trzymanie się autora, uważam, że to jest moja rola. Ja nie mam się popisywać, tylko wejść w skórę tej osoby, zobaczyć, co ona chciała osiągnąć i zrobić to najlepiej jak mogę.

B: Mówiłaś o imionach, że raczej się już ich nie tłumaczy. A coś jeszcze się zmieniło od PRL-u? Jakaś transformacja zaszła w podejściu do tłumaczenia?

O: Przede wszystkim zmieniło się to, że teraz jest internet. To na pewno bardzo ułatwia pracę. Kiedy zaczynałam tłumaczyć, to właśnie „zaczynał się” internet. Można bardzo dużo rzeczy znaleźć, łatwo skontaktować się z kimś i o coś spytać. Na pewno jest łatwiej. Ale przez to też trzeba być dokładniejszym, bo tak łatwo jest wszystko sprawdzić, że wstyd tego nie zrobić.

B: Wracając do studiów. O czym pisałaś pracę magisterską na lingwistyce?

O: O tłumaczeniach opowiadań Johna Lennona na niemiecki i polski. Zestawiałam metody przekładu jego gier słownych. Hipoteza była taka, że język wpływa na kształt tłumaczenia, ale obaliłam ją, bo przekonałam się, że najważniejszy w tym wypadku był styl tłumacza. Tłumaczenie polskie Roberta Stillera było pełne polotu i inwencji i po prostu zabawne, tak jak oryginał. Tłumaczenie niemieckie z kolei było płaskie, wiele rzeczy nie zostało uwzględnionych, mimo, że można to było zrobić. Ja ze swoją znajomością niemieckiego mogłabym wymyślić jak coś przełożyć, żeby oddać ten efekt, a jednak tłumacze nie podjęli takiej decyzji.
Zrobiłam klasyfikację gier słownych występujących w opowiadaniach Lennona. Znalazłam 12 różnych rodzajów, a następnie sprawdzałam, jakimi środkami zostały przełożone na jeden i drugi język. Jeżeli był np. taki efekt, że w wyrazie jest zamieniona kolejność liter, to można to zrobić w każdym języku, może to mieć mniejszy sens albo większy, ale można to zrobić. A w niemieckim tłumaczeniu często takich rzeczy, które można było zrobić, nie robiono, tylko zostawiano zwykłe słowo. Ten tekst po angielsku był szalony. W polskim tłumaczeniu np. jeśli tłumacz w jakimś miejscu zostawił takie płaskie słowo, to kompensował to w innym miejscu, żeby efekt całości był tak samo wariacki, niezwykły. A w niemieckim było tego po prostu dużo mniej, chociaż można to było zrobić.   

John Lennon - Na własne kopyto
Zbiór opowiadań Johna Lennona "Na własne kopyto" (źródło ilustracji)

Jak się zostaje tłumaczem


B: Studiowałaś lingwistykę, ale studiowałaś też na studiach podyplomowych w Katedrze UNESCO w Krakowie. Lingwistyka nie przygotowuje do tłumaczenia?

O: Nie będę kalać własnego gniazda (śmiech). Lingwistyka na początku duży nacisk kładła na doszlifowanie obu języków, które się wybrało. Na pierwszych latach to był przede wszystkim bardzo intensywny kurs historii, kultury i samego języka. Uważam, że to jest bardzo potrzebne, chociaż zostawia pewien niedosyt, bo chciałoby się to wykorzystać. Były też zajęcia ze stylistyki języka polskiego, co jest nieocenioną pomocą, ale samego tłumaczenia nie było tak dużo. Mieliśmy zajęcia z tłumaczami, na przykład z moją idolką Jolantą Kozak czy Krzysztofem Hejwowskim, ale ja chciałam więcej.

B: Czyli to był ten niedosyt, który cię popchnął na studia podyplomowe do Krakowa?

O: Tak. W Krakowie podobało mi się też dlatego, że mieliśmy zajęcia prawie wyłącznie ze znanymi, aktywnymi tłumaczami, np. z Elżbietą Tabakowską czy z Jerzym Jarniewiczem. Tam uwierzyłam, że to jest możliwe, że naprawdę mogę zostać tłumaczem, bo to było takie namacalne. W Krakowie nacisk był położony przede wszystkim na praktykę, bo zakładano, że już wiemy o co chodzi, wiemy, że chcemy to robić, a teraz mamy ćwiczyć. Mi dodało to pewności siebie. Na zakończenie studium składaliśmy próbki tłumaczeń  do prawdziwych wydawnictw, w których były recenzowane. Kiedy dostałam bardzo przychylną recenzję próbki, nad którą dużo pracowałam i bardzo się starałam, to też dało mi takiego kopa, że mogę to robić. To było potwierdzenie moich umiejętności.

B: Trochę już tłumaczysz. Jakbyś określiła swój staż? Ile lat? Kilogramów książek? Nieprzespanych nocy?

O: Około siedmiu lat.

B: I czujesz się już pewnie?

O: Już nie uważam, że jestem początkująca, uważam, że jestem na średniozaawansowanym poziomie...  książek na koncie mam już ze dwadzieścia. Więc trochę dorobku jest, czuję się pewniej niż kiedyś i uważam, że tłumaczę lepiej niż wcześniej. Praktyka jest bardzo ważna.

A i tak wszyscy jesteśmy tacy sami


B: Ludwig Wittgenstein napisał: „Granice mojego języka oznaczają granice mojego świata”. Czujesz, że twój świat jest trochę większy, wiesz trochę więcej niż inni ludzie i że coś ludziom dajesz?

O: Wiesz co, nie mam takiego poczucia. Ja pozwalam ludziom czytać coś ciekawego i to mi wystarcza.

B: Chodzi mi bardziej o coś takiego jak w hipotezie Sapira-Whorfa, że to jakim językiem mówisz, w jakimś stopniu wpływa na to jak myślisz. Czy czujesz, że przekazujesz to inne myślenie ludziom?

O: Ja nie czuję tych różnic. Kiedy tłumaczę to nie rzucają mi się w oczy różnice. Widzę raczej podobieństwa. Mam do czynienia z różnymi sytuacjami, opisanymi przez ludzi z zupełnie różnych środowisk, ale w głębi duszy wszyscy jesteśmy podobni do siebie i dlatego możemy się porozumieć. I to bardziej czuję. I czuję, że mogę to pokazać tłumacząc książkę.


Olga Siara – absolwentka wydziału lingwistyki stosowanej oraz stosowanych nauk społecznych na Uniwersytecie Warszawskim. Ukończyła także podyplomowe studium przekładu literackiego  na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Tłumaczy z języka angielskiego, zarówno literaturę piękną jak i książki naukowe oraz popularnonaukowe z obszaru socjologii, antropologii, biznesu i ekonomii.
Na język polski przełożyła między innymi: „Prawdę” Michaela Palina, „Gwiazdozbiór psa” Petera Hellera, „Dziedzictwo” Katherine Webb, "Bóg nigdy nie mruga" Reginy Brett, „Relacje w przestrzeni publicznej” Ervinga Goffmana, „Antykruchość” Nassima Taleba, „Kwestionariusz Prousta” pod redakcją Graydona Cartera oraz "Jak myślą instytucje" Mary Douglas.





środa, 27 listopada 2013

Hallgrimur Helgason - Kobieta w 1000°C

- Dano, obiecaj mi coś jeszcze!
- Co? 
- Nigdy nie stań się kobietą!
Teraz już całkiem mnie zatkało.
- Nie być kobietą?
- Właśnie. Kobiety mają ciężko. Zostań człowiekiem. Ale nie kobietą.*

Chcę was tylko uprzedzić, że otwierając tę książkę wkraczacie do "Genderimperium"**. Herbjörg Björnsson, zwana Herrą (tu warto zaznaczyć, że herra to po islandzku pan), jest uosobieniem niebezpiecznej "ideologii gender", przed którą ostrzegają nas ostatnio księża oraz prawicowi publicyści.
Herra ma osiemdziesiąt lat, mieszka w garażu, a pod kołdrą ściska granat ręczny; ten jednak na nic jej się już nie zda, bo walczy z wyjątkowo podstępnym wrogiem - wyposażonym w miotacz metastaz nowotworem płuc, który od osiemnastu lat sukcesywnie podbija kolejne fragmenty jej ciała.
Inspiracją do stworzenia postaci Herry, była biografia wnuczki pierwszego prezydenta Islandii, do której pewnego dnia autor dodzwonił się zupełnie przypadkowo, ale jako że okazała się bardzo ciekawą rozmówczynią, przegadał z nią cały wieczór. O tym, że rozmawiał z wnuczką byłego prezydenta, dowiedział się już po jej śmierci.

W najnowszym wydaniu Książek [nr 4(11)] zamieszczone jest kilka rad dla początkujących pisarzy, udzielonych przez Jonathana Franzena. Jedna z nich brzmi: staraj się zawsze pisać w trzeciej osobie, chyba, że naprawdę czujesz, że nie da się inaczej. Oczywiście ja nie jestem pisarką, ale jako czytelniczka, a więc konsumentka tego dobra, jakim jest literatura, ośmielę się powiedzieć, że jest to kompletna bzdura. Gdyby Romain Gary posłuchał tej rady, nigdy nie powstałyby te zdania, wypowiadane przez małego chłopca:
Znam facetów w mojej sytuacji, którzy się szarpią siedząc w gównie po uszy, ale ja nie będę życiu dupy lizał, żeby być szczęśliwy. Nie będę go sobie upiększał, mam je gdzieś. Nie jesteśmy sobie nic winni.***
Gdyby z kolei do tej rady zastosował się Helgason nie powstałaby Kobieta w 1000°C, gdzie główna bohaterka jest jednocześnie narratorką. A jeśli by powstała, to mogłaby to być książka znacznie gorsza. Oczywiście wcielanie się w rolę wychowującego się na ulicy muzułmańskiego chłopca, czy sprośnej, ekscentrycznej staruszki bywa trudne i ryzykowne, ale jeśli się uda może być spektakularne, tak jak to było w przypadku Gary'ego.
Helgasonowi nie udało się niestety tym razem nawet otrzeć o przymiotnik spektakularny, ale było wiarygodnie i miejscami naprawdę bardzo przyzwoicie, a to jest już dużo.
W całej książce zabrakło mi jednak tego Helgasona, którego poznałam przy okazji Poradnika domowego kilera (pisałam o nim tu). Czasami książka wydaje się przeładowana treścią i zaczyna przypominać dosyć nużący reportaż, by za jakiś czas wrócić do błyskotliwej, lekko ironicznej narracji Helgasona. Brakuje w tym trochę spójności i konsekwencji.

Zanim zabrałam się za czytanie, sprawdziłam swoim zwyczajem, kto książkę tłumaczył, chociaż nie spodziewałam się spotkać tam znajomego nazwiska, bo nie znam chyba żadnego tłumacza z języka islandzkiego. Ku mojemu zdziwieniu znajome nazwisko jednak spotkałam, bo książka została przetłumaczona nie z islandzkiego, a z niemieckiego, przez Alicję Rosenau, z której tłumaczeniami się już spotkałam.
Tłumaczenie z tłumaczenia jest bardzo kiepskim pomysłem, wielu tłumaczy uważa nawet, że jest to niezgodne z ich etyką zawodową i taka praktyka powinna mieć miejsce tylko w wyjątkowych przypadkach****
Dotąd miałam bardzo dobre zdanie o podejściu wydawnictwa Znak do kwestii tłumaczenia, bo przecież sami nawet wydali kilka książek o przekładzie. Podejrzewałam więc, że Kobieta w 1000°C, musiała być właśnie takim wyjątkowym przypadkiem i musi istnieć jakieś dobre uzasadnienie tego, że postanowiono zabawić się w tłumaczeniowy głuchy telefon.

Rozpoczęłam więc moje małe śledztwo.
Najpierw szukałam na polskich stronach, bo może ktoś już znalazł odpowiedź na nurtujące mnie pytanie. Nie. Na żadnym blogu, ani w żadnym artykule o tej książce, nie znalazłam nawet małej wzmianki o tym, że książka nie była tłumaczona z oryginału.
Następnym moim ruchem było więc sprawdzenie z jakiego języka tłumaczona była wersja angielskojęzyczna. Jeśli też z niemieckiego, to ta kwestia może być poruszona w prasie anglojęzycznej. Idąc tym tropem trafiłam na blog tłumacza Davida McDuffa, który przełożył tę książkę na język angielski. Okazało się, że McDuff przekładał książkę po bożemu, z języka islandzkiego. To nie była dobra informacja. Po żmudnych i wyczerpujących pięciu minutach śledztwa byłam znów w punkcie wyjścia.
Gdyby to był film kryminalny w tym momencie wychodziłabym ze zwieszoną głową z pustej szopy, w której spodziewałam się znaleźć zwłoki... ale w ostatnim momencie kątem oka dostrzegłabym małą plamkę krwi na zakurzonej desce. I tak właśnie, w głęboko metaforycznym sensie, było. Już miałam opuszczać blog pana McDuffa, gdy zauważyłam takie oto zdanie: "There are some chapters from the new novel in my translation, here". Pomyślałam, że skoro przebyłam już tę długą drogę, to chociaż porównam sobie oba tłumaczenia. Ku mojemu zdziwieniu już na pierwszej stronie zauważyłam kawałek zdania, którego nie było w polskim przekładzie, na kolejnej stronie było to całe zdanie, a dalej brakowało już całego małego rozdziału.

W głowie dzielnego detektywa, po zobaczeniu kropelki krwi, następuje oczywiście natychmiastowy przeskok myślowy; wykrzykuje coś w stylu "skrzynia", albo "podwieszany sufit" i jest już pozamiatane. U mnie tak nie było. Porzuciłam poprzednie śledztwo na rzecz nowego: skąd się wzięły takie różnice między tymi dwoma przekładami. I tak trafiłam na artykuł zatytułowany: Germany: Icelandic author’s book ‘censored’ by publisher [Niemcy: Książka islandzkiego autora ocenzurowana przez wydawcę], z którego dowiedziałam się, że według duńskiego literaturoznawcy Erika Skyum-Nielsena, który porównał, rozdział po rozdziale, oryginał i niemiecki przekład, w tym drugim brakuje, bądź zostało zmienione, łącznie 30 rozdziałów (rozdziały w tej książce są dosyć krótkie - czasami liczą sobie stronę lub dwie). Ponieważ wśród zmienionych i usuniętych rozdziałów dużo traktowało o Hitlerze, obozach koncentracyjnych i masowych grobach, Erik Skyum-Nielsen stwierdził, że książka została po prostu ocenzurowana.

Zarówno niemiecki wydawca jak i sam autor odpowiedzieli na te zarzuty, twierdząc, że różnice w obu wersjach językowych nie wynikają z cenzury, a z... braku czasu. Niemiecki przekład ukazał się jeszcze przed islandzkim oryginałem, ponieważ wydawca chciał zdążyć z książką na targi książki we Frankfurcie. Dlatego też poproszono autora o udostępnienie do tłumaczenia niegotowej jeszcze książki, na co autor się zgodził.
Tak naprawdę nieważne która wersja jest prawdziwa. Obie są straszne.

Dalszą częścią tej smutnej historii jest to, że polski czytelnik nie dość, że dostał książkę tłumaczoną z tłumaczenia, to jeszcze niekompletną (i to nie dlatego, że islandzkiej wersji jeszcze nie było; obie ukazały się w 2011 roku).

Po zastanowieniu, przeliczeniu wszystkich za i przeciw, myślę że bardziej chcę żebyście tę książkę przeczytali, niż żebyście jej nie czytali, ale uznałam, że powinniście wiedzieć, że towar jest trochę wybrakowany.

Ocena: 3/5
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2013
Tłumaczenie: Alicja Rosenau

* Hallgrimur Helgason - Kobieta w 1000°C, tłum. Alicja Rosenau
** Pozwoliłam sobie pocytować trochę księdza Oko: http://www.niedziela.pl/artykul/106423/nd/
*** Emila Ajar (Romain Gary) - Życie przed sobą, tłum. Krystyna i Krzysztof Pruscy
****  Takim wyjątkowym przypadkiem była książka Prowadzący umarłych, która w 2012 została uhonorowana Nagrodą im. Kapuścińskiego (http://culture.pl/pl/wydarzenie/nagroda-im-ryszarda-kapuscinskiego-dla-liao-yiwu). Jej angielskie tłumaczenie było jednocześnie, kosultowanym z autorem, wyborem reportaży z kilku książek, a więc w efekcie nową książką. Mimo to nie obyło się bez afery, ponieważ jeden z jurorów konkursu - Anders Bodegård, wyraził się dosyć krytycznie o przyjmowaniu przez tłumaczy takich zleceń, co z kolei bardzo uraziło tłumaczkę "Prowadzącego...".

poniedziałek, 4 listopada 2013

Hans Fallada - Każdy umiera w samotności

Po II Wojnie Światowej wielu ludzi zadawało sobie pytanie, jak mogło dojść do tak niewyobrażalnych zbrodni. Co sprawiło, że naziści bez skrupułów wysłali do komór gazowych miliony ludzkich istnień.
Byli oczywiście tacy, którzy szybko zadowolili się (i nadal się zadowalają) najprostszą odpowiedzią: Niemcy są narodem z natury złym.
Wystarczy jednak prześledzić historię wszystkich cywilizacji (obawiam się, że może być na to potrzebne więcej niż jedno popołudnie, więc można równie dobrze skupić się jedynie na XX wieku), aby zdać sobie sprawę, że to nie w Niemcach tkwi problem. Najprawdopodobniej wszyscy nosimy w sobie pierwiastek zła, niezależnie od tego jakim językiem mówimy. Tę smutną tezę potwierdziły liczne eksperymenty z zakresu psychologii społecznej, wśród których jako najbardziej znane wymienić można eksperyment Milgrama z 1961 roku oraz przeprowadzony rok później pod przewodnictwem Philipa Zimbardo eksperyment więzienny (Stanford Prison Experiment).

Ochotnicy w eksperymencie Milgrama byli przekonani, że biorą udział w badaniu nad pamięcią i uczeniem się, a dokładniej nad tym jaki wpływ na te procesy ma kara. Zadaniem badanych było aplikowanie coraz silniejszych wstrząsów elektrycznych innym uczestnikom badania, jeśli ci na swoje nieszczęście niepoprawnie odpowiedział na pytanie. Tym, czego nie wiedzieli biorący udział w eksperymencie "nauczyciele" było to, że tak naprawdę jedynymi prawdziwymi uczestnikami eksperymentu są właśnie oni, cała reszta to podstawieni aktorzy, świetnie odgrywający swoją rolę. "Uczniowie" przy coraz mocniejszych wstrząsach krzyczeli i błagali o zwolnienie ich z udziału w eksperymencie, co oczywiście sprawiało, że "nauczyciele" stawali się mniej pewni i zwracali się do czuwającego nad eksperymentem naukowca (też aktora) z pytaniem, czy nie powinni przerwać. Naukowiec zalecał kontynuowanie badania. Celem eksperymentu było sprawdzenie do jakiego napięcia dojdą badani, zanim odmówią dalszego uczestnictwa w eksperymencie.

W bardziej znanym eksperymencie więziennym nie było już żadnych aktorów, a ochotnicy zostali tym razem naprawdę podzieleni na dwie grupy: strażników i więźniów, którzy następnie mieli wcielić się w swoje role w eksperymentalnym więzieniu, stworzonym w piwnicy wydziału psychologii w Stanford.

Wnioski płynące z obu badań były druzgocące: większość badanych w eksperymencie Milgrama, mimo początkowej niepewności, do końca była posłuszna autorytetowi (naukowcowi), natomiast badani z eksperymentu więziennego tak bardzo wczuli się w swoje role agresywnych strażników i biernych, bezradnych więźniów, że z założenia dwutygodniowy eksperyment po sześciu dniach trzeba było przerwać.
Wszyscy chcielibyśmy wierzyć, że bylibyśmy dobrymi strażnikami i heroicznymi więźniami, jednakże najtrafniejszą prognozą twojego prawdopodobnego zachowania jest rzeczywiste zachowanie w takiej sytuacji typowego studenta, kogoś podobnego do ciebie. Wyniki tego badania wykazują, że wbrew optymistycznym przeświadczeniom większość z nas znalazłaby się po negatywnej stronie dychotomii dobry-zły, bohater-ofiara.*
Te szokujące odkrycia sprawiły, że przez lata wielu ludzi próbowało odpowiedzieć sobie na pytanie, jak to możliwe, że mimo iż większość ludzi uważa siebie samych za dobrych i prawych, w przytoczonych sytuacjach z dużym prawdopodobieństwem zachowałaby się niezgodnie z wyznawanym przez siebie kodeksem moralnym.
Podczas gdy oczy wszystkich zwrócone były na tę "większość" i, co zrozumiałe, wszyscy zadawaliśmy sobie pytanie dlaczego człowiek ma taką skłonność do zła, znacznie mniej osób zadawało sobie pytanie, kim właściwie byli ci ludzie należący do mniejszości, która postąpiła właściwie, i co sprawia, że człowiek postępuje altruistycznie i bohatersko? 

Ta właśnie myśl była przyczynkiem do powstania filmu 10%. What Makes a Hero?. Izraelski reżyser Yoav Shamir stara się zrozumieć w czym tkwi natura heroizmu. Podróżując spotyka się z ludźmi różnych narodowości, pochodzącymi z różnych warstw społecznych, których łączy jedna rzecz - są bohaterami. Gdy ta droga nie dostarcza mu satysfakcjonującej odpowiedzi, stara się ją odnaleźć w nauce, szukając źródeł altruizmu w naszym DNA, historii ewolucyjnej naszego gatunku czy biochemii mózgu.
Film przedstawia problem w sposób żartobliwy, z przymrużeniem oka, ale mimo to, długo nie daje o sobie zapomnieć. Autorowi nie udało się odpowiedzieć na pytanie, co sprawia, że niektórzy ludzie zostają bohaterami. Udało mu się natomiast pokazać, że bycie bohaterem wcale nie musi oznaczać noszenia czerwonych majtek założonych na niebieskie trykoty. Nie trzeba umieć latać, nie trzeba być szczególnie silnym. Bycie bohaterem zaczyna się w głowie. 

10% What Makes a Hero - film
Zdjęcie, które zainspirowało reżysera do nakręcenia filmu
Nie trzeba badań, aby wiedzieć, że bohaterem najtrudniej zostać wtedy, gdy znajdujemy się w sytuacji, którą psychologia nazywa sytuacją totalną, a więc gdy jesteśmy odizolowani od przeciwnych poglądów, a wszelkie źródła informacji, społeczne nagrody i kary są w wysokim stopniu kontrolowane przez przywódców grupy**. Z badań Milgrama widać, że sprawy nie ułatwia też fakt posiadania nad sobą autorytetu, który powoduje, iż czujemy się mniej pewni siebie i mniej wierzymy we własny osąd sytuacji.
Ale nawet w tak niesprzyjających warunkach można zostać bohaterem, czego najlepszym przykładem są Anna i Otto Quanglowie, bohaterowie powieści Hansa Fallady Każdy umiera w samotności (zainspirowanej prawdziwą historią małżeństwa Ottona i Elizy Hamplów, które w 1943 roku zostało stracone w więzieniu Plötzensee).

Fallada z reporterską dociekliwością i dbałością o szczegóły opowiada historię zwykłych ludzi i codziennego życia w Berlinie w czasie II Wojny Światowej. Główni bohaterowie - niewykształceni przedstawiciele berlińskiej klasy robotniczej, prowadzą swoje bezpieczne, wypełnione codzienną rutyną życie, aż do momentu, kiedy dostają wiadomość o tym, że ich jedyny syn poległ na wojnie. Ta wiadomość powoli wyrywa ich z letargu. Postanawiają stawić opór nazistowskiej machinie, rozkładając co tydzień w ruchliwych miejscach Berlina kartki pocztowe z wypisanymi antywojennymi hasłami. Straceńcza misja, która nie ma szans przynieść jakiegokolwiek skutku, wydaje się szaleństwem. Ale czy rzeczywiście nim była?
- Uważa pan, że to szaleństwo, gdy człowiek płaci dowolną cenę za to, by zachować przyzwoitość?
- Mógł pan ją zachować także bez tamtych pocztówek.
- Wtedy to by było milczące przyzwolenie.***
Niezależnie od tego czy akcję Quanglów/Hamplów uważamy za szaleństwo, warto przeczytać powieść Fallady, bo pokazuje ona wojnę z zupełnie innej perspektywy, niż ta do której jesteśmy przyzwyczajeni, pozwalając nam tym samym w całkiem nowy sposób spojrzeć na społeczeństwo, w którym strach i wzajemna podejrzliwość sprawiają, że każdy jest tak naprawdę samotny i trudno o jakąkolwiek solidarność. Fallada nie próbuje wybielać niemieckiego społeczeństwa: ulice pełne są drobnych kanciarzy i opryszków, którzy starają się na wojnie jak najbardziej skorzystać, a na wyższych stanowiskach zasiadają bezwzględni karierowicze. Stosunek bohaterów do ofiar i dobrych do złych, jest podobny do tego z wcześniej opisanych eksperymentów psychologicznych. 
Na lekcjach historii uczymy się głównie o bohaterstwie naszych krajan, co skutecznie utwierdza większość z nas w przekonaniu, że sami też jesteśmy bohaterami, bo bohaterstwo mamy we krwi. Chciałabym, aby powieść Fallady była przyczynkiem do zrewidowania tych poglądów.

Na zakończenie znów oddaję głos Philipowi Zimbardo:
Uzyskane wyniki nie stanowią pozytywnej, podnoszącej na duchu wiadomości. Jest to jednak prawda, którą psychologowie społeczni, tacy jak ja, czują się zobowiązani przekazać dalej, w nadziei, że wiedza ta może stanowić antidotum na bezmyślne uleganie tym potężnym siłom, które w sposób subtelny i wielostronny działają w licznych sytuacjach społecznych, kształtując zachowanie ludzi.****

Ocena: 4/5
Wydawnictwo: Sonia Draga
Tłumaczenie: Daria Kuczyńska-Szymala
Rok wydania: 2011

* Philip G. Zimbardo Psychologia i życie, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2004
** Ibidem
*** Hans Fallada Każdy umiera w samotności, wyd. Sonia Draga (str. 488)
**** Philip G. Zimbardo Psychologia i życie, op.cit.

poniedziałek, 21 października 2013

Wiesław Myśliwski - Ostatnie rozdanie

Jakiś czas temu, pisałam o dziesięciu najważniejszych książkach mojego życia (klik), wśród których znalazł się Traktat o łuskaniu fasoli Wiesława Myśliwskiego. W uzasadnieniu napisałam, że lubię książki, w których akcja toczy się powoli, jest dużo gadania, wspominania, ładnych metafor itd., Myśliwski lubi natomiast takie książki pisać.
Z Myśliwskim jest trochę jak z takimi ludźmi w tramwaju czy w sklepie, którzy mają ogromną potrzebę opowiadania. Nawiąż z nimi kontakt wzrokowy i już po tobie. Zaczną ci opowiadać o tym co właśnie kupili i dlaczego to nie jest takie dobre jak kiedyś. Na początku będziesz się zastanawiać dlaczego ci o tym mówią, a potem będziesz się już tylko zastanawiać dlaczego mimo, że miałeś już parę okazji, aby uciec, cały czas tego nie zrobiłeś, tylko stoisz i słuchasz o tych produktach mlecznych co to nie są takie jak kiedyś. Jeśli trafisz na wyjątkowo wprawnego ulicznego gawędziarza, to jeszcze po powrocie do domu sobie niektóre z tych opowieści zapiszesz.
A teraz wyobraźcie sobie, że jedziecie z takim kimś w windzie i ta winda nagle staje między piętrami i stoi tak przez następne 10 godzin. Wasz współtowarzysz prawdopodobnie nawet się nie przedstawi, w jego opowieści trudno będzie dopatrzyć się jakiejkolwiek chronologii i przez większość czasu będzie mówił o zupełnie przypadkowych, błahych rzeczach. A mimo to, gdy wrócicie do domu, ochłoniecie już po przygodzie z windą i spróbujecie sobie przypomnieć historie, którymi karmił was rzeczony gawędziarz, nagle okaże się, że zamiast wielu niezbornych opowieści o produktach spożywczych, odzieży i ludziach, których nie znacie, w głowie macie jedną kompletną historię ludzkiego życia. I tak mniej więcej wygląda proza Myśliwskiego.
A teraz kolejne ćwiczenie:
Wyobraźcie sobie tę samą sytuację. Wy i gawędziarz, winda zatrzymana między pietrami, 10 godzin. Tylko, żeby było trudniej niech tym razem gawędziarz ma poważną depresję.
Macie to już?
To tak właśnie wygląda Ostatnie rozdanie - najnowsze dzieło Myśliwskiego. Cała powieść jest monologiem głównego bohatera, który z porozsypywanych zdarzeń, stara się złożyć historię swojego życia. Punktem wyjścia jest opasły notes z adresami, które kolekcjonował od lat młodzieńczych i który teraz stara się uporządkować. Nazwiska stają się pretekstem do kolejnych opowieści, z których powoli wyłania się obraz życia pewnego człowieka. Niestety, ja tego obrazu nie kupuję.

To, że narrator Ostatniego rozdania, jest jednym z najbardziej antypatycznych tworów literackich z jakimi dotąd obcowałam, oczywiście nie jest głównym problemem, bo w literaturze nie chodzi o to, żeby bohaterów książek lubić. A może nawet bardziej wartościowymi lekturami są te, które wpuszczają nas do świata ludzi, których nigdy byśmy nie polubili.
Problem jest jednak taki, że świat do którego zostajemy wpuszczeni, to jedynie świat zdarzeń, natomiast świat emocji głównego bohatera pozostaje dla nas zagadką. Sam autor o swoim bohaterze powiedział: 
[...] nie mogę wziąć pełnej odpowiedzialności za narratora mojej książki, w ogóle trudno go polubić, w przeciwieństwie do innych, zdaje się, moich bohaterów. Nawet trudno zrozumieć jego relacje z Marią*.
Trudno zrozumieć o co właściwie chodzi głównemu bohaterowi, więc nie ma co liczyć na to, że zrozumie się całą resztę postaci pojawiającą się w jego wspomnieniach. A wszyscy są równie smutni i zawiedzeni życiem. Co chwila z różnych ust padają takie zdania jak:

Młodość to zmarnowany czas. Zmarnowany na złudzenia. Jakby życie ofiarowując nam młodość, zadrwiło z nas, aby tym dotkliwiej nas potem doświadczyć.

[...] raczej nie miał poczucia humoru. Ale może tak mi się wydawało, bo ja nie miałem. Wszyscy się z czegoś śmiali, a we mnie zalegała ponurość.

[...] wydawało mi się, że zaczyna się z nich [adresów] wyłaniać jakiś ogólny obraz mojego życia. Bezkształtny to prawda. Kto wie zresztą czy bezkształtność nie jest naszym znamieniem, jako, że zatopieni w coraz bardziej  przygniatającym nas świecie, pozbywamy się dobrowolnie własnego ja. Lub odwrotnie, uciekamy od własnego ja, z którym, przyznaję, nie tak łatwo żyć.

Nie ma pracy bez pomyłek, jak nie ma życia. Z życiem nawet gorzej, bo najczęściej nie da się naprawić. Albo od początku do końca jest pomyłką.

Dzięki temu stajemy się bogatsi o tę najdotkliwszą chyba mądrość, że musi się zapłacić całym życiem, aby zrozumieć prostą prawdę, że nie warto byłoby zaczynać życia od początku. **

Mój największy sprzeciw budzi nawet nie fakt, że wszyscy w tej powieści są przeraźliwie i dogłębnie smutni, ale to, że ich smutek sprzedawany jest nam w formie uniwersalnych prawd życiowych: życie jest smutkiem, życie jest pomyłką, a jeśli ci się wydaje, że tak nie jest to tylko dlatego, że jesteś młody (i pewnie w domyśle głupi, albo chociaż naiwny).

Z Myśliwskim jest taki problem, że po tym jak, jako jedyny pisarz w historii, dostał dwukrotnie Nike mało kto ma śmiałość go krytykować lub chociażby tytułować inaczej niż Mistrz (sic!).  
Nie dziwi mnie zupełnie, że ktoś odpowiedzialny w Znaku za marketing postanowił w pełni wykorzystać nastroje panujące w społeczeństwie i napisać na czwartej stronie okładki, że Ostatnie rozdanie to kolejne prozatorskie arcydzieło, oraz dzieło "totalne", które chce objąć całość ludzkiego doświadczenia, dotknąć tajemnicy bytu. Dziwi mnie natomiast, że większość ludzi w recenzjach te brednie o dziele totalnym i tajemnicy bytu jak mantrę powtarza.

Lekko zaniepokojona donoszę więc, że dla mnie Ostatnie rozdanie to żadne arcydzieło i mimo, że czytałam dosyć uważnie, nie udało mi się odnaleźć absolutu. 
Myśliwskiego nadal jednak lubię, bo przecież nie ma pracy bez pomyłek, jak nie ma życia.

Moja ocena: 2,5/5
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2013

* Żyło się pod niebem bardziej - wywiad z Wiesławem Myśliwskim przeprowadzony przez Donatę Subbotko (Gazeta Wyborcza, 5-6 października 2013)
** Wszystkie pozostałe cytaty pochodzą z Ostatniego rozdania Wiesława Myśliwskiego

czwartek, 10 października 2013

Książką po mapie - Rosja

Surowość rosyjskiego prawa łagodzi brak obowiązku jego przestrzegania - przypominam sobie patrząc na policjantów, z okazji szczytu G20 porozstawianych przy prawie każdym przejściu dla pieszych w Petersburgu. Wydają się zupełnie niezainteresowani przechodniami przebiegającymi na czerwonym świetle, czy tymi przechadzającymi się obok nich z piwem. W ogóle wydaje się, że nic ich specjalnie nie interesuje, a jednak przecież muszą mieć jakąś misję, po coś tu stoją.
Kolejny raz nad paradoksem rosyjskiego prawa zadumałam się siedząc na jachcie zacumowanym w porcie Kronsztad (wyspa Kotlin, 30 km od Petersburga), przyglądając się swojej wizie, na której pieczątka wyjazdowa z Rosji została ozdobiona odręcznie napisanym słowem: anulowano.

Do każdego wyjazdu staram się przygotować czytając odpowiednie lektury (patrz: zeszłoroczna podróż na Bałkany). Tym razem ze względu na miejsce w którym rozpoczynałam rejs (Petersburg, Rosja) wybrałam zbiór reportaży Barbary Włodarczyk Nie ma jednej Rosji, a ze względu na środek transportu, którym miałam dostać się z powrotem do Polski, drugą lekturą był Kurs Czukotka Moniki Witkowskiej.

Książka Moniki Witkowskiej opowiada o rozpoczynającej się w kanadyjskim Inuvik trzymiesięcznej arktycznej wyprawie na rosyjską Czukotkę. Po drodze jest trochę niedźwiedzi polarnych, Inuitów, sztormów, wielorybów, ale mi w pamięć najbardziej zapadła jednak historia opisująca bolesne zderzenie z rosyjskim surowym prawem. Żeby pływać po rosyjskiej Arktyce trzeba mieć masę pozwoleń. Monika Witkowska oczywiście o tym wiedziała i z bardzo dużym wyprzedzeniem wszystkie pozwolenia pozałatwiała. Przynajmniej tak jej się wydawało. Niestety, gdy wraz ze swoim współtowarzyszem podróży - szwedem Börje dopłynęli do czukockiego miasta Pewek, zostali natychmiast aresztowani i postawieni przed rosyjskim sądem. Rosjanie stwierdzili, że pozwolenia są nieważne i że obejmowały one przybycie do Pewek drogą powietrzną, a nie morską. Oczywiście tłumaczenia, że przecież od początku wiadomo było, że przypłyną jachtem i że służby z którymi kontaktowała się pani Witkowska dostały wszystkie dokumenty jachtu, na nic się nie zdały. Żeglarzom nakazano natychmiastowe opuszczenie wód rosyjskich, a dodatkowo zasądzono karę pieniężną i pięcioletni zakaz wstępu na teren Federacji Rosyjskiej. W drodze powrotnej jacht był eskortowany przez ogromny (w porównaniu z dziesięciometrową łupinką którą płynęli żeglarze) statek straży przybrzeżnej, załoga została raz jeszcze aresztowana (powody równie niejasne jak za pierwszym razem), a na końcu na pokład jachtu, do pilnowania niezwykle niebezpiecznej załogi, został przydzielony matros z kałasznikowem, a sam jacht został wzięty na hol przez wcześniej wspomniany statek straży przybrzeżnej. 

Historia naszego jachtu nie jest aż tak spektakularna. 
9 września wyruszyliśmy z Petersburga. Cel: Polska. Po drodze parę przystanków. Pierwszym, przymusowym był Kronsztad, gdzie miała odbyć się odprawa celna. Gdy zacumowaliśmy, na brzegu czekali już na nas funkcjonariusze służby granicznej, mili i uśmiechnięci. Odprawa trochę trwała, ale wszystko wyglądało dobrze: jacht został przejrzany przez celnika, w naszych paszportach pojawiły się pieczątki wyjazdowe. Czekamy już tylko na kapitana. W końcu wraca z dokumentami naszego jachtu i oznajmia, że... nigdzie nie płyniemy. Z dokumentów wynika, że jacht od dwóch miesięcy jest nielegalnie na terenie Federacji Rosyjskiej (nasz rejs był ostatnim etapem trwającej od czerwca Ekspedycji Rosyjska Arktyka). Okazuje się, że data wygaśnięcia wizy pierwszego kapitana została uznana również za datę do której nasz jacht powinien był opuścić wody terytorialne Rosji. Tłumaczenia, że przecież jeden jacht może mieć kilku kapitanów rozbijały się o mur rosyjskiej biurokracji. Co ciekawe, tego jawnego naruszenia prawa nikt jakoś nie zauważył w Murmańsku, gdzie podczas jednego z wcześniejszych etapów aresztowano nasz jacht.
Decyzje co do tego co się z nami stanie zmieniały się co chwila: na początku mieliśmy czekać trzy dni, potem zdecydowano, że po zapłaceniu kary będziemy mogli odpłynąć już następnego dnia do godziny osiemnastej. Po tym jak usłyszeliśmy te relatywnie dobre wieści postanowiliśmy uszczuplić trochę jachtowe zapasy alkoholu i w ten sposób umilić sobie pobyt w porcie Kronsztad, którego nie wolno nam było nawet zwiedzić. Następnego dnia rano nasz kapitan został wezwany na dalsze wyjaśnienia. Licząc na szybkie rozwiązanie sprawy poszedł z celnikami tak jak stał, czyli w klapkach i bez komórki. Dobrze, że chociaż śniadanie zdążył zjeść, bo z "wyjaśnień" wypuszczono go głodnego i spragnionego dopiero 8 godzin później, około godziny 19.

Nasz jacht w porcie Kronsztad (fot. Łukasz Ejsmont)
Może i lepiej, że kapitan nie wziął komórki, bo przynajmniej żyliśmy w błogiej nieświadomości podczas gdy zapadały kolejne coraz bardziej absurdalne decyzje dotyczące naszego losu. W najgorszej wersji jacht miał być aresztowany na 30 dni, a my natychmiast przetransportowani na lotnisko i wsadzeni do najbliższego samolotu do Polski (oczywiście na nasz koszt).
Na szczęście z odsieczą przyszedł zaprzyjaźniony rosyjski żeglarz. Po uruchomieniu kilku kontaktów, nagle okazało się, że sprawa jednak nie jest tak poważna. Zostajemy wypuszczeni (razem z jachtem) i nie musimy płacić nawet symbolicznej kary. W naszych paszportach obok anulowanych pieczątek pojawiają się nowe pieczątki wyjazdowe. 

Dwie pieczątki wyjazdowe

Podczas naszej rosyjskiej niewoli, gdy napatrzyłam się już na przepływające obok nas wielkie statki handlowe, wzięłam się za czytanie reportaży Barbary Włodarczyk. Miałam nadzieję, że może tam znajdę odpowiedzi na różne pytania, które zaczęły pojawiać się w mojej głowie odkąd przyjechałam do Rosji; w tym to najważniejsze: dlaczego od ponad doby siedzimy w porcie Kronsztad. Żadnych odpowiedzi oczywiście nie znalazłam, bo wydaje mi się, że nie to było celem tej książki. Barbara Włodarczyk chciała udowodnić, że nie ma jednej Rosji (jedyna Jedna Rosja jaka jest to Единая Россия - największa partia polityczna w kraju) i to jej się udało. Rosja, która wyłania się z jej reportaży, to kraj ogromnych kontrastów i paradoksów. Aby się o tym przekonać wystarczy przejść się po Moskwie: znajdziemy tu z jednej strony getto bogaczy, czyli Rublowkę, której świat poznamy dzięki Julii, kreatorce mody z Moskwy, ale także dworzec Jarosławski, na którym obok innych bezdomnych dzieci wychowuje się mały Wasia - kolejny bohater reportażu. Możemy trafić na manifestację na której skandowane będzie hasło Rosja bez Putina, ale wystarczy odjechać kawałek od Moskwy (bo na warunki rosyjskie 400 km to rzeczywiście tylko kawałek), aby trafić do wioski Bolszaja Jelenia, w której znajduje się siedziba sekty wierzącej w to, że Putin jest zbawcą Rosji oraz kolejnym wcieleniem świętego Pawła. 

Zachęcam do przeczytania książek obu autorek, nawet jeśli nie żeglujecie, ani nie planujecie wyjazdu do Rosji, chociaż jedno i drugie polecam (mimo wszystko).


- Barbara Włodarczyk Nie ma jednej Rosji - moja ocena: 5/5 (książka powstała na podstawie niektórych reportaży ukazujących się w programie Szerokie tory, tym, którzy jeszcze nie zdecydowali czy chcą przeczytać książkę, polecam jeden z odcinków)
- Monika Witkowska Kurs Czukotka - moja ocena 4/5 (dla niezdecydowanych: bardzo ciekawy wywiad z autorką)

piątek, 23 sierpnia 2013

Podłe ciała 2, czyli co było dalej

Dziś notka wyjątkowa, do napisania której zainspirowała mnie lektura Podłych ciał Grégoire Chamayou (o samej książce pisałam tu). Chamayou kończy swoją opowieść w 1905 roku, dlatego postanowiłam napisać o tym co było dalej (szczególnie, że dosyć mało mówiło się o tym w polskich mediach).

Wstydliwe dzieje wstydliwej choroby


Przez Niemców i Polaków nazywana chorobą francuską (w skrócie Francą), przez Francuzów chorobą włoską, przez Holendrów - hiszpańską, a przez Rosjan - polską. Turcy nazywali ją chorobą chrześcijańską. Pierwszą epidemię kiły (od prasłowiańskiego kyla - guz, wypukłość) znanej także pod nazwą syfilis, odnotowano w Europie w XV wieku. Od tego czasu była jedną z najpoważniejszych chorób przenoszonych drogą płciową. Mimo usilnych starań lekarzy, społeczeństwa wzajemnie obwiniające się o bycie źródłem wstydliwej choroby, musiały uzbroić się w cierpliwość. Dopiero w 1943 roku, coraz łatwiej dostępna penicylina została uznana za skuteczny lek na kiłę (a także na inną chorobę weneryczną - rzeżączkę), nadal jednak nieznany był niezawodny sposób profilaktyki chorób przenoszonych drogą płciową.



plakat propagandowy - syfilisplakat syfilis

Nieudany eksperyment

plakat propagandowy - syfilisWiek XX to coraz większe zainteresowanie nie tylko leczeniem, ale także zapobieganiem chorobom. Różne strategie profilaktyki STD (z ang. Sexually transmitted diseases – choroby przenoszone drogą płciową) badane były na zwierzętach (m.in. szympansach i królikach), jednak wyniki tych badań ciężko było przenieść
na medycynę ludzką. W 1944 roku, amerykańscy naukowcy postanowili, więc przeprowadzić podobne badanie na ludziach. Swoistym laboratorium miało stać się więzienie federalne w Terre Haute, w stanie Indiana. Więźniowie, od których uzyskano zgodę na przeprowadzenie badania, mieli być zarażani dwoinką rzeżączki przez bezpośredni kontakt zawiesiny bakteryjnej z ich genitaliami.
Celowe zarażanie pacjentów chorobą weneryczną okazało się o wiele trudniejsze niż na początku sądzono. Z powodu braku sukcesów w infekowaniu badanych, eksperyment został szybko przerwany. Kolejną próbę z udziałem więźniów podjęto dziesięć lat później. Tym razem przedmiotem badania była szczepionka na syfilis, zawierająca martwe bakterie krętka bladego, a wolontariuszami byli więźniowie sławnego amerykańskiego więzienia o zaostrzonym rygorze „Sing Sing” w stanie Nowy Jork.
Równolegle do budzących pewne kontrowersje natury etycznej badań nad profilaktyką STD, prowadzone były jeszcze bardziej kontrowersyjne badania nad skutkami nieleczonego syfilisu. Te, mimo iż prowadzone były jawnie, ze sprzeciwem opinii publicznej spotkały się dopiero
w 1972 roku, czterdzieści lat od ich rozpoczęcia.

Zła krew

Wszystko zaczęło się w roku 1932 w Alabamie. Biedny rolniczy stan na południu Stanów Zjednoczonych, zamieszkany w dużej mierze przez niepiśmienną ludność afroamerykańską, był wymarzonym miejscem do prowadzenia badań nad syfilisem - prawdziwą plagą w tym rejonie.
Do badania wybrano czterystu mężczyzn, przedstawicieli społeczności afroamerykańskiej, zamieszkałych w okolicach miasta Tuskegee. Wszyscy mężczyźni byli w późnym stadium kiły, w którym choroba nie jest już zaraźliwa, jest jednak niezwykle niebezpieczna dla samego chorego. Atakując układ nerwowy, sercowo-naczyniowy oraz kostny może wywołać nieodwracalne zmiany w narządach wewnętrznych i doprowadzić w efekcie do zgonu. Od razu nasuwa się pytanie: jak naukowcom udało się namówić tak dużą grupę mężczyzn do wzięcia udziału w długoletnim badaniu, co było jednoznaczne ze zrezygnowaniem z potrzebnego im leczenia? Szczególnie w momencie, gdy leczenie to było już powszechnie dostępne. Odpowiedź jest o tyle prosta, co przerażająca: badani mężczyźni nie wiedzieli, że biorą udział w badaniu klinicznym dotyczącym syfilisu. Co więcej, nie wiedzieli nawet, że mają tę chorobę.

Badanie Tuskegee. Naukowiec pobiera krew od uczestników badania.
Badanie Tuskegee. Naukowiec pobiera krew od uczestników badania. Źródło zdjęcia: http://www.livescience.com/8715-medical-atrocity-infects-truth.html
Skuszeni darmowymi posiłkami, „opieką medyczną” oraz obietnicą wypłacenia ich rodzinom pięćdziesięciu dolarów na pokrycie kosztów pogrzebu w razie ich zgonu, mężczyźni zgadzali się na wzięcie udziału w badaniu, w którym mieli być leczeni z dosyć enigmatycznie brzmiącej „złej krwi”. Badanie prowadzone na zlecenie Amerykańskiej Publicznej Służby Zdrowia, pociągało za sobą szereg publikacji medycznych, ale dopiero po czterdziestu latach od jego rozpoczęcia, za sprawą artykułu w Washington Star Magazine, gwałtowny sprzeciw ze strony opinii publicznej doprowadził do zakończenia kontrowersyjnych obserwacji.

Po pierwsze nie szkodzić, po drugie informować

Sprawa badania Tuskegee szybko nabrała rozgłosu, pociągając za sobą szereg zmian w ustawodawstwie. W USA powołana została Państwowa Komisja dla Ochrony Ludzkich Uczestników Badań Biomedycznych i Behawioralnych, której zadaniem było sformułowanie podstawowych zasad etycznych, które zawarte zostały w 1979 roku w tzw. Raporcie z Belmont. Jedną z najważniejszych wytycznych była, i jest do dziś, zasada świadomej zgody uczestnika badania na przeprowadzanie na nim jakichkolwiek eksperymentów. Szczególny nacisk położony był tu na przymiotnik „świadomy”. Osoby przeprowadzające eksperyment zostają zobowiązane do udzielenia pełnej informacji na temat badania oraz upewnienia się, że osoba badana rozumie, na czym będzie polegało badanie oraz że dobrowolnie zgadza się na udział w nim.
Znając historię Stanów Zjednoczonych, naznaczoną bardzo powolnym dochodzeniem do równości rasowej, nie dziwi tak bardzo fakt, że potrzeba było czterdziestu lat, aby badanie Tuskegee, prowadzone na ubogiej ludności afroamerykańskiej, wzbudziło sprzeciw społeczny. Dziwi jednak data przyjęcia ogólnych zasad postępowania przy eksperymentowaniu na ludziach. 1979 rok to przecież zaledwie trzydzieści cztery lata temu i aż trzydzieści dwa lata po sformułowaniu bardzo podobnych zasad ujętych w kodeksie Norymberskim. Trudno uwierzyć, aby amerykańscy lekarze mogli nie znać dokumentu stworzonego przez aliancki Trybunał Wojskowy. Norymberskimi procesami żył przecież cały świat. Szczególnie pierwszymi z nich, w których siedmiu hitlerowskich lekarzy oskarżonych o nieetyczne eksperymentowanie na ludziach, skazano na karę śmierci.

Szokujące odkrycie

Afera Tuskegee, mimo pozytywnych skutków legislacyjnych, podkopała wiarę w służbę zdrowia, a wśród wielu Amerykanów, szczególnie czarnoskórych, wywołała lęk przed kontaktami z jej przedstawicielami.
Susan M. Reverby
Susan M. Reverby (źródło: http://www.examiningtuskegee.com/author.html)
Przez lata wokół całej historii, wystarczająco okropnej już w swojej pierwotnej wersji, narosło wiele mitów i teorii spiskowych, wśród których znajdowały się między innymi te o celowym, potajemnym zarażaniu kiłą mężczyzn biorących udział w eksperymencie. Z tymi legendami oraz z towarzyszącym im strachem przed służbą zdrowia starała się walczyć Susan Reverby – historyczka, od dwudziestu lat badająca sprawę Tuskegee. Owocem jej pracy jest wydana w 2009 roku książka Examining Tuskegee: The Infamous Syphilis Study and Its Legacy. Jednak w chwili wydania książki o Tuskegee, jej głowa zaprzątnięta jest już innym badaniem. Wraca na Uniwersytet w Pittsburgu, aby jeszcze raz przyjrzeć się papierom, które znalazła tam rok wcześniej. Stanowią one część dokumentów, pozostawionych na Uniwersytecie przez byłego pracownika naukowego Johna Cutlera - nieżyjącego już lekarza, który pracował przy obu więziennych badaniach, a także przy badaniu Tuskegee. Człowieka, który niedługo zostanie przez media okrzyknięty kolejnym doktorem Mengele.


Podatnicy opłacają dostęp więźniów do prostytutek

Dokumenty znalezione przez Reverby, wskazywały jasno, że teorie spiskowe, z którymi walczyła przez większość swojego życia zawodowego, mają w sobie więcej z prawdy niż mogłaby przypuszczać. Okazało się, że Amerykańscy lekarze rzeczywiście celowo zarażali ludzi bakteriami wywołującymi syfilis, rzeżączkę oraz wrzody weneryczne, a eksperyment przeprowadzany był bez zgody osób badanych. Jedynym, czego nie przewidzieli twórcy miejskich legend było miejsce akcji. Wszystko odbywało się nie w Stanach Zjednoczonych, a w Gwatemali.
Po nieudanym eksperymencie z próbą sztucznego zakażania amerykańskich więźniów rzeżączką, pracownicy Amerykańskiej Służby Zdrowia nie zarzucili prób przeprowadzenia badania nad profilaktyką STD, postanowili jedynie przenieść je na lepszy grunt.
Biedny kraj w Ameryce Środkowej, który bardzo potrzebował leków oraz narzędzi medycznych, w którym w latach 40. prostytucja była legalna, a wizyty prostytutek u więźniów dozwolone, wydawał się wymarzonym miejscem na tego rodzaju eksperymenty. Dodatkowym atutem był niski odsetek ludzi zarażonych syfilisem. W 1946 roku do Gwatemali przybywa John Cutler, wyposażony w pieniądze od niczego niepodejrzewających amerykańskich podatników.
Głównym celem badania miało być przetestowanie różnych związków chemicznych, jako nowej potencjalnej metody profilaktyki syfilisu, którą można by stosować po kontakcie seksualnym z osobą chorą. Dodatkowo chciano ulepszyć test wykrywający zakażenie syfilisem, który często pokazując fałszywie pozytywne wyniki, był narzędziem bardzo zawodnym. Grupami wybranymi do badania byli więźniowie, żołnierze stacjonujący w stolicy kraju, pacjenci jedynego w Gwatemali szpitala psychiatrycznego oraz dzieci z publicznego domu dziecka. Znakiem tamtych czasów było to, że zgoda na przeprowadzenie badania wydawana była przez dyrektorów placówek, w których te miały się odbywać. Wszystko odbywało się bez wiedzy i zgody przyszłych badanych lub ich rodzin.
Na początku metodą „syfilizacji”, w której pokładano największe nadzieje była metoda naturalna. Prostytutki zarażone kiłą lub rzeżączką, dopuszczane były do więźniów, a ich usługi opłacane z pieniędzy amerykańskich podatników. W dalszym toku badań do eksperymentu włączono zdrowe prostytutki, którym do dróg rodnych przed wizytą w więzieniu wprowadzano zawiesinę bakteryjną. Więźniowie byli badani pod kątem zarażenia bakteriami wywołującymi rzeżączkę lub syfilis, przed i po wizycie prostytutek. Po kontakcie z zarażoną kobietą więźniowi podawano jedną z badanych substancji. Jeśli nie spełniała ona swojego zadania i więzień mimo jej zastosowania uległ zarażeniu, leczono go sprawdzoną już penicyliną.
Więźniowie, jak przeczytać można w dokumentacji zgromadzonej przez Cutlera, nie ułatwiali pracy naukowcom. Byli to ludzie niewykształceni, często bardzo podejrzliwi. Obawiali się, że lekarze pobierając im krew do badań chcą ich „osłabić”, często więc odmawiali oddania krwi, która niezbędna była do badania nad nowym, ulepszonym testem serologicznym. Po pewnym czasie, tę część badań zdecydowano się przenieść do innej placówki. Przy współpracy z rządem Gwatemali zdecydowano się na publiczny sierociniec, gdzie naukowcy mieli pojawiać się jedynie, aby pobierać próbki krwi od ponad czterystu dzieci. W dokumentach nie ma żadnej informacji na temat zarażania sierot chorobami wenerycznymi.
Żołnierze, będący kolejną badaną grupą, w początkowej fazie eksperymentu byli zarażani podobnie jak więźniowie, dzięki prostytutkom, nazywanym „żeńskimi dawcami”. W miarę jak badanie nabierało rozpędu, „naturalna ekspozycja” przestała naukowcom wystarczać. Zaczęto poszukiwać innej metody zarażania, która mogłaby być użyta także w szpitalu psychiatrycznym, gdzie wprowadzenie prostytutek raczej nie wchodziło w grę. Znów zdecydowano się na wstrzykiwanie zawiesiny bakteryjnej oraz jej bezpośredni kontakt z uszkodzoną skórą pacjenta lub jego genitaliami.
W razie niepowodzenia terapii eksperymentalnej badani mieli być leczeni penicyliną. Śledzenie wszystkich pacjentów było jednak bardzo trudne, szczególnie w szpitalu psychiatrycznym, gdzie często nie znano nawet imion chorych. Do dokumentów dołączono setki zdjęć – aby ułatwić identyfikację, żona Cutlera fotografowała pacjentów. Nietrudno domyślić się, że pomyłki zdarzały się dosyć często. Tak więc, mimo, iż założeniem badania było leczenie wszystkich zakażonych, wielu z nich pozostawiono bez pomocy medycznej. Szczególnie, że pieniądze powoli się kończyły i w 1948 roku, po dwóch latach badanie zamknięto, a John Cutler wrócił do Stanów Zjednoczonych.

Okropności z przeszłości, czyli ewolucja etyki

Gdy w 2010 roku sprawa badania w Gwatemali została ujawniona, prezydent Barack Obama wystosował oficjalne przeprosiny do prezydenta Gwatemali Álvara Coloma, który nazwał eksperyment „zbrodnią przeciwko ludzkości”. Pojawiło się jednak wiele opinii, że choć badanie wydaje nam się teraz okrutne, było zgodne z ówczesnymi normami etycznymi, które na przestrzeni lat drastycznie się zmieniły.
Ale czy rzeczywiście?
W 1996 roku podczas epidemii zapalenia opon mózgowych w Nigerii, gigant farmaceutyczny Pfizer, pospieszył z pomocą nigeryjskim dzieciom. Jednak tylko niektórym z nich podawany był antybiotyk Ceftriakson (standardowy lek w takich przypadkach). Druga grupa dostawała eksperymentalny antybiotyk – Trovan. Rodzicie dzieci twierdzą, że nic nie wiedzieli o prowadzonym badaniu klinicznym. Przedstawiciele Pfizera utrzymują natomiast, że uzyskali od rodzin „ustną zgodę” na to badanie. Sprawą najpierw zajmuje się sąd w Nowym Jorku, a po oddaleniu jej przez amerykańskiego sędziego trafia ona do sądu w Nigerii. W 2009 roku w wyniku ugody, Pfizer zgadza się na wypłacenie odszkodowań rodzinom poszkodowanych dzieci.
Wytyczne dotyczące eksperymentowania na ludziach od lat mają podobne brzmienie. Wydaje się więc, że to nie mijający czas, a szerokość geograficzna je zmienia. Im bardziej na południe tym większemu ulegają zniekształceniu.

Bibliografia:
- Giselle Corbie-Smith, Stephen B Thomas, Mark V Williams, Sandra Moody-Ayers; Attitudes and Beliefs of African Americans Toward Participation in Medical Research. J Gen Intern Med. 1999 September; 14(9): 537–546. 
- Matthew Walter; Human experiments: First, do harm. Nature 482, 148–152
- Susan M. Reverby; “Normal Exposure” and Inoculation Syphilis: A PHS “Tuskegee” Doctor in Guatemala, 1946–1948. Journal of Policy History, 23, pp 6-28.