czwartek, 18 lipca 2013

10 najważniejszych książek mojego życia

Moja siostra właśnie przesłała mi maila, w którym znajdował się efekt zabawy, którą urządzili sobie w pracy. Zabawa polegała na wypisaniu indywidualnej, absolutnie subiektywnej listy dziesięciu najważniejszych książek życia (siostra pracuje w agencji literackiej, gdzie ludzi bawią trochę inne rzeczy niż większość społeczeństwa).
Po otrzymaniu maila dostałam też rozkaz (moja siostra jest bardzo apodyktyczna) stworzenia własnej listy, do czego podeszłam z typowym dla mnie defetyzmem. No bo przecież na pewno zapomnę o jakiejś ważnej książce, a poza tym niektórych książek już nie pamiętam i tylko pamiętam, że mi się podobały i może jednak wcale nie były takie dobre. Siostra zasugerowała, żebym nie brała tego tak na poważnie i po prostu zrobiła listę. 
No to zrobiłam. Jest niepoważna, subiektywna (to oczywiste) i spontaniczna, dlatego jeśli za pół roku znów zdecyduję się na zrobienie takiej listy pewnie będą figurowały na niej inne pozycje. Na dzień dzisiejszy, a w zasadzie to na tę chwilę (godzina 18:41) wydaje mi się, że najważniejszymi książkami w moim życiu są:

1.      Wichrowe wzgórzaEmily Brontë (najmroczniejsza historia miłosna jaką czytałam, żadne tam wzdychanie i czerwienienie się, ale krew i łzy)
2.      Nędznicy – Victor Hugo (ja uważam, że jest to powieść bardzo lewacka, Jan Pospieszalski twierdzi inaczej; skoro podoba się i jemu i mi, to chyba jak mało które dzieło, w pełni zasługuje na wyświechtane miano uniwersalnego)
3.      Mechaniczna pomarańcza - Anthony Burgess (jest kilka takich przypadków, gdzie adaptacja filmowa jest równie dobra co książka, to jeden z nich)
4.   Życie przed sobą – Emile Ajar (mam takie zupełnie nieszkodliwe odchylenie literackie, że bardzo lubię książki, gdzie narratorami są chłopcy doświadczający trudnego dzieciństwa. Mam jeszcze drugą taką ulubioną książkę: Czekając na śnieg w Hawanie. Wyznania kubańskiego chłopca Carlosa Eire, która mi się nie zmieściła w tej dziesiątce, więc będzie tu w nawiasie, jako lektura dodatkowa)
5.      Traktat o łuskaniu fasoli – Wiesław Myśliwski (lubię książki, w których akcja toczy się powoli, jest dużo gadania, wspominania, ładnych metafor itd., Myśliwski lubi natomiast takie książki pisać)
6.      Ludzka skaza – Philip Roth (to samo co wyżej, w tej kategorii dodałabym jeszcze: Czerwone rękawiczki Eginalda Schlattnera)
7.      1984 – George Orwell (dobre pod każdym względem)
8.      Władca pierścieni – JRR Tolkien (zarwane noce, wypieki na twarzy, nieodrobione prace domowe)
9.      Pani Bovary – Gustave Flaubert (wydaje mi się, że nawet płakałam czytając; Madame Bovary, c'est moi!)
10.  Wilk stepowy - Hermann Hesse (jak już pisałam przy okazji Listów do córki Fitzgeralda - mam ogromną słabość do neurotyków i samotników)


Zachęcam do tworzenia własnych list i dzielenia się nimi w komentarzach.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Francis Scott Fitzgerald - Listy do córki

Są takie książki, które się czyta i są takie książki, które się podczytuje. Słownik języka polskiego podczytywanie definiuje jako czytanie czegoś powoli, z przerwami, ale często. Oczywiście definicja ta w żaden sposób nie wyczerpuje tematu, bo pozostaje jeszcze kwestia tego jakie książki się podczytuje, a jakich nie i dlaczego. Powód dla którego to zagadnienie nie weszło do definicji podczytywania, jest zapewne taki, że jest to sprawa wysoce indywidualna.
Wnioskując po tym jakie książki znajduję u moich znajomych w toaletach, są tacy dla których sprawą zupełnie normalną jest podczytywanie wszystkiego, nawet powieści (w toaletach moich znajomych króluje fantasy), a są z kolei tacy, którzy czytają konsekwentnie, ściśle trzymając się z góry założonego czytelniczego planu i potrafią jak Rain Man przeczytać książkę telefoniczną podczas jednego posiedzenia, takim przypadkiem jest np. moja siostra, której obca jest idea podczytywania, bez względu na to czy czyta tomik wierszy czy leksykon leków.
Ja jestem gdzieś po środku: powieści czytam, a nie podczytuję, reportaże raczej też, natomiast za lektury stworzone do podczytywania uważam wszelkie zbiory esejów czy felietonów, tomiki wierszy, chaotyczne wspomnienia i dzienniki. Czyli wszystko to co już samo w sobie nosi pewne znamiona niezborności, a więc równie niezborny może być w tym przypadku proces czytelniczy.
Do podczytywanych dochodzą jeszcze książki, które wpadły mi w ręce przypadkowo i sama jeszcze nie jestem pewna czy chcę je czytać tak na poważnie. Podczytywanie jest tu okresem próbnym.

Tak było z Listami do córki Francisa Scotta Fitzgeralda, które znalazłam w bibliotece, gdy szukałam starego tłumaczenia Wielkiego Gatsby'ego. Książkę wypożyczyłam z czystej ciekawości, żeby zobaczyć, czy w listach do córki Fitzgerald używał tego samego języka co w Wielkim Gatsbym.
Szczerze mówiąc z góry założyłam, że nie przeczytam tej książki w całości. Miałam przeczytać kilka listów, zaspokajając tym samym ciekawość. I rzeczywiście na początku Listy... sobie podczytywałam, tak raczej bez zobowiązań, czytając w tym samym czasie na pełen etat jakąś inną książkę. Ale coraz częściej przyłapywałam się na tym, że gdy gdzieś wychodziłam zabierałam ze sobą Listy do córki. Dużo znajomych widziało nas razem na mieście i w końcu nie było już sensu udawać, że to nic poważnego. W bibliotece poprosiłam o przedłużenie książki i przeczytałam całość.
Nie wiem co dokładnie się stało. Wydaje mi się, że chodzi tu o moją słabość do wszelkiej maści neurotyków i samotników. Wreszcie poczułam znów to coś, co towarzyszyło mi przy czytaniu Wilka stepowego. Nie jestem w stanie powiedzieć czym dokładnie to coś jest, ale plasuje się to gdzieś na granicy bólu i radości, tak, że ciężko stwierdzić czy jest to przyjemne uczucie czy nie.

Franics Scott Fitzgerald był bardzo smutnym panem, z drugiej jednak strony był dosyć mocno przekonany o swojej wyjątkowości i ogromnym talencie. To co go zasmucało to przede wszystkim kondycja ludzkości i jego własne zmarnowane życie (wynik niewłaściwych wyborów). Dla niego, tkwiącego nieustannie w dolinie smutku (oraz w chorobie alkoholowej), wydawało się już nie być ratunku, ale młodziutka nieukształtowana jeszcze Scottie, mogła przy jego pomocy ustrzec się wszystkich jego błędów, stając się lepszą wersją swoich rodziców (nie bez znaczenia wydaje mi się to, że córka Francisa Scotta Fitzgeralda nazywała się Frances Scott Fitzgerald). W jednym z listów do żony Zeldy, pisał: Twoje życie jest nieudane tak jak i moje. Ale niechże nasz trud i męka nie idą na marne. Scottie trzeba uratować, jest to najważniejszy rok w jej życiu.

Zelda, Scottie i F. Scott Fitzgerald. Zdjęcie pochodzi z archiwum The Times (http://www.thetimes.co.uk/tto/multimedia/archive/00407/126611400__407872c.jpg)
Najczęściej powtarzającym się w listach do córki wątkiem jest sprawa edukacji młodej Scottie i nieustająca chęć skierowania tej edukacji na właściwe tory. Fitzgerald stale więc doradza swojej córce w tej kwestii. Chociaż nie wiem czy doradzanie to w tym przypadku odpowiednie słowo:
Co się tyczy programu Twojej nauki, to mowy nie ma, żebyś zrezygnowała z matematyki i wybrała najłatwiejszą drogę do Vassar, i została jedną z tych dziewczyn, które nie nadają się do niczego i tak są pozbawione osobowości, że mogą w najlepszym razie służyć innym za lustro.
[...]
Mojej pracy tutaj zawdzięczasz część pieniędzy na opłacenie Vassar, a praca ta jest tak ciężka, że trudno mi się pogodzić z wyrzuceniem pieniędzy na kurs w rodzaju "Angielska proza od roku 1800". Kto nie potrafi samodzielnie czytać, aby poznać angielską literaturę, jest niedorozwinięty - wiesz o tym dobrze.
Zresztą żaden kurs literatury nie był Scottie potrzebny, bo otrzymywała go regularnie w formie korespondencyjnej od swojego ojca, który w równie nieznoszący sprzeciwu sposób, co w przypadku
wyboru zajęć na uczelni, doradzał jej przy dobrze lektur:
Jeśli szukasz antidotum, to przeczytaj "Samotnię" (najlepsza rzecz Dickensa) albo - jeśli chcesz poznać świat uczuć - nie teraz lecz za parę lat - czytaj Dostojewskiego "Braci Karamazow". Zobaczysz, czym może być powieść.
[...]
Żebyś miała pojęcie, jak mnie już nic w życiu nie bawi, przeczytaj sobie opowiadanie Tarkingtona pod tytułem Sinful Dadda Little.
[...]
Zacząłem czytać poleconą mi przez Ciebie powieść Thomasa Wolfe'a. [...] z każdej szpary wyziera jego przerażająca tajemnica, to, co za wszelką cenę chciałby ukryć, a mianowicie, że ten człowiek nie ma nic szczególnego do powiedzenia!
[...]
"Dorian Gray" to niewiele więcej, jak dość przeładowana bajka, która podnieca siedemnastolatków do intelektualnych spekulacji [...] Gdy przeczytasz to kiedyś po raz drugi, to się przekonasz, jakie to w gruncie rzeczy naiwne.
[...]
Czy na przykład czytałaś "Ojca Goriot" albo "Zbrodnię i karę", albo "Dom lalki", albo "Św. Mateusza", albo "Synowie i kochankowie"? Nie wyrobisz sobie dobrego stylu, jeśli co roku nie poznasz kilku pisarzy najwyższej klasy. Albo owszem, wyrobisz sobie jakiś styl, ale nie będzie to amalgamat stopiony podświadomie ze wszystkiego, co obudziło Twój zachwyt, tylko popłuczyny po ostatniej lekturze, rozwodniona żurnalistyczna zupka.
Córce doradzał też w kwestii samego pisania:
Tylu pisarzom - na przykład Conradowi - ogromnie pomogło to, że w młodości uprawiali zawód, który nie miał nic wspólnego z literaturą. Daje to człowiekowi mnóstwo materiału i co najważniejsze - jakiś określony sposób patrzenia na świat. Tyle utworów cierpi dziś na brak materiału poza doświadczeniami z czysto towarzyskiego życia. A świat z reguły to wcale nie to, co zapełnia plaże i kluby sportowe.
[...]
Zwróciło moją uwagę Twoje wyznanie: "...czułam się, jakbym straciła ukochane dziecko". Mój Boże, ile razy w życiu czułem się podobnie. Często myślę, że w pisaniu człowiek tyle daje z siebie, że staje się jakby chudszy, biedniejszy i coraz bardziej rozebrany.
[...]
Nikt nie został pisarzem tylko dlatego, że chciał nim być. Jeśli masz coś do powiedzenia, coś, czego Twoim zdaniem nikt jeszcze nie powiedział, musi w Tobie być tak nieprzeparta chęć wypowiedzi, że w końcu znajdziesz sposób, i to zupełnie nowy, przez nikogo dotąd nie zastosowany, a wtedy rzecz i jej wyraz tak będą mocno ze sobą spojone, jakby myśl i forma rodziły się jednocześnie. [...] Gdy mowa o jakimś nowym stylu, ludzie wydają się zawsze zdumieni czy zaskoczeni jego nowością, ponieważ sądzą, że chodzi tylko o styl, a tymczasem mówią o czymś, co jest próbą wyrażenia nowej idei z taką siłą, że forma zyskuje tę samą oryginalność co myśl.
Wszystkiemu temu towarzyszy jednak swoisty fatalizm i smutek:
Zabawa w amatorski teatr to duża frajda, ale płaci się za nią cenę wprost przerażającą. Tyle z tego będziesz miała, że Ci na końcu powiedzą "dziękuję". Dasz trzy przedstawienia, o których wszyscy natychmiast zapomną, za to ktoś jeden przeżyje kompletne załamanie - a będzie nim taka jak ty entuzjastka.
[...] musimy się sprawdzać tydzień po tygodniu przez całe życie i czasem chciałoby się chwilę odpocząć. Czytałaś kiedy wiersze Christiny Rossetti?
Czy droga ta przez cały czas wije się do góry?
Tak - aż do samego końca

[...]
Wielu ludzi uważa życie za dobrą zabawę. Ja - nie. Ale kiedy miałem lat dwadzieścia i trzydzieści, życie było dla mnie fantastyczną zabawą i uważam, że jest naszym obowiązkiem zgodzić się z pewną dozą esprit na smutek, na tragedię tego świata, w którym żyjemy.
[...]
Cieszę się, że jesteś szczęśliwa - chociaż nie wierzę w szczęście. Nie wierzę również w nieszczęście. Istnieje to tylko na scenie albo na ekranie, albo w książkach, w życiu się nie zdarza.
Całą tę listę rad i przestróg zamyka ta z ostatniego listu, z grudnia 1940 roku, w którym Fitzgerald pisze: Twoi rodzice stanowią dla Ciebie dwa przepiękne złe przykłady. Wystarczy, żebyś nie robiła tego co myśmy robili, a będziesz całkowicie bezpieczna. Kolejnego listu już nie ma - w tym samym miesiącu F. Scott Fitzgerald umiera nagle, w wieku 44 lat. Bezpośrednią przyczyną śmierci jest atak serca, ale podejrzewać można, że jego zły stan zdrowia spowodowała trwająca lata choroba alkoholowa.
[...] wydaje mi się, że w głębi serca jestem przede wszystkim moralistą i naprawdę wolę w jakiejś możliwej do przyjęcia formie pouczać ludzi, zamiast ich bawić.
Ten rok spokojnie można nazwać rokiem Fitzgeralda: do kin weszła nowa adaptacja Wielkiego Gatsby'ego, Znak wydał tę powieść w nowym świetnym tłumaczeniu Jacka Dehnela, w wydawnictwie Amber ukazała się książka Z. Powieść o Zeldzie Fitzgerald, a do księgarni właśnie wchodzi kolejna książka o Zeldzie, tym razem nakładem wydawnictwa Marginesy. I przy tej okazji chciałabym was namówić do tego, aby nie ograniczać się do wydawniczych nowości, ale sięgnąć też po lekko zakurzone Listy do córki. Nie trzeba ich od razu wszystkich czytać, na początek można podczytywać.

Ocena: 4/5
Wydawnictwo: Czytelnik
Tłumaczenie: Ariadna Demkowska-Bohdziewicz
Rok wydania: 1982

poniedziałek, 1 lipca 2013

Jonathan Safran Foer - Zjadanie zwierząt

Nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się właśnie książka Zjadanie zwierząt, opowiadająca o tym jak okrutnym biznesem są przemysłowe hodowle zwierząt. Temat przykry, więc podejrzewałam, że może to być lektura emocjonalnie obciążająca. Ale to co mnie spotkało przerosło moje oczekiwania. Jestem zupełnie zdruzgotana! Od paru dni mam problemy ze snem i jedzeniem; gdy już zasnę, budzę się zlana potem.

W książce Foera znaleźć możemy wiele opisów tego jak zwierzęta są traktowane podczas uboju, jak personel ubojni się nad nimi znęca, jak jeszcze żywym odcina różne części ciała, a nawet oddaje na nie mocz (tak przynajmniej twierdzą pracownicy PETA), aż w końcu, po całych tych cierpieniach otrzymujemy produkt w najmniejszym stopniu nie przypominający tego czym kiedyś był.
Mniej więcej coś takiego z książką Zjadanie zwierząt zrobiła jej tłumaczka Dominika Dymińska (tak, ta od Mięsa) i to właśnie jest przyczyną mojego obecnego stanu ducha.
Trudno powiedzieć coś o inteligencji świni przyglądając się pudełku z mieloną wieprzowiną, tak samo trudno powiedzieć coś o książce Foera, na podstawie jej polskiego "przekładu". Dlatego w tej recenzji nie będzie nic o tym czy warto czytać Foera czy nie. Będzie tylko o tym, że nie warto czytać tej książki po polsku, bo w zasadzie to uważam, że nie istnieje polskie tłumaczenie książki Eating Animals. Istnieje pełna błędów książka Zjadanie zwierząt, której autorką jest Dominika Dymińska.

Na początku wszystko przebiegało normalnie, aż do 54 strony, gdy trafiłam na dwa zdania, które wprawiły mnie w niejaką konsternację:
W ciągu 70 lat inżynieria genetyczna sprawiła, że osiągają [brojlery] dwa razy większe rozmiary w dwa razy krótszym czasie. Kiedyś kurczaki żyły około 20 lat, a dzisiejsze brojlery zabija się po sześciu tygodniach.
Aby zrozumieć co jest nie tak w pierwszym zdaniu trzeba wiedzieć czym jest inżynieria genetyczna; a jest to, w wielkim skrócie*, dziedzina zajmująca się bezpośrednią ingerencją w materiał genetyczny. To właśnie dzięki inżynierii genetycznej powstają GMO, czyli Organizmy Genetycznie Modyfikowane. No i teraz dochodzimy do sedna sprawy. W tym roku mija 60 lat od odkrycia struktury DNA, czy możliwe jest w takim razie, aby inżynieria genetyczna już od 70 lat była wykorzystywana w hodowli zwierząt? Oczywiście nie. Początki inżynierii genetycznej to lata 70. XX wieku. Skąd więc informacja o 70 latach inżynierii genetycznej? Na początku pomyślałam, że winny jest autor, który inżynierią genetyczną nazywa sztuczną selekcję. Zaczęłam więc poszukiwania. I tak w którymś momencie poszukiwań trafiłam na pdf dostępny on-line z całą książką Eating Animals w oryginale . I wiecie co się okazało? Że autor wcale nie pisał w tym zdaniu o inżynierii genetycznej. Z polskiego przekładu wynika natomiast, że inżynieria genetyczna jest podstawowym narzędziem pracy hodowcy zwierząt. Jest to już nie tylko kiepskie tłumaczenie, co bardzo poważne przekłamanie.
Wydawaniem pozwoleń na sprzedawanie zwierząt genetycznie modyfikowanych (GE animals - genetically engineered animals) jako produktu spożywczego zajmuje się w Stanach FDA (Food and Drug Administration). Jak można dowiedzieć się z ich strony na razie nie wydano, ani jednego takiego pozwolenia (firma AquaBounty, próbuje bezskutecznie od 1995 roku uzyskać zezwolenie dla swojego genetycznie modyfikowanego łososia).
Dobrze, pewnie chcecie już wiedzieć skąd w polskim przekładzie ta inżynieria genetyczna i jak wyglądało to zadanie w oryginale. 
In the same period [since the 1930s], they have been engineered to grow more than twice as large in less than half the time.
Słowem, którego używa autor jest engineer (inżynieria genetyczna to genetic engineering), a więc chodzi tu po prostu o to, że brojlery zostały zaprojektowane, tak, aby osiągać większe rozmiary. Jak przebiega takie projektowanie? Poprzez sztuczną selekcję (hodowca dobiera drób w pary), której przeważnie towarzyszy sztuczne zapłodnienie.

Moją uwagę zwróciło też następne zdanie, o tym, że kiedyś kurczaki żyły około 20 lat. Co mamy w oryginale? 
Chickens once had a life expectancy of fifteen to twenty years. 
A więc okazuje się, że kiedyś przewidywaną długością życia kurczaków było 15 do 20 lat. Co nie oznacza oczywiście, że kurczaki tyle żyły, ale, że ich biologia pozwalałaby im na tak długie życie (a o to czy 70 lat temu ktokolwiek czekał 15 lat, żeby zrobić sobie rosół można spytać babcię, albo dziadka).

Wróćmy jednak do inżynierii genetycznej. Oczywiście możecie powiedzieć, że to ludzka rzecz pomylić engineered z genetically engineered. W takim razie proszę zostańcie ze mną, bo to dopiero początek. Okazuje się, że modern genetic knowlege, czyli współczesna wiedza genetyczna, według tłumaczki też spokojnie może zostać przetłumaczona jako inżynieria genetyczna, i tak ze zdania:  
We have focused the awesome power of modern genetic knowledge to bring into being animals that suffer more.  
otrzymujemy:
Wykorzystując ogromną moc inżynierii genetycznej, skazaliśmy zwierzęta na dodatkowe cierpienie.
Genetyka i inżynieria genetyczna to nie są synonimy i to nie inżynieria genetyczna jest winna cierpieniu zwierząt w przemysłowych hodowlach. 
Pani Dominika Dymińska nie jest tego najwyraźniej świadoma. Wie natomiast, że inżynieria genetyczna to modny termin i brzmi mądrze, dlatego np. na stronie 265 postanawia go użyć aż dwa razy. 
Serious health problems have been bred into their genes in the process of engineering them 
W tym zdaniu chodzi o genetycznie wady, które pojawiają się u zwierząt krzyżowanych przez hodowców, a więc można powiedzieć "projektowanych" (engineered) tak, aby np. osiągały jak największe rozmiary ciała. Problemem, który tu się pojawia jest to, że razem z cechą pożądaną można utrwalić też cechę niepożądaną, bo krzyżowanie nie jest metodą precyzyjną. Precyzyjną metodą jest natomiast inżynieria genetyczna, w której do organizmu wprowadzić można jeden konkretny gen, ten o który nam chodzi. Niestety pani Dominika mimo, że o inżynierii genetycznej pisze dużo, nadal nie wklepała tego terminu w google i nie sprawdziła czym jest. Stąd też powyższe zdanie przetłumaczyła jako:
wskutek inżynierii genetycznej łatwiej zapadają na pewne choroby
A następnie na tej samej stronie control of genetics również stało się inżynierią genetyczną.



Dominika Dymińska informuje nas też, że w 1964 roku przemysł drobiarski zwrócił się w stronę inżynierii genetycznej. Amerykańscy hodowcy korzystali z inżynierii genetycznej, jeszcze zanim ją wynaleziono. To jest właśnie postępowość!
Ale nie, chwila... In 1946, the poultry industry turned its gaze to genetics, czyli jednak nie ta metoda i nawet nie ten rok.

No dobrze, ale ile razy można użyć terminu inżynieria genetyczna, bądźmy kreatywni, modyfikacja genetyczna brzmi równie dobrze i na pewno znaczy to samo co poor genetics, dlatego:
Other studies indicate that poor genetics, lack of movement, and poor nutrition leave 10 to 40 percent of pigs structurally unsound [...]
to:
Inne badania wykazały, że od 10 do 40 procent, źle odżywionych, zmodyfikowanych genetycznie i pozbawionych możliwości ruchu zwierząt rodzi się z wadami [...] 
(A i czytanie ze zrozumieniem pani Dominiko: 10 do 40 procent "zmodyfikowanych genetycznie" zwierząt rodzi się z wadami, czy "modyfikacja genetyczna" sprawia że 10 do 40 procent będzie miało wady?)

Problemem jest nie tylko to, że pani Dymińska najwyraźniej nie interesowała się niedawną awanturą o GMO (albo interesowała się w nią w taki sposób jak Doda, czyli uważa, że nie można dodawać chemii do jedzenia), ale w ogóle była chyba na bakier z biologią w szkole. Stąd też pewnie przekonanie, że climat change (zmiana klimatu) to to samo co dziura ozonowa.
More recent and authoritative studies by the United Nations and the Pew Commission show conclusively that globally, farmed animals contribute more to climate change than transport.
Oznacza według tłumaczki tyle co: 
Bardziej miarodajne badania przeprowadziły ONZ i Pew Research Center. Wynika z nich, że zakłady chowu przemysłowego stanowią dla dziury ozonowej zagrożenie większe niż transport.
Zagrożenie dla dziury ozonowej? To chyba dobrze? (i tu pytanie czym w zasadzie w tej książce zajmowali się redaktor i korektor?).


Z biologicznych ciekawostek, okazuje się też, że inflammatory and autoimmune diseases (czyli choroby zapalne i autoimmunologiczne; poradził sobie z tym nawet google translator) to według tłumaczki stany zapalne układu immunologicznego, nie jestem w stanie wam wytłumaczyć co to takiego, tu moja wiedza biologiczna się kończy, piszcie do pani Dominiki.

Koewolucja jest kolejnym terminem, który nic tłumaczce nie mówi, ale wydaje jej się, że może oznaczać pewien bardzo konkretny moment ewolucji. Intuicji trzeba ufać, słowniki i encyklopedie są dla leszczy. Dlatego zdanie: 
A common trope, ancient and modern, describes domestication as a process of coevolution between humans and other species. 
w którym chodzi o to, że uważa się, iż udomowienie zwierząt zaszło dzięki koewolucji** pomiędzy człowiekiem, a innymi gatunkami, w książce pani Dominiki, spotkać można pod taką postacią:
Według obiegowej teorii udomowienie zwierząt nastąpiło w pewnym bardzo konkretnym momencie ewolucji.


Nie wiadomo o jaki to konkretny moment chodzi, bo w dalej autor opowiada o "umowie" między człowiekiem a zwierzętami (co może być nie do końca dla polskiego czytelnika zrozumiałe, bo pozbawiono nas zdania o koewolucji), ale nie pisze już nic o konkretnym momencie.
Podobno największy problem współczesnej młodzieży sprawia czytanie ze zrozumieniem. Jestem w stanie w to uwierzyć:

H stands for hemagglutinin, a spike-shaped protein found on the surface of influenza viruses and named after its ability to “agglutinate” — that is, to clump together red blood cells.

Czego dowiadujemy się z tego zdania? Tego, że H (w nazwach wirusów, np. H5N1) pochodzi od słowa hemaglutynina, które jest nazwą białka znajdującego się na powierzchni wirusów grypy, mającego zdolność do aglutynacji, czyli zlepiania czerwonych krwinek.
U naszej tłumaczki będzie to: 
“H” to skrót od nazwy hemaglutynina. Hemaglutynina to białko o klinowatym kształcie znajdujące się na powierzchni wirusów grypy. Nazwa pochodzi od zdolności cząsteczek tej substancji do aglutynacji (czyli zlepiania się w sposób podobny jak krwinki).


A uważne czytanie ze zrozumieniem jest w pracy tłumacza bardzo ważne. Czasami jedno słowo, a nawet litera może zmienić sens zdania: 

“Solid food” in this case often includes dried blood plasma, a byproduct from slaughterhouses. 
"Pasza treściwa" to między innymi sproszkowane osocze krwi i odpady z rzeźni.
(zgodnie z oryginałem powinno być: osocze krwi, będące odpadem z rzeźni)
Rozumiem, że Dominika Dymińska sama jest pisarką, więc ciężko jej zaakceptować pisanie nie swoim stylem, ale na tym właśnie polega tłumaczenie. Staramy się oddać jak najwięcej po pierwsze z pierwotnego sensu (tu już wiemy, że tłumaczka poległa), po drugie z oryginalnego stylu autora. Oczywiście nie wszystko da się przetłumaczyć i nie wszystko powinno się tłumaczyć dosłownie. Tu tłumaczka wydaje się, wiedzieć, że tak jest, ale nie za bardzo jeszcze wie kiedy trzeba tłumaczyć wiernie, a kiedy należy kombinować.
Kombinuje więc tam, gdzie powinna przetłumaczyć to co napisał autor, bo jest to jak najbardziej przetłumaczalne: 
I found his manner to be hugely pleasant, especially given all of the silence and misdirection I’d encountered in every other slaughterer I’d spoken (or tried to speak) to.

Jest naprawdę miły w porównaniu z innymi ludźmi z branży mięsnej, z jakimi miałem przyjemność (lub przykrość) rozmawiać
Po pierwsze, wiem, że rzeźnik to brzydkie słowo, ale tym właśnie jest slaughterer, po drugie, w oryginale jest rozmawiałem (lub próbowałem porozmawiać), tłumaczka uznała, że ładniej będzie miałem przyjemność (lub przykrość) rozmawiać. To czy jest ładniej to kwestia gustu, natomiast na pewno nie jest wiernie, a to ma znaczenie. W książce autor opisuje wiele prób skontaktowania się z pracownikami rzeźni, na które przeważnie nie dostawał żadnej odpowiedzi, stąd właśnie rozmawiałem (lub próbowałem rozmawiać), stąd też silence and misderection (w tym przypadku milczenie i zbywanie/wprowadzanie w błąd), czego tłumaczka postanowiła w ogóle nie tłumaczyć.
Zauważyłam, że tłumaczenie tylko niektórych słów ze zdania to w ogóle chyba ulubiona technika pani Dymińskiej (technika pozwalająca na osiągnięcie większej efektywności?). Np. mamy takie zdanie:  jakim cudem żydowski chłopiec stał się jednym z najważniejszych rolników na świecie? Czy to rzeczywiście takie dziwne, czy potrzebny jest do tego cud, aby Żyd został rolnikiem? Jak zwykle fragment oryginału może nam wiele wyjaśnić: How did a first-generation American, a Jewish city boy, become one of the most important ranchers in the world? Czyli jednak nie chodzi o to, że to żydowski chłopiec został rolnikiem, ale że żydowski chłopiec z miasta, należący do pierwszego pokolenia urodzonego w Ameryce, został  jednym z najważniejszych rolników na świecie.
Podobna historia przydarzyła się rozdziałowi, którego polski tytuł brzmi Nie chodzę nocą po farmach. W tym rozdziale autor opowiada o tym jak włamuje się w nocy na farmę. Dziwne prawda? W oryginale już mniej, bo tam tytuł rozdziału brzmi: I’m Not the Kind of Person Who Finds Himself on a Stranger’s Farm in the Middle of the Night, czyli mniej więcej tyle co: Nie jestem typem człowieka, który by się włóczył po nieswojej farmie w środku nocy.


Jeśli jesteście już po lekturze Zjadania zwierząt i właśnie pakujecie walizki, aby pojechać do USA i pracować w Smithfield, gdzie byle menedżer może zarobić 12,6 miliona dolarów, o czym mówi ten fragment: Były menedżer Smithfield Joseph Luter zarobił tyle na opcjach na giełdzie w 2001 roku, to radzę się jednak rozpakować, ten były menedżer to former CEO, czyli (czego pewnie nie muszę mówić nikomu, kto pracował w korporacji, miał biurko w open space, a jego szef nie komentował jego pracy tylko wysyłał mu feedback, po przeczytaniu jego time-sheetu) Chief Executive Officer (dyrektor generalny). A, i nie zarobił a otrzymał te opcje, ale to już kosmetyka.

Mogłabym tak jeszcze przez dłuższy czas, ale nie chcę męczyć siebie i was. Na potrzeby tej notki chyba już wystarczy. Jeśli ktoś ma tę książkę i chciałby dostać erratę to mogę przesłać wszystko to co znalazłam, ale szczerze mówiąc, nawet wtedy obawiam się, że czytanie tego "tłumaczenia" nie ma sensu. Bo tak jak wspomniałam na początku to nie jest tłumaczenie. To jest książka z gatunku science fiction, napisana przez Dominikę Dymińską, inspiracją do której była książka Eating Animals Jonathana Safrana Foera. 
Oczywiście wina nie leży tylko po stronie tłumaczki, bo była też podobno redakcja (Jakub Bożek) i korekta (Magdalena Szroeder), która nie wyłapała tych wszystkich błędów. A w przypadku takich książek powinna też być korekta merytoryczna, której najwyraźniej nie było (a jeśli była to lepiej się do tego nie przyznawać).
Teraz pozostaje nam wszystkim zapłakać jak ta krowa w Zjadaniu zwierząt (Bili je tak strasznie... A one płakały z wywieszonymi językami. - podpowiedź dla tłumaczki, czasownik to cry ma kilka znaczeń).


Ocena: 0/5
Wydawnictwo: Krytyka Polityczna
Tłumaczka: Dominika Dymińska
Rok wydania: 2013

* Kto nie lubi wielkich skrótów tego zapraszam na stronę Encyklopedii Britannica lub Encyklopedii PWN, a jeśli kogoś naprawdę interesuje temat to polecam książkę DNA. Tajemnica życia, tam w rozdziale Zabawa w stwórcę: DNA projektowany na miarę, można przeczytać o tym jak powstała inżynieria genetyczna.
** Koewolucja to przemiany ewolucyjne zachodzące jednocześnie w co najmniej 2 gatunkach wskutek wzajemnego oddziaływania na siebie ich osobników. (źródło: Encyklopedia PWN)