poniedziałek, 21 października 2013

Wiesław Myśliwski - Ostatnie rozdanie

Jakiś czas temu, pisałam o dziesięciu najważniejszych książkach mojego życia (klik), wśród których znalazł się Traktat o łuskaniu fasoli Wiesława Myśliwskiego. W uzasadnieniu napisałam, że lubię książki, w których akcja toczy się powoli, jest dużo gadania, wspominania, ładnych metafor itd., Myśliwski lubi natomiast takie książki pisać.
Z Myśliwskim jest trochę jak z takimi ludźmi w tramwaju czy w sklepie, którzy mają ogromną potrzebę opowiadania. Nawiąż z nimi kontakt wzrokowy i już po tobie. Zaczną ci opowiadać o tym co właśnie kupili i dlaczego to nie jest takie dobre jak kiedyś. Na początku będziesz się zastanawiać dlaczego ci o tym mówią, a potem będziesz się już tylko zastanawiać dlaczego mimo, że miałeś już parę okazji, aby uciec, cały czas tego nie zrobiłeś, tylko stoisz i słuchasz o tych produktach mlecznych co to nie są takie jak kiedyś. Jeśli trafisz na wyjątkowo wprawnego ulicznego gawędziarza, to jeszcze po powrocie do domu sobie niektóre z tych opowieści zapiszesz.
A teraz wyobraźcie sobie, że jedziecie z takim kimś w windzie i ta winda nagle staje między piętrami i stoi tak przez następne 10 godzin. Wasz współtowarzysz prawdopodobnie nawet się nie przedstawi, w jego opowieści trudno będzie dopatrzyć się jakiejkolwiek chronologii i przez większość czasu będzie mówił o zupełnie przypadkowych, błahych rzeczach. A mimo to, gdy wrócicie do domu, ochłoniecie już po przygodzie z windą i spróbujecie sobie przypomnieć historie, którymi karmił was rzeczony gawędziarz, nagle okaże się, że zamiast wielu niezbornych opowieści o produktach spożywczych, odzieży i ludziach, których nie znacie, w głowie macie jedną kompletną historię ludzkiego życia. I tak mniej więcej wygląda proza Myśliwskiego.
A teraz kolejne ćwiczenie:
Wyobraźcie sobie tę samą sytuację. Wy i gawędziarz, winda zatrzymana między pietrami, 10 godzin. Tylko, żeby było trudniej niech tym razem gawędziarz ma poważną depresję.
Macie to już?
To tak właśnie wygląda Ostatnie rozdanie - najnowsze dzieło Myśliwskiego. Cała powieść jest monologiem głównego bohatera, który z porozsypywanych zdarzeń, stara się złożyć historię swojego życia. Punktem wyjścia jest opasły notes z adresami, które kolekcjonował od lat młodzieńczych i który teraz stara się uporządkować. Nazwiska stają się pretekstem do kolejnych opowieści, z których powoli wyłania się obraz życia pewnego człowieka. Niestety, ja tego obrazu nie kupuję.

To, że narrator Ostatniego rozdania, jest jednym z najbardziej antypatycznych tworów literackich z jakimi dotąd obcowałam, oczywiście nie jest głównym problemem, bo w literaturze nie chodzi o to, żeby bohaterów książek lubić. A może nawet bardziej wartościowymi lekturami są te, które wpuszczają nas do świata ludzi, których nigdy byśmy nie polubili.
Problem jest jednak taki, że świat do którego zostajemy wpuszczeni, to jedynie świat zdarzeń, natomiast świat emocji głównego bohatera pozostaje dla nas zagadką. Sam autor o swoim bohaterze powiedział: 
[...] nie mogę wziąć pełnej odpowiedzialności za narratora mojej książki, w ogóle trudno go polubić, w przeciwieństwie do innych, zdaje się, moich bohaterów. Nawet trudno zrozumieć jego relacje z Marią*.
Trudno zrozumieć o co właściwie chodzi głównemu bohaterowi, więc nie ma co liczyć na to, że zrozumie się całą resztę postaci pojawiającą się w jego wspomnieniach. A wszyscy są równie smutni i zawiedzeni życiem. Co chwila z różnych ust padają takie zdania jak:

Młodość to zmarnowany czas. Zmarnowany na złudzenia. Jakby życie ofiarowując nam młodość, zadrwiło z nas, aby tym dotkliwiej nas potem doświadczyć.

[...] raczej nie miał poczucia humoru. Ale może tak mi się wydawało, bo ja nie miałem. Wszyscy się z czegoś śmiali, a we mnie zalegała ponurość.

[...] wydawało mi się, że zaczyna się z nich [adresów] wyłaniać jakiś ogólny obraz mojego życia. Bezkształtny to prawda. Kto wie zresztą czy bezkształtność nie jest naszym znamieniem, jako, że zatopieni w coraz bardziej  przygniatającym nas świecie, pozbywamy się dobrowolnie własnego ja. Lub odwrotnie, uciekamy od własnego ja, z którym, przyznaję, nie tak łatwo żyć.

Nie ma pracy bez pomyłek, jak nie ma życia. Z życiem nawet gorzej, bo najczęściej nie da się naprawić. Albo od początku do końca jest pomyłką.

Dzięki temu stajemy się bogatsi o tę najdotkliwszą chyba mądrość, że musi się zapłacić całym życiem, aby zrozumieć prostą prawdę, że nie warto byłoby zaczynać życia od początku. **

Mój największy sprzeciw budzi nawet nie fakt, że wszyscy w tej powieści są przeraźliwie i dogłębnie smutni, ale to, że ich smutek sprzedawany jest nam w formie uniwersalnych prawd życiowych: życie jest smutkiem, życie jest pomyłką, a jeśli ci się wydaje, że tak nie jest to tylko dlatego, że jesteś młody (i pewnie w domyśle głupi, albo chociaż naiwny).

Z Myśliwskim jest taki problem, że po tym jak, jako jedyny pisarz w historii, dostał dwukrotnie Nike mało kto ma śmiałość go krytykować lub chociażby tytułować inaczej niż Mistrz (sic!).  
Nie dziwi mnie zupełnie, że ktoś odpowiedzialny w Znaku za marketing postanowił w pełni wykorzystać nastroje panujące w społeczeństwie i napisać na czwartej stronie okładki, że Ostatnie rozdanie to kolejne prozatorskie arcydzieło, oraz dzieło "totalne", które chce objąć całość ludzkiego doświadczenia, dotknąć tajemnicy bytu. Dziwi mnie natomiast, że większość ludzi w recenzjach te brednie o dziele totalnym i tajemnicy bytu jak mantrę powtarza.

Lekko zaniepokojona donoszę więc, że dla mnie Ostatnie rozdanie to żadne arcydzieło i mimo, że czytałam dosyć uważnie, nie udało mi się odnaleźć absolutu. 
Myśliwskiego nadal jednak lubię, bo przecież nie ma pracy bez pomyłek, jak nie ma życia.

Moja ocena: 2,5/5
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2013

* Żyło się pod niebem bardziej - wywiad z Wiesławem Myśliwskim przeprowadzony przez Donatę Subbotko (Gazeta Wyborcza, 5-6 października 2013)
** Wszystkie pozostałe cytaty pochodzą z Ostatniego rozdania Wiesława Myśliwskiego

czwartek, 10 października 2013

Książką po mapie - Rosja

Surowość rosyjskiego prawa łagodzi brak obowiązku jego przestrzegania - przypominam sobie patrząc na policjantów, z okazji szczytu G20 porozstawianych przy prawie każdym przejściu dla pieszych w Petersburgu. Wydają się zupełnie niezainteresowani przechodniami przebiegającymi na czerwonym świetle, czy tymi przechadzającymi się obok nich z piwem. W ogóle wydaje się, że nic ich specjalnie nie interesuje, a jednak przecież muszą mieć jakąś misję, po coś tu stoją.
Kolejny raz nad paradoksem rosyjskiego prawa zadumałam się siedząc na jachcie zacumowanym w porcie Kronsztad (wyspa Kotlin, 30 km od Petersburga), przyglądając się swojej wizie, na której pieczątka wyjazdowa z Rosji została ozdobiona odręcznie napisanym słowem: anulowano.

Do każdego wyjazdu staram się przygotować czytając odpowiednie lektury (patrz: zeszłoroczna podróż na Bałkany). Tym razem ze względu na miejsce w którym rozpoczynałam rejs (Petersburg, Rosja) wybrałam zbiór reportaży Barbary Włodarczyk Nie ma jednej Rosji, a ze względu na środek transportu, którym miałam dostać się z powrotem do Polski, drugą lekturą był Kurs Czukotka Moniki Witkowskiej.

Książka Moniki Witkowskiej opowiada o rozpoczynającej się w kanadyjskim Inuvik trzymiesięcznej arktycznej wyprawie na rosyjską Czukotkę. Po drodze jest trochę niedźwiedzi polarnych, Inuitów, sztormów, wielorybów, ale mi w pamięć najbardziej zapadła jednak historia opisująca bolesne zderzenie z rosyjskim surowym prawem. Żeby pływać po rosyjskiej Arktyce trzeba mieć masę pozwoleń. Monika Witkowska oczywiście o tym wiedziała i z bardzo dużym wyprzedzeniem wszystkie pozwolenia pozałatwiała. Przynajmniej tak jej się wydawało. Niestety, gdy wraz ze swoim współtowarzyszem podróży - szwedem Börje dopłynęli do czukockiego miasta Pewek, zostali natychmiast aresztowani i postawieni przed rosyjskim sądem. Rosjanie stwierdzili, że pozwolenia są nieważne i że obejmowały one przybycie do Pewek drogą powietrzną, a nie morską. Oczywiście tłumaczenia, że przecież od początku wiadomo było, że przypłyną jachtem i że służby z którymi kontaktowała się pani Witkowska dostały wszystkie dokumenty jachtu, na nic się nie zdały. Żeglarzom nakazano natychmiastowe opuszczenie wód rosyjskich, a dodatkowo zasądzono karę pieniężną i pięcioletni zakaz wstępu na teren Federacji Rosyjskiej. W drodze powrotnej jacht był eskortowany przez ogromny (w porównaniu z dziesięciometrową łupinką którą płynęli żeglarze) statek straży przybrzeżnej, załoga została raz jeszcze aresztowana (powody równie niejasne jak za pierwszym razem), a na końcu na pokład jachtu, do pilnowania niezwykle niebezpiecznej załogi, został przydzielony matros z kałasznikowem, a sam jacht został wzięty na hol przez wcześniej wspomniany statek straży przybrzeżnej. 

Historia naszego jachtu nie jest aż tak spektakularna. 
9 września wyruszyliśmy z Petersburga. Cel: Polska. Po drodze parę przystanków. Pierwszym, przymusowym był Kronsztad, gdzie miała odbyć się odprawa celna. Gdy zacumowaliśmy, na brzegu czekali już na nas funkcjonariusze służby granicznej, mili i uśmiechnięci. Odprawa trochę trwała, ale wszystko wyglądało dobrze: jacht został przejrzany przez celnika, w naszych paszportach pojawiły się pieczątki wyjazdowe. Czekamy już tylko na kapitana. W końcu wraca z dokumentami naszego jachtu i oznajmia, że... nigdzie nie płyniemy. Z dokumentów wynika, że jacht od dwóch miesięcy jest nielegalnie na terenie Federacji Rosyjskiej (nasz rejs był ostatnim etapem trwającej od czerwca Ekspedycji Rosyjska Arktyka). Okazuje się, że data wygaśnięcia wizy pierwszego kapitana została uznana również za datę do której nasz jacht powinien był opuścić wody terytorialne Rosji. Tłumaczenia, że przecież jeden jacht może mieć kilku kapitanów rozbijały się o mur rosyjskiej biurokracji. Co ciekawe, tego jawnego naruszenia prawa nikt jakoś nie zauważył w Murmańsku, gdzie podczas jednego z wcześniejszych etapów aresztowano nasz jacht.
Decyzje co do tego co się z nami stanie zmieniały się co chwila: na początku mieliśmy czekać trzy dni, potem zdecydowano, że po zapłaceniu kary będziemy mogli odpłynąć już następnego dnia do godziny osiemnastej. Po tym jak usłyszeliśmy te relatywnie dobre wieści postanowiliśmy uszczuplić trochę jachtowe zapasy alkoholu i w ten sposób umilić sobie pobyt w porcie Kronsztad, którego nie wolno nam było nawet zwiedzić. Następnego dnia rano nasz kapitan został wezwany na dalsze wyjaśnienia. Licząc na szybkie rozwiązanie sprawy poszedł z celnikami tak jak stał, czyli w klapkach i bez komórki. Dobrze, że chociaż śniadanie zdążył zjeść, bo z "wyjaśnień" wypuszczono go głodnego i spragnionego dopiero 8 godzin później, około godziny 19.

Nasz jacht w porcie Kronsztad (fot. Łukasz Ejsmont)
Może i lepiej, że kapitan nie wziął komórki, bo przynajmniej żyliśmy w błogiej nieświadomości podczas gdy zapadały kolejne coraz bardziej absurdalne decyzje dotyczące naszego losu. W najgorszej wersji jacht miał być aresztowany na 30 dni, a my natychmiast przetransportowani na lotnisko i wsadzeni do najbliższego samolotu do Polski (oczywiście na nasz koszt).
Na szczęście z odsieczą przyszedł zaprzyjaźniony rosyjski żeglarz. Po uruchomieniu kilku kontaktów, nagle okazało się, że sprawa jednak nie jest tak poważna. Zostajemy wypuszczeni (razem z jachtem) i nie musimy płacić nawet symbolicznej kary. W naszych paszportach obok anulowanych pieczątek pojawiają się nowe pieczątki wyjazdowe. 

Dwie pieczątki wyjazdowe

Podczas naszej rosyjskiej niewoli, gdy napatrzyłam się już na przepływające obok nas wielkie statki handlowe, wzięłam się za czytanie reportaży Barbary Włodarczyk. Miałam nadzieję, że może tam znajdę odpowiedzi na różne pytania, które zaczęły pojawiać się w mojej głowie odkąd przyjechałam do Rosji; w tym to najważniejsze: dlaczego od ponad doby siedzimy w porcie Kronsztad. Żadnych odpowiedzi oczywiście nie znalazłam, bo wydaje mi się, że nie to było celem tej książki. Barbara Włodarczyk chciała udowodnić, że nie ma jednej Rosji (jedyna Jedna Rosja jaka jest to Единая Россия - największa partia polityczna w kraju) i to jej się udało. Rosja, która wyłania się z jej reportaży, to kraj ogromnych kontrastów i paradoksów. Aby się o tym przekonać wystarczy przejść się po Moskwie: znajdziemy tu z jednej strony getto bogaczy, czyli Rublowkę, której świat poznamy dzięki Julii, kreatorce mody z Moskwy, ale także dworzec Jarosławski, na którym obok innych bezdomnych dzieci wychowuje się mały Wasia - kolejny bohater reportażu. Możemy trafić na manifestację na której skandowane będzie hasło Rosja bez Putina, ale wystarczy odjechać kawałek od Moskwy (bo na warunki rosyjskie 400 km to rzeczywiście tylko kawałek), aby trafić do wioski Bolszaja Jelenia, w której znajduje się siedziba sekty wierzącej w to, że Putin jest zbawcą Rosji oraz kolejnym wcieleniem świętego Pawła. 

Zachęcam do przeczytania książek obu autorek, nawet jeśli nie żeglujecie, ani nie planujecie wyjazdu do Rosji, chociaż jedno i drugie polecam (mimo wszystko).


- Barbara Włodarczyk Nie ma jednej Rosji - moja ocena: 5/5 (książka powstała na podstawie niektórych reportaży ukazujących się w programie Szerokie tory, tym, którzy jeszcze nie zdecydowali czy chcą przeczytać książkę, polecam jeden z odcinków)
- Monika Witkowska Kurs Czukotka - moja ocena 4/5 (dla niezdecydowanych: bardzo ciekawy wywiad z autorką)