piątek, 31 stycznia 2014

Śniadanie na Montmartre - Faïza Guène

Bohaterką powieści i zarazem jej narratorką jest 15-letnia muzułmanka mieszkająca we Francji. Doria patrzy z humorem na swoje życie, choć jest ono mało zabawne.*

Będę z wami zupełnie szczera, kupiłam tę książkę z dwóch powodów: po pierwsze kosztowała 5 złotych, po drugie miałam nadzieję, że będzie trochę podobna do Życia przed sobą. Chociaż podświadomie wiedziałam, że jeśli się okaże podobna, to wcale nie będzie dobrze, ale nie o to chodzi w kompulsywnych zakupach w dyskontach książkowych, żeby się po dwa razy zastanawiać nad każdą książką.
Rzeczywiście książka jest dosyć podobna do Życia przed sobą i to wcale nie jest dobrze, bo nie wytrzymuje tego porównania. Wiele wątków nie jest rozbudowanych, książka jest króciutka (co wydawnictwo Videograf II bardzo starało się ukryć, powiększając litery tak, że da się ją czytać przez ramię komuś stojącemu na drugim końcu wagonu, do tego po większości małych podrozdziałów następuje pusta strona - dzięki temu udało się wyciągnąć z tej powieści 163 strony, ale powinno to być znacznie mniej).
Historia przedstawiona w książce jak i sama jej autorka na pewno mają potencjał. Faïza Guène umie pisać i prowadzić narrację, co do tego nie ma wątpliwości, ma lekki styl i poczucie humoru, co prawda styl ten trochę za bardzo przypomina Romaina Gary'ego (ale patrząc na to, że autorka miała 19 lat, kiedy jej książka została wydana, myślę, że można to zrzucić na karb młodości i wybaczyć trochę zbyt mocne inspirowanie się twórczością innego artysty). Ta książka powinna być znacznie dłuższa i bardziej rozbudowana. W takiej formie w jakiej została wydana wygląda raczej jak szkic powieści: od poznania bohaterki i jej problemów do jej przemiany i happy endu mija trochę za mało czasu, wszystko dzieje się jak w streszczeniu wydawnictwa Greg. A wrażenia, że czytamy streszczenie wydawnictwa Greg, dopełnia tłumacz, który traktuje czytelników jak idiotów i na wszelki wypadek wszystko im tłumaczy, jak np. w tym wypadku:
"Podczas festynu natknęłam się na Hamoudiego. Kiedy podeszłam się z nim przywitać, zauważyłam, że jest z dziewczyną. Uśmiechnęłam się do niej uprzejmie, tak jakbym była szczerze zadowolona, że ją spotkałam, podczas gdy w rzeczywistości wręcz przeciwnie.
[...]
- Doria, tego... przedstawiam ci Karine... no więc... Karine, to jest Doria...
[...]
- Cześć Karim...* "

* I tu pojawia się przypis tłumacza: Komizm sytuacji polega na tym, że Karim to arabskie imię męskie. Myślę, że czytelnicy poradziliby sobie bez tego komentarza, ale nawet jeśli ktoś w to wątpił, to można było chociaż ograniczyć się do: arabskie imię męskie
Tłumacz wyjaśniający mi, że oto mamy do czynienia z sytuacją o charakterze komicznym, jest jak irytujące nagrania reakcji widowni w sitcomach, które pokazują średnio rozgarniętym telewidzom, kiedy należy się śmiać. I na tym właśnie polega komizm tego przypisu.

Jeśli jesteśmy już przy tłumaczu, to nie wiem też jak od oryginalnego tytułu Kiffe kiffe demain doszedł do Śniadania na Montmartre, chociaż może był to pomysł wydawnictwa, bo pierwsze wydanie wyszło pod bardziej adekwatnym tytułem Pokochać jutro.   
Za to nie wiem co myśleli sobie ludzie, którzy projektowali do tego pierwszego wydania okładkę. Jest to książka o 15-letniej muzułmance, która żyje na skraju ubóstwa na przedmieściach Paryża, razem ze swoją niepiśmienną matką. Świetnie, dajmy więc na okładce panią pijącą kawkę na balkonie i napiszmy, że to Bridget Jones arabskich przedmieść Paryża.


Wracając jednak do tłumacza, to nie mogę mieć pewności, ponieważ nigdy nie uczyłam się francuskiego i nie mogę porównać tekstu z oryginałem, a jedynie z angielskim tłumaczeniem, ale dosyć często coś  mi nie grało. Tak jak np. tu:

Wytłumaczyła mi też, że okres jest dopiero początkiem procesu, że z powodu rośnięcia sutków będę miała bóle w piersiach i na pewno pryszcze na twarzy. No! A czemu nie tłuste włosy, zupełnie elastyczne ciało i zgaszone oczy jak wszystkie nastolatki? Zanim skoczę z okna mojego komunalnego mieszkania!

Ręka do góry, kto rozumie o co tu chodzi. Tłuste włosy nie są fajne, ale elastyczne ciało już chyba tak. I o co chodzi z tym zanim skoczę z okna mojego komunalnego mieszkania?
W angielskiej wersji to wszystko ma już więcej sensu:

And then she explained how periods are only the beginning, I'm going to get chest pains because of my breasts growing, and I'll definitely get zits on my face too. Nice. Why not greasy hair, a gawky body, and glassy eyes like every other teenager? I'd rather throw myself out the window of my low-income housing.


Podsumowując, myślę że Faïza Guène jest obiecującą autorką i jeśli kiedyś traficie gdzieś na jakąś inną jej książkę, to warto dać jej szansę.

Przekład: Stanisław Rościcki
Wydawnictwo: Videograf II
Rok wydania: 2010

* Opis z okładki

sobota, 25 stycznia 2014

Historie kobiet są kobiece, a historie mężczyzn są uniwersalne

Dawno nie byłam w kinie, czytam sobie więc recenzje filmów, żeby sprawdzić na co warto iść, a co sobie darować. Czytam i czytam, a moje oczy rozszerzają się coraz bardziej.
W Polityce (Polityka Nr 4 (2942)) pan Janusz Wróblewski proponuje nam film Sierpień w hrabstwie Osage, recenzja zaczyna się tak: Rodzina jako wielopokoleniowy tygiel nieszczęść, straconych złudzeń i pretensji, a kończy tak: z czystym sumieniem można polecić nie tylko kobietom.
A dlaczego w ogóle ktokolwiek miałby to polecać tylko kobietom? Ach no tak, bo głównymi bohaterkami w tym filmie są kobiety. A więc film dla kobiet. Ale w tym wypadku ewentualnie mężowie mogą paniom potowarzyszyć. Niech panie mają.

Czytam kolejną recenzję tego filmu, tym razem w Dwutygodniku:
Amerykański plakat filmu, ukazujący Meryl Streep sczepioną w bójce z Julią Roberts, obiecuje coś na kształt babskiego kina lat 80., definiowanego przez takie klasyki, jak „Stalowe magnolie” (1989) czy „Wariatki” (1988).
Bo kiedy kobiety zachowują się wbrew ustalonym społecznie normom, kiedy puszczają im nerwy, kiedy posuwają się do przemocy, to jest to babskie kino, o wariatkach, którym hormony mieszają w głowie.
Film o miłości, chorobie, śmierci, macierzyństwie (Stalowe magnolie) to też babski film, bo po co panowie mieliby oglądać jak baby umierają i chorują, panowie takich rzeczy nie chcą oglądać.

Film Wellsa częściowo spełnia tę obietnicę, wpuszczając nas do ekskluzywnego kurnika, w którym plejada hollywoodzkich aktorek dostaje wymarzony materiał do prezentacji całej gamy emocji i poruszenia tematów, o których faceci zazwyczaj nie chcą słuchać (nieczęsto widzimy Julię Roberts dywagującą o najlepszej możliwej nazwie dla matczynej waginy). (to dalej Dwutygodnik)

Kobiece genitalia to kobiece sprawy, na Boga, nie każmy tego biednym panom oglądać. I do tego jeszcze te kobiece emocje, ten kurnik (wiecie kury gdaczą, kobiety gdaczą).

Inaczej sprawa się ma jeśli chodzi o nieobyczajne zachowanie mężczyzn i jeśli to mężczyzna sobie z życiem nie radzi. O, wtedy to jest temat wielki. Tak jak wielkim tematem jest męskie chlanie, przejdźmy więc do recenzji filmu Pod mocnym aniołem pióra Krzysztofa Vargi (Duży Format nr 3/1061):

Picie to, jak wiadomo, jest wielki temat, apokaliptyczne chlanie zaś to jest może temat jeden z największych, to, że napisano już tomy wielkiej prozy o chlaniu, że o chlaniu nakręcono już epokowe filmy, nijak przecież doniosłości tematu chlania nie osłabia [...]

Chlanie to temat doniosły, metafizyczny i filozoficzny, bo się chlaniem zagłusza ból istnienia, a ból istnienia jest bardzo doniosły. Tylko niestety drogie panie, zanim sięgniecie po butelkę, muszę was ostrzec, że chlanie jest tematem wielkim i doniosłym, tylko gdy dotyczy mężczyzn. Gdy kobieta swą prozę życia - dzieci, dom i stracone marzenia, postanawia zapić, to jest to zwykła patologia bez żadnej doniosłości (spójrzmy na Alice z Kiedy mężczyzna kocha kobietę - żadne tam doniosłe chlanie, a zwykła pijana baba, co dziećmi się nie opiekuje). Więc te wszystkie wielkie dzieła, są oczywiście o chlejących mężczyznach, ale nas to wszystkich powinno interesować, bo (teraz dochodzimy do sedna sprawy) sprawy męskie są uniwersalne, totalne i ogarniają całość naszego doświadczenia, a sprawy kobiece są sprawami kobiecymi, marginalnymi i całości doświadczenia nie mają prawa objąć. Dlatego też temat choroby i śmierci, jeśli dotyczy kobiet, nadaje się co najwyżej na babskie kino, ale temat męskiego chlania, to już temat na kino wielkie i uniwersalne.

Pod mocnym aniołem

Z literaturą nie jest inaczej, jeśli o kobietach to dla kobiet. Czytać należy o tym, co się zna, dlatego też prozę Munro powinny czytać kobiety (głównie mamy) bo one to wszystko znają, mamy dobrze to zrozumieją (jak doradzali nam przed świętami recenzenci portalu xiegarnia.pl). W myśl tej zasady, stworzyłam parę rekomendacji, mam nadzieję, że ułatwią wam wybór odpowiedniej dla was lektury!

Lolita - książka, którą z czystym sumieniem mogę polecić wszystkim pedofilom.

Morfina - świetna lektura dla narkomanów i zdrajców ojczyzny!

Stary człowiek i morze - starszy gość łowi rybę i gada sam do siebie; lektura obowiązkowa każdego wędkarza!

Ostatnie rozdanie świetnie sprawdzi się jako prezent dla starszych panów z depresją, oni to wszystko znają, oni to dobrze zrozumieją.

Nędznicy - ubodzy znajomi na pewno ucieszą się z takiego prezentu, niektórzy z przyjemnością odnajdą fragmenty swoich własnych przeżyć w losach zmuszonej do prostytucji Fantyny, czy wyłudzającej jałmużnę, umorusanej i głodnej Eponiny. Świetny prezent na święta.

My dzieci z dworca zoo - nie tylko dla dzieci, ale dla każdego kto lubi od czasu do czasu dać sobie w kanał.

Jeśli ktoś z was zapragnie jednak, w przypływie szaleństwa, poszerzyć horyzonty i dowiedzieć się np. czegoś o tej tajemniczej grupie zwanej kobietami, niech was Bóg broni przed sięganiem po prozę pisaną przez kobiety! Po co to robić kiedy jest tylu znawców kobiet! Tak moi drodzy, kobiety są jak samochody i można się na nich po prostu znać. I np. jeśli zajrzycie do opisu książki Łóżko Janusza Leona Wiśniewskiego, to się dowiecie, że Wiśniewski jest świetnym znawcą kobiet. Więc gdybyście nie mogli zrozumieć swojej dziewczyny/konkubiny/żony/matki/córki/koleżanki to nie próbujcie przypadkiem z nią rozmawiać, tylko pędem po Wiśniewskiego.

Ale wróćmy do profesjonalnych recenzentów (którzy nie mogą dojść do głosu, bo ich zagłuszają internetowe entuzjastki, nad czym ostatnio w Dużym Formacie ubolewał pan Varga) i ich profesjonalnych recenzji.
Na liście bestsellerów wykwitają nagle Munro i Bator. I zupełnie nie wiadomo jak ten fakt skomentować, bo pojawienie się Myśliwskiego na liście bestsellerów nikogo nie dziwi: opowieść totalna, dotykanie tajemnicy bytu i takie takie, ale co na liście bestsellerów robią Alice Munro i Joanna Bator??
Ufff już wiem! Zastępują autorkę romansów - Annę Fincer - Ogonowską! No tak, bo to też kobiety.

W październikowym zestawieniu literatury pięknej nie ma - po raz pierwszy od miesięcy - powieści królowej szczęścia Anny Ficner-Ogonowskiej. Pojawiły się za to - ramię w ramię (5. i 6. miejsce) - dwie inne autorki o zgoła odmiennym nastawieniu do świata.
Otóż książki Bator i Munro - na zupełnie innym poziomie - udzielają odpowiedzi na te same pytania, które zadaje popularna literatura kobieca. Na czym polega spełnienie? Co jest ważniejsze - kariera czy miłość? I czy można mieć wszystko?


Niewiarygodne! No proszę, lauretka Nobla i laureatka Nike piszą na innym poziomie, niż autorka romansów. A przecież wszystkie są kobietami!
Artykuł nazywał się Girl power. Munro! Brawo dziewczyno, oby tak dalej! A... zapomniałam, że nie będzie żadnego dalej, bo ostatnio ogłosiłaś, że nie będziesz już pisać, bo w sumie to masz 83 lata, pisałaś przez ostatnie 45 lat i w tym czasie zdobyłaś najważniejsze światowe nagrody literackie. No to trudno dziewczyno, ale i tak nieźle jak na laskę!


Ale nazywanie nagradzanych autorek dziewczynami czy babkami, to oczywiście nie tylko nasz pomysł:

W zeszłym roku Eleanor Catton zdobyła nagrodę Bookera, tym samym została najmłodszą jak dotąd laureatką tej nagrody (miała wtedy 28 lat), a jej książka jest najgrubszą dotąd nagrodzoną książką.
W The Times ukazał się z tej okazji wywiad z Catton, zatytułowany "Does Eleanor Catton's Booker mean the death of chick lit*?" (Czy Booker dla Eleanor Catton oznacza koniec "babskich czytadeł"?)

Eleanor Catton
Jaki związek może mieć The Luminaries, wielowątkowa powieść historyczna o małej nowozelandzkiej społeczności, z tzw. babskimi czytadłami?
Już wam wyjaśniam: Catton jest babeczką, stąd też logicznym jest, że będzie tworzyć babskie czytadła. Ale ku zaskoczeniu wszystkich tak nie jest!

she’s a chick, but nobody could mistake her work for any kind of chick-lit 

Po tej szokującej informacji, możemy jeszcze dowiedzieć się trochę o wyglądzie laureatki, która reprezentuje sobą styl kujonki, ale taki fajny, wiecie jak w Glee, taki co to się lubują w nim trochę ambitniejsze nastolatki, co nie chcą być następną Katie Price:

“She’s an unashamed nerd … with a pretty, user-friendly Glee-like nerdiness; just the sort that’s fashionable among clever teenage girls who don’t aspire to be Katie Price.”

Spróbujmy przenieść tę sytuację na innego młodego laureata poważnej nagrody literackiej: Wojciech Kuczok (32 l.) Wyobraźmy sobie, że po przyznaniu mu nagrody, w Gazecie Wyborczej ukazuje się wywiad zatytułowany: Czy Nike dla Kuczoka oznacza koniec powieści sensacyjnych?, w którym moglibyśmy przeczytać:

Mimo, że jest chłopakiem, nie pisze powieści sensacyjnych.

Zarost i okulary, czyli styl "na inteligenta" popularny wśród ambitnych nastolatków, którzy nie chcą być kolejnym Justinem Bieberem.

Albo Booker dla Kazuo Ishiguro i pytanie: czy to koniec książek o samurajach?

Trochę się tu podśmiewam i ironizuję, ale tak naprawdę wcale nie jest mi do śmiechu, jest to taki śmiech przez łzy, ale powoli ta druga składowa bierze górę, więc zakończę ten wpis cytatem z Wielkiego Gatsby'ego i pójdę się rozpłakać na dobre (wiecie - hormony).

Wybudziłam się z narkozy z poczuciem całkowitego opuszczenia i od razu zapytałam pielęgniarkę, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Odpowiedziała, że dziewczynka, a ja odwróciłam głowę i się rozpłakałam. "Dobrze - powiedziałam - cieszę się, że to dziewczynka. I mam nadzieję, że będzie idiotką; to najlepsze czym może zostać dziewczyna w życiu: śliczną małą idiotką".**
feminism is the radical notion that women are people

*chick - to kurczątko, pisklę, ale też określenie potoczne na młodą kobietę - laska, cizia, babeczka; chick lit to literatura, którą cizie i laski czytają, czyli literatura do torebki, literatura na obcasach, czy jak jeszcze się to nazywa
** F. Scott Fitzgerald - Wielki Gatsby (tłum. Jacek Dehnel) 

wtorek, 21 stycznia 2014

Podsumowanie roku 2013 (część 3.)

Wszyscy możemy odetchnąć z ulgą, bo to już ostatnia część podsumowania roku 2013.

 

Trochę historii


W domu. Krótka historia rzeczy codziennego użytku - Bill Bryson (ocena: 4/5)

Na wstępie warto napisać, że W domu nie jest żadną poważną metaanalizą zagadnienia "przedmioty codziennego użytku". Mimo, że Bryson stara się zaprowadzić w swojej książce jakiś porządek, kolejnym rozdziałom nadając nazwy pomieszczeń, to i tak do jego opowieści wkradł się chaos. Nie poznamy historii powstania wszystkich przedmiotów codziennego użytku, ani nawet większości z nich, co więcej czasami będą one schodzić na drugi plan, ustępując miejsca opowieściom o budowaniu wieży Eiffla, o związkach Thomasa Edisona z tatuażem czy o ludziach, którzy dorobili się na ptasich odchodach. Oczywiście o domach też dowiemy się paru ciekawostek: dlaczego dawniej niektórzy Anglicy wymontowywali okna z domu przed dłuższym wyjazdem, czy skąd wzięło się słowo hall i jak przez lata zmieniało się jego znaczenie.
W domu była bez wątpienia najprzyjemniejszą lekturą 2013 roku i bardzo rozbudziła moją historyczną ciekawość. 

Przekład: Tomasz Bieroń
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2013 

It finally happened, I'm slightly mad



Staram się czytać więcej polskich autorów

 

Korytarz to zbiór opowiadań dla których spoiwem jest temat śmierci
Wydawnictwo: W.A.B
Rok wydania: 2006




Weiser Dawidek - Paweł Huelle (ocena: 4/5)

Koniec 2012 roku był dla mnie niezwykły ponieważ, dzięki mojej siostrze, która zrobiła ogromne zakupy w Znaku, odkryłam Pawła Huelle. Najpierw przeczytałam Opowieści chłodnego morza, a potem szybko, aby zdążyć jeszcze przed jej wyjazdem, przeczytałam Weisera Dawidka, którego lektura przypadła już na rok 2013.
Ta powieść to powrót do czasów dzieciństwa, próba odpowiedzenia sobie na różne pytania, co oczywiście nie jest możliwe, bo czasy te dawno uległy już automatycznej mitologizacji. Tajemnicza postać Weisera Dawidka, który pewnego dnia równie tajemniczo znika i Gdańsk, który także już zniknął.

Wydawnictwo: Znak
Pierwsze wydanie: 1987 rok (nie pamiętam, które ja czytałam)

Noc żywych żydów - Igor Ostachowicz (ocena: 2/5)

Pfff... Chyba miało być śmiesznie - nie było. Chyba miało być prowokacyjnie - nie sądzę. Były momenty lepsze, ale więcej było tych gorszych. No i tak koniec końców żadnego sensu w tym wszystkim nie dostrzegłam.
Czytanie tego nie było ani jakąś wielką traumą, ani nie było też wielką frajdą (nie było nawet małą frajdą).
Po prostu jedna z tych rzeczy, które mi się w życiu przytrafiają, tak jak się przytrafia, że nie ma wolnego miejsca w tramwaju. Trochę głupio, ale wychodzi się z tramwaju i dłużej się tego nie rozpamiętuje. 

 

Wreszcie przeczytałam coś słowackiego

 

Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej) -

Jána Bahýľa (wynalazca czołgu parowego).

Péter i Gábor, ponieważ ubiegłej jesieni Levice stały się częścią Węgier.
Nie jest to dzieło wybitne, ale jest to bardzo przyzwoita powieść o ludziach uwikłanych w politykę i o braku możliwości wyboru. Historia podobna trochę do polskiej, ale też zupełnie inna, dlatego z jednej strony można się zdystansować, bo to nie nasze, a z drugiej strony, właśnie dlatego, że trochę podobne, ale jednak nie nasze, można się spokojnie powzruszać losami wszystkich bohaterów i nie trzeba wybierać, którzy stali po właściwej stronie i których losy mogą nas wzruszyć, a których nie powinny. 
Przy okazji chciałam jeszcze napisać, że jest to jedna z najładniej wydanych książek jakie ostatnio trafiły w moje ręce. Za projekt okładki odpowiada Justyna Boguś z Mile widziane.

W tym zdjęciu nie chodzi tylko o to, że zdobyłam podpis autora (bo nie zbieram autografów, ale jeśli się trafi, to jest to oczywiście miła pamiątka), ale o te klapki na górze strony - powtórzony motyw z okładki, bardzo lubię takie rzeczy.

Przekład: Tomasz Grabiński
Wydawnictwo: Słowackie Klimaty
Rok wydania: 2013

Mini

 

Badania terenowe nad polskim seksem -

Gazeta Wyborcza jakiś czas temu zaczęła wydawać coś co nazwano minibookami. "Badania terenowe..." można było sobie wypróbować za darmo (już nie można), więc ściągnęłam i sprawdziłam.
Są to mini e-booki, zawierające kilka reportaży, które zazwyczaj spaja jakiś temat przewodni, albo nazwisko reportera, albo i to i to. W tym przypadku tematem przewodnim miał być seks Polaków. Trochę rzeczywiście można się było dowiedzieć np. o tym z jakimi problemami przychodzą Polacy do seksuologa, czy jak to jest żyć w celibacie, ale mi najbardziej podobał się tekst, który znalazł się w tym zbiorze chyba na doczepkę, czyli rozmowa z dyrektorem warszawskiego zoo - Andrzejem Kruszewiczem. I dla tej jednej rozmowy warto kupić cały ten minibook.

Wydawnictwo: Agora SA
Rok wydania: 2013




Colas Breugnon -
Wino, radość życia, wino, jedzenie, jeszcze więcej wina.
Ze wstępu:
Nie mam śmiałości przypuszczać, by mój Colas przyniósł tyleż radości czytelnikom co autorowi. Niechże przynajmniej przyjmą tę książkę, jaka jest, z całą tchnącą z niej szczerością, prostotą, bez pretensji do ulepszania świata ni wyjaśniania go, wolną od polityki, metafizyki, książkę "w dobrym francuskim guście", która śmieje się życiu w twarz, bowiem uważa je za dobre, a zdrowie posiada jak należy.
Już nie ze wstępu, o przyjemności bycia sam na sam ze sobą:
Jakże miło przechadzać się po swoim własnym wszechświecie powtarzając sobie po sto razy: to moje, to wszystko moje, jestem tu panem i władcą.
Wino, wino, więcej wina:
Popić przed pracą, popić po pracy - piękne życie. Widzę wkoło siebie ludzi gniewnych i słyszę wyrzekania. Wypominają mi, żem się nie w porę wybrał ze śpiewaniem w tak smutny czas. Nie ma żadnego smutnego czasu, są tylko smutni ludzie.

Urywają sobie wzajem głowy? Grabią? Oczywiście, tak było zawsze i zawsze będzie! Dam sobie uciąć rękę, jeśli się mylę, ale twierdzę, że za jakieś czterysta lat wnuki i prawnuki nasze, z takim samym upodobaniem co my dziś, będą sobie zdzierać skórę z grzbietu i obcinać nosy. Myślę nawet, że dojdą do większej doskonałości i wynajdą co najmniej czterdzieści nowych sposobów przenoszenia się wzajem na tamten świat. Ale wiem i twierdzę stanowczo, że nikt nie wynajdzie nowej, lepszej metody picia, i nie wierzę, by ci następcy nasi umieli to czynić lepiej ode mnie.
Przekład: Franciszek Mirandola
Wydawnictwo: PIW
Rok wydania: 1972

Losy dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej -

To co bardzo podoba mi się w serii 50 na 50 wydawnictwa Znak, to że klasyce literatury nie dano jedynie nowej szaty graficznej, ale także nowy przekład.
W przypadku dzieła Jaroslava Haška zmiany były bardzo duże i mocno kontrowersyjne, bo dotyczyły także tytułu, który w przekładzie Pawła Hulki-Laskowskiego z lat 30. brzmiał: Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej i na dobre wszedł do naszej kultury (w wersji filmowej Szwejk też jest dobrym wojakiem). Antoni Kroh, który podjął się ponownego przetłumaczenia Szwejka, oczywiście nie ma złudzeń: dobrego wojaka Szwejka usunąć się już nie da. Ale mimo wszystko po latach Szwejkowi należy zwrócić godność, tak więc w nowym tłumaczeniu są to nie przygody, a losy i nie dobrego wojaka Szwejka, a dobrego żołnierza Szwejka, co według Kroha lepiej oddaje to, co Hašek starał się przekazać w oryginale.
Dzięki temu opowieść o Szwejku przestaje być jedynie krotochwilą o przygodach niezbyt lotnego wojaka, a tłumaczowi udaje się zwrócić uwagę czytelnika na głębsze przesłanie, które ukrywa się za wesołym żartem.
Proszę księdza dobrodzieja - odparł Katz, klepiąc go poufale po plecach - póki państwo uznaje za słuszne, że żołnierze, nim pójdą na śmierć w bitwie, potrzebują do tego błogosławieństwa bożego, kapelaństwo jest nieźle płatnym zajęciem, przy którym człowiek się nie przepracuje. Wolę to, niż bieganie po poligonach, chodzenie na manewry. Wówczas dostawałem rozkazy od przełożonych, a teraz robię, co chcę. Zastępuję kogoś, kto nie istnieje, i sam odgrywam rolę Boga. Jeśli nie chcę komuś odpuścić grzechów, to mu ich nie odpuszczam, nawet gdyby mnie prosił na kolanach. Zresztą tych ostatnich znalazłoby się sakramencko mało.

Przekład: Antoni Kroh
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2009

Małe kobietki - Louisa May Alcott (ocena: 2/5)

Bardzo pouczająca lektura jeśli się traktuje ją jako lekcję historii, ale przeraża mnie, że ktoś może taką ramotkę w dzisiejszych czasach brać na poważnie.

 



Młot na czarownice - Jacek Piekara (ocena: 3/5)

Przeczytane w ramach poszerzania horyzontów i czytania rzeczy, których pewnie sama bym nie wybrała. Wybrali dla mnie znajomi, przeczytałam i była to całkiem przyzwoita lektura, bawiłam się nawet całkiem nieźle, ale myślę, że jeden raz w świecie inkwizytora Mordimera Madderdina mi wystarczy, jest jeszcze bardzo dużo innych książek, a nawet całych gatunków literackich, które powinnam przetestować (np. Dinosaur Erotica)


Wydawnictwo: Fabryka słów
Rok wydania: 2012 



Przez pierwszą połowę tej książki cały czas zaznaczałam sobie jakieś fragmenty; żadne sentencje, czy mądre myśli, ot zwykłe fragmenty narracji. Zaznaczałam, bo nie mogłam uwierzyć, że można tak pięknie pisać. Nie dopuszczałam więc też myśli, że na koniec nie będę z tej książki w pełni zadowolona. Niestety, w pewnym momencie zorientowałam się, że cały czas nie ma tu żadnej akcji i nic nie zapowiada, aby ta miała się pojawić. I rzeczywiście, na końcu okazuje się, że na rozwiązanie wszystkich zagadek trzeba poczekać do następnego tomu (nieładne zagranie).
Wydawnictwo: MG
Rok wydania: 2011

 

Moje gawędy o sztuce, Dzieła, twórcy, mecenasi - wiek XV-XVI - 

Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 2012


Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu- Jacek Dehnel (ocena: 3/5)


środa, 15 stycznia 2014

John Waller - A time to dance, a time to die. The extraordinary story of the dancing plague of 1518

plaga tańca

14 lipca 1518 roku pewna mieszkanka Strasburga - pani Torffea, wyszła ze swojego domu i zaczęła tańczyć. Jeśli właśnie zaczęliście sobie wyobrażać jakąś scenę musicalową, w której pani Troffea, w radosnych podskokach przemierza miasto pozdrawiając przechodniów, sklepikarzy i okoliczną zwierzynę, to musimy się tu zatrzymać i wrócić do początku, a wy musicie obiecać, że postaracie się okiełznać swoją fantazję.
14 lipca 1518 roku pewna mieszkanka Strasburga - pani Torffea, wyszła ze swojego domu i zaczęła tańczyć. Nie był to jednak radosny taniec, nigdzie nie było słychać muzyki, pani Troffea tańczyła przymuszana jakby jakąś wewnętrzną siłą. Taniec trwał cały dzień, do momentu gdy padła ze zmęczenia. Po kilkugodzinnej drzemce wstała, a wszystko zaczęło się od początku. Dzień zakończył się tak samo jako dzień poprzedni. Trzeciego dnia, z krwawiącymi już stopami dalej tańczyła. Po kilku dniach około 30 osób także poczuło nieodpartą potrzebę tańca, po miesiącu tańczyło już 400 mieszkańców Strasburga. Dla niektórych z nich szalony taniec w upalnym słońcu skończył się śmiercią. Plaga tańca zaczęła ustępować dopiero pod koniec sierpnia.

Nie była to pierwsza tego rodzaju "epidemia" w historii. Podobne wydarzenia miały już miejsce wcześniej, ale ze względu na rozpowszechnienie druku oraz początki biurokracji w miastach, ta plaga została najlepiej opisana, dlatego jako jedyną można było dosyć szczegółowo ją odtworzyć.

Gdy do tańca zaczęło przyłączać się coraz więcej ludzi, władze miasta zwróciły się o pomoc do lekarzy. Ci wykluczyli nadnaturalne przyczyny plagi, powodem choroby miała być "gorąca krew", a jedynym lekarstwem... jeszcze więcej tańca! Tak oto chorym przydzielono specjalne miejsca w których mogli przez taniec wypacać chorobę. Aby wspomóc proces leczenia, zatrudniono nawet muzyków.
Jak się pewnie domyślacie, ta terapia wcale nie przyniosła pożądanego skutku, a gdy ludzie zaczęli umierać z wyczerpania, postanowiono ją zakończyć i dla odmiany zakazać wszelkiej muzyki w mieście.
Wśród ludzi zwyciężyło przekonanie, że plaga tańca jest wiadomością od Boga, a dokładniej od jego pośrednika - św. Wita, który właśnie w ten oryginalny sposób postanowił ukarać ludność Strasburga, za prowadzenie grzesznego życia.
Za podobną wersją wydarzeń obstawał także Paracelsus, który w Strasburgu pojawił się prawie dziesięć lat po pladze tańca. Paracelsus jak się okazuje był, nawet jak na tamte czasy, niebywałym okazem mizogina, więc od siebie dodał także, że cała epidemia rozpoczęła się przez zepsutą panią Troffeę, która zaczęła tańczyć, aby upokorzyć swojego biednego męża, aż w końcu straciła kontrolę nad swoim ciałem i umysłem i pociągnęła za sobą całą resztę sprośnych lubieżników.

Jedną ze współczesnych teorii wyjaśniających plagę tańca jest zatrucie sporyszem (przetrwalnik grzyba atakującego zboża). Wielu (w tym autor książki A time to dance, a time to die - John Waller) odrzuca jednak tę możliwość: zatrucie prowadzi do spazmów, ale te raczej nie przypominają tańca, w dokumentach natomiast wyraźnie mowa jest o regularnym, skoordynowanym tańcu; poza tym alkaloidy sporyszu powodują niedokrwienie kończyn, co mogłoby utrudniać chorym pląsanie całymi dniami po mieście.
Wyjaśnienie, które proponuje nam John Waller, to... zbiorowa histeria. Jak wiadomo przedłużający się stres może doprowadzić do objawów fizjologicznych. Znane są przypadki drgawek, zaburzeń mowy a nawet paraliżu, wywołanych czynnikami psychicznymi. Waller uważa, że taniec, któremu poddało się tylu ludzi, był przykładem transu, który z kolei był manifestacją przedłużającego się stresu.

A time to dance, a timie to die - John WallerW Strasburgu nie działo się najlepiej: od lat z powodu słabych plonów duża część ludności była niedożywiona, co z kolei sprawiało, że stawali się łatwym łupem dla różnego rodzaju chorób. W tym wszystkim upatrywano oczywiście (dzięki dyskretnym podpowiedziom duchowieństwa) kary za grzechy, a że był to także czas coraz mniejszego zaufania do nadużywających swoich przywilejów przedstawicieli kleru, ludzie mogli czuć, że ich sytuacja jest beznadziejna, a Bóg ma prawo się gniewać. Dlatego tak łatwo było im uwierzyć w to, że święty Wit postanowił ich ukarać.
Waller zwraca uwagę na to, że objawy chorób psychosomatycznych często są uwarunkowane kulturowo. Po 1518 roku Strasburg nie było już nawiedzany epidemią tańca, co może mieć związek z pojawieniem się protestantyzmu i odrzuceniem kultu świętych.

Czy jednak był to ostatni przypadek zbiorowego szaleństwa? Oczywiście nie. Autor podaje kilka przykładów, które pokazują, że chwilowe szaleństwo rozprzestrzeniające się dzięki sile sugestii, nie dotyczyło tylko plagi tańca. Na Dalekim Wschodzie znane jest zaburzenie psychiczne - koro, w którym chorzy przekonani są o tym, że ich penisy wciągane są wgłąb brzucha, a całkowite ich zniknięcie doprowadzi do zgonu. W Tanganice (dziś Tanzania) odnotowano przypadek epidemii śmiechu, która dotknęła 1000 osób.

Wnioski są takie, że nie można nie doceniać siły sugestii i tego jak łatwo rozprzestrzenia się panika.
Warto też pamiętać, że stres i depresja są poważnymi problemami i jeśli ktoś wam powie, że to wymysł znudzonych ludzi bogatego zachodu i że ludzie kiedyś (albo ludzie w biednych krajach) nie mają czasu na takie głupoty, to przypomnijcie im, że 500 lat temu, całkiem spora grupa mieszkańców Strasburga znalazła wystarczająco dużo czasu, aby tygodniami tańczyć z rozpaczy.

PS. Ci, którzy chcieliby poczuć klimat średniowiecza, koniecznie powinni udać się do odnowionej Galerii Sztuki Średniowiecznej w Muzeum Narodowym w Warszawie (wtorki za darmo). Pracownia architektoniczna WWAA stanęła na wysokości zadania.

Ocena: 3/5
Wydawnictwo: Icon Books
Rok wydania: 2008

środa, 8 stycznia 2014

Podsumowanie roku 2013 (część 2.)

Tu odnalazłam zimę, kiedy nie było jej za oknem

 


Gdyby nie to, że słowo magiczna wydaje mi się zarezerwowane dla książkowego badziewia o umierających dzieciach, które wracają na ziemię jako anioły i innych pierdołach, których nie czytam bo jestem cyniczna i zgorzkniała, to napisałabym, że to magiczna książka, albo że chociaż atmosfera jest magiczna. No ale nie napiszę, bo słowo jest spalone i teraz muszę rzeźbić i się męczyć.
Jak wielkie wrażenie zrobiła na mnie tak książka, zdałam sobie sprawę dopiero kilka tygodni po jej przeczytaniu, kiedy siedziałam przy ognisku (w porze roku, w której siedzenie ze znajomymi przy ognisku, jeśli nie jest się bezdomnym, jest dosyć oryginalnym pomysłem) i na jakieś pół godziny zastygłam gapiąc się na żarzące się drewno, które wyglądało zupełnie jak grudka złota. Wtedy właśnie myślałam o Dotyku, bo to książka o gorączce złota w Kanadzie. Jest okropnie zimno, pada bardzo dużo śniegu i czasami zaświeci się gdzieś grudka złota. Spotkać można różne postaci z indiańskich wierzeń, a co jakiś czas dzieje się coś, co tak naprawdę może wcale się nie dzieje. Ciężko stwierdzić co jest prawdą, a co złudzeniem, kiedy idzie się samotnie przez zaśnieżony las.

Ocena: 4/5
Tłumaczenie: Karol Chojnowski
Wydawnictwo: Wiatr od morza
Rok wydania: 2013


Książka jest trochę nierówna i nie jest to typowy reportaż, raczej pamiętnik, więc fani Hugo-Badera mogą być zawiedzeni. W środku nie znajdziecie żadnych zdjęć, ale bardzo poetyckie opisy przyrody są na tyle sugestywne, że zdjęcia byłyby niepotrzebnym zbytkiem. Jakuck jest jedną z najpiękniej napisanych książek jakie czytałam, literacka perełka, autor posługuje się takim językiem polskim, jaki rzadko się już spotyka. A do tego zna też język jakucki, a więc w książce dużo jest bardzo ciekawych rozważań lingwistycznych.
Język narodu to wyrażenie całego jego życia, to muzeum, w którym zebrano wszystkie skarby jego kultury i intelektu*, jak przeczytać możemy w podrozdziale poświęconym słowom znanym z rzeczywistości łagrów, które przeszły do studenckiego języka.
Michał Książek w bardzo ciekawy sposób pokazuje co możemy odkryć, bacznie przyglądając się językowi:
Jakuckie słowa porządkujące krajobraz plączą się po głowie jak siano we włosach po drzemce w stogu na podmiejskich łąkach. Jakby ich znajomość mogła ustrzec przed zabłądzeniem w rozległym kraju i pozwoliła czuć się bezpieczniej. A miejscowy język miał być panaceum na pierwsze objawy lekkiej agorafobii. W mieście raczej nie grozi, ale dość wyjrzeć na Zielony Ług, by pojąć, że wschód, zachód, północ i południe muszą tu starczyć za tak dobrze znane współrzędne jak Poznań, Warszawa, Kołobrzeg czy Zakopane. "Przestrzeń" nazywają Jakuci "kujaar". Niepokoi mnie, że tak samo jak szaleńca.
Argha - to zachód, ale też tył. Niekoniecznie z powodu, jak by się zdawało, jakiegoś pokoleniowego marszu koczowników na wschód. Po prostu wschód (słońca) to dla Jakutów pewien archaiczny przód, początek, kierunek, w którym patrzysz po przebudzeniu. Oczywiście jeśli nie śpisz w bloku czy w chałupie.
Tego, co autor robił w Jakucku, dlaczego w książce jest tyle ptaków i tak mało ludzi oraz czy polski kolor czarny jest taki sam jak jakucki, można dowiedzieć się z, przeprowadzonego przeze mnie i mojego kolegę, krótkiego wywiadu z Michałem Książkiem (a później koniecznie trzeba posłuchać fragmentu książki, czytanego przez Andrzeja Ferenca).

Ocena: 4/5
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2013 

* Książek cytuje w tym fragmencie Edwarda Piekarskiego, syberyjskiego zesłańca, który napisał słownik języka jakuckiego.

Medycyna, nauki przyrodnicze, bioetyka 

 

Podłe ciała. Eksperymenty na ludziach w XVIII i XIX wieku -


Higieniści: z dziejów eugeniki -


Wyspa daltonistów i wyspa sagowców - Oliver Sacks (ocena: 3/5)

Najwspanialsze widowisko świata. Świadectwa ewolucji - Richard Dawkins (ocena: 4/5)

Bardzo dobra książka, w bardzo dobrym tłumaczeniu Piotra Szwajcera, który dużo informacji posprawdzał i pododawał bardzo istotne przypisy. Tak się powinno wydawać książki popularnonaukowe. 
A Piotrowi Szwajcerowi należą się jeszcze brawa i podziękowania za odnalezienie przeuroczego polskiego tłumaczenia wiersza Berta Taylora o zwoju nerwowym, który znajdował się w miednicy dinozaurów i był tak duży, że można by go uznać za "drugi mózg". Autorem przekładu jest prof. Zbigniew Jaworowski:

Patrzcie oto dinozaur,
co prehistoryczny laur
zdobył nie za wzrost wspaniały,
lecz intelekt doskonały.
Jak to widać z jego kości,
miał dwa źródła swej mądrości:
jedno z nich — zwyczajnie w głowie,
drugie, tam gdzie nie wysłowię.
Zatem każde swe marzenie
mógł snuć głową lub siedzeniem
i bez żadnej wątpliwości
abstrakcyjne zawiłości
rozstrzygała głowy strona,
lub też strona od ogona.
Był więc mądry i dostojny
i w dwa swoje mózgi zbrojny.
Gdy mózg przedni był zmęczony
to poprzez rdzeń przedłużony
parę myśli słał tylnemu,
by się włączył do problemu.
Gdy jednemu błąd wytknięto
— gad stał z miną uśmiechniętą
bo mózg-sąsiad z oponentem
walczył nowym argumentem.
Wszystko dwakroć przemyśliwał,
więc swych zdań nie odwoływał
i mógł myśleć bez zmęczenia
o „aspektach zagadnienia",
Szkoda, że ten mądry gad
zgasł przed milionami lat.

O książce pisałam też tu

Lost in translation

 


 

Lekko zakurzony polski reportaż

 

My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u - Małgorzata Szejnert

Coraz częściej reportaż zaczynają uprawiać w Polsce kobiety. Znikł reportaż polityczny, społeczny, wydarzeniowy, nastały czasy małego realizmu. A o tym kobiety potrafią pisać najlepiej. 
"Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństw owego małego realizmu, a jednak w nim tkwię. Piszę od lat o powszedniości, zajmuję się sprawami powtarzalnymi, bez dramaturgii i fabuły. Sensacja interesowałaby mnie o tyle, o ile dałoby się ją popsuć, rozmienić na elementy drobne, oswoić, poszarzyć (...) Nieraz się zastanawiałam, skąd to się bierze, dlaczego ta kolejka reporterów za faktem raczej razowym niż pszennym tak się wydłuża. Widocznie nas tutaj potrzeba. Zajmujemy miejsce w tym samym ogonku co większość ludzi, dla których piszemy". *

My właściciele Teksasu to zbiór reportaży Małgorzaty Szejnert z czasów PRL-u; esencja małego realizmu, proza życia; znajdziemy tu opis pracy w Supersamie:

handel spożywczy daje taką władzę. Te zakupy stały się ostatnio, niestety, wszystkim dla ludzi

problemy i ambicje właściciela szklarni z Łodzi:

trochę mi szkoda tych palm, bo myśmy rozpoczęli po wojnie polskie palmiarstwo, przedtem palma była z importu. I zapotrzebowanie na palmy ciągle trwa. W nowym budownictwie zaraz za telewizorem idzie fikus i ja nawet chciałem pójść ludziom na rękę, wyhodować minifikus, taki w sam raz - co i prestiż daje, i mieści się jakoś

typowy dzień z życia kilku pracowników Zakładów Mechanicznych Ursus: 

jeśli ktoś lubi wyglądać, daje fartuch do prania prywatnie. Dostaje wtedy wyprasowany, a zwłaszcza na wiertarkach wieloczynnościowych ludzie są wybredni

Wszystko jest dosyć zabawne i egzotyczne, do momentu, w którym nie odkryjesz, że czasy się zmieniają, ale ludzie nie. Zamiast Supersamu niech będzie losowo wybrane centrum handlowe, zamiast fikusów hodowanych przez właściciela szklarni, niech będą skórzane sofy, sprzedawane przez dowolny sklep meblowy dla ludzi z aspiracjami. I żeby nie było, że jestem jakimś zdystansowanym obserwatorem rzeczywistości: siebie też tu odnalazłam. 
W tej uniwersalności i w pięknym języku jakim są napisane, tkwi siła tych reportaży.

Polecam zakup tej książki, bo obok wszystkich swoich zalet niematerialnych, jest też bardzo ładnie wydana. Ale jeśli czekacie do pierwszego, a na święta wzięliście trzy chwilówki i ukrywacie się przed windykatorem, to można też zainteresować się opcją tańszą, czyli Ekspresem reporterów (małe książeczki, w których to między innymi ukazywały się reportaże Szejnert). Na aukcjach internetowych jest tego mnóstwo, można nabyć za złotówkę, a często nawet jeszcze taniej.  

Ocena: 5/5
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2013

* Marek Miller, Reporterów sposób na życie, Cztelnik, Warszawa 1983, cyt. za: Małgorzata Szejnert, Ulica z latarnią, Warszawa 1977, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, s. 6

Reporter kryminalny t. 1: Książę oszustów - Krzysztof Kąkolewski

Nie wiem czy bardziej zasadne jest nazwanie Reportera kryminalnego zbiorem opowiadań, czy raczej zbiorem reportaży. Jak byśmy tego nie nazywali, są to świetne historie kryminalne, do powstania których inspiracją były prawdziwe wydarzenia, z którymi Krzysztof Kąkolewski zetknął się podczas pracy dziennikarza. Wszystko dzieje się w PRL-u, czasami bardzo odległym, więc i popełniane zbrodnie i metody prowadzenia śledztwa różnią się od tych dzisiejszych. Nikt tu nie sprawdza billingów, nie namierza komórki podejrzanego, śledczy wyruszający w teren, nie może się z nikim skontaktować przez telefon. Trzeba korzystać ze zdolności dedukcji i liczyć na swój intelekt. A Krzysztof Kąkolewski umiejętnie rozwijając akcję pozwala uczestniczyć nam w procesie rozwiązywania zagadek kryminalnych.
Należy sobie włączyć motyw przewodni z Vabanku i delektować się lekturą.

Ocena: 4/5
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2010

Reporterów sposób na życie - Marek Miller (ocena: 5/5)

Perełka zupełnie przypadkowo znaleziona w bibliotece. Dziwne, że przy obecnej reportażowej gorączce, nikt jeszcze nie wpadł na pomysł wznowienia tej książki.


Sny Carlosa Ruedy -

Pod koniec lat 70. w Argentynie w wyniku zamachu stanu rządy objęła junta wojskowa.
Trzymająca się faktów Cecilia, mimo niebezpieczeństwa, publikuje nieprzychylne władzy teksty. Wydaje się, że zainteresowanie się nią junty, jest tylko kwestią czasu. I rzeczywiście, po opublikowaniu tekstu pt. Dzieci z La Platy (o wspomnianej już nocy ołówków) Cecilia dołącza do grona zaginionych, natomiast jej, dotąd wycofany, mąż odkrywa w sobie dar: widzi, co dzieje się z tymi, którzy zaginęli. Jedyną osobą, której nie potrafi zobaczyć jest jego żona...

Myślę, że ta powieść bardziej by mi się podobała, gdyby autor nie zdecydował się na realizm magiczny, ale i tak jest to pozycja godna polecenia. 

Ocena: 3/5
Tłumaczenie: Jan Rybicki
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2003



Wybrany - Bernice Rubens (ocena: 3/5)


Patrz na mnie, Klaro! - Kaja Malanowska

Zupełnie nie podoba mi się język jakim została napisana ta książka. Przez całą pierwszą połowę żałowałam, że w ogóle zaczęłam to czytać i prychałam co jakiś czas z pogardą, a potem nagle coś wreszcie zaskoczyło i okazało się, że nie jest to taka fatalna książka, a w sumie to jest nawet całkiem przyzwoita.
Główna bohaterka jest do bólu nijaka, nie ma żadnych zainteresowań, a wszystko: studia, praca, małżeństwo po prostu jej się przydarza (dużą rolę w tym przydarzaniu się odgrywa jej matka), jedyne co nadaje kształt i kolor jej życiu, to ludzie, którzy ją otaczają, dlatego tak łatwo rozbudza w sobie obsesyjne uczucia. W książce jest raczej mało akcji, bo to co ma wychodzić na pierwszy plan to emocje. I w końcu mną też trochę targnęło, chociaż nadal uważam, że jest to brzydko napisane.

Ocena: 3/5
Wydawnictwo: Krytyka Polityczna
Rok wydania: 2012


Gwiazdozbiór psa - Peter Heller (ocena: 3/5)

Dziwny przypadek psa nocną porą -

Jeśli chcecie się dowiedzieć jak to jest żyć z zespołem Aspergera to przeczytajcie sobie wywiad z Johnem Robisonem, a nie tę książkę.
To co możemy znaleźć w Dziwnym przypadku psa nocną porą zupełnie mnie nie przekonuje. 
Narratorem jest piętnastoletni Christopher, który nie umie odczytywać ludzkich emocji, nie umie też czytać między wierszami i nie rozumie żartów i ironii, ponieważ wszystko bierze dosłownie. 
Przy tym wszystkim umie jednak stosować metafory i np. porównać życie do liczb pierwszych:
Liczby pierwsze zostają, kiedy zabierze się wszystkie powtarzające się wzory. Myślę, że te liczby są jak życie - bardzo logiczne, tylko że nigdy nie da się odkryć rządzących nimi reguł, choćby myślało się cały czas.

Jest porównanie do liczb pierwszych, bo Christopher oczywiście jest matematycznym geniuszem, jak wszyscy ludzie z zespołem Aspergera (ironia) i uwielbia liczby pierwsze jak każdy geniusz matematyczny (ironia). Autor rozumie jednak, że nie każdy musi być matematycznym geniuszem, więc postanawia nam wytłumaczyć, jak można dojść, które liczby są pierwsze.
Oto jego sposób:


Dobra, zróbmy tak jak proponuje narrator. Usuwamy wszystkie liczby podzielne przez 2. Super, nie mamy już 2, 4, 6, 8 itd. Teraz wszystkie podzielne przez 3, a więc pozbywamy się 3, (6 już nie ma), 9, (12 już nie ma) itd. Dalej mamy usunąć wszystkie liczby będące wielokrotnościami 4. Obawiam się, że nie mamy już żadnej, bo przecież przed chwilą usuwaliśmy wszystko podzielne przez dwa. Szanując swój czas pomijamy więc ten punkt i idziemy dalej. Mamy usunąć wszystkie wielokrotności 5. Pamiętając, że każda liczba jest też swoją własną wielokrotnością, zaczynam od usunięcia 5, a potem kolejne wielokrotności, które jeszcze nam zostały.
Dalej mam usuwać wielokrotności 6. Ta sama sytuacja co z wielokrotnościami 4. Pomijamy ten punkt. 
Dochodzimy do wielokrotności 7. Usuwamy 7 i wszystkie jej wielokrotności, które jeszcze pozostały. Potem jest i tak dalej, więc rozumiem, że mamy usuwać wielokrotności 8, 9, 10, 11, 12... aż w końcu zorientujemy się, że tym sposobem usunęliśmy wszystkie liczby z tabelki i została tylko 1 (która niestety nie jest liczbą pierwszą).

W dalszej części tego rozdziału mamy tabelkę przedstawiającą to, co powinno zostać nam po przeprowadzeniu tych wszystkich działań i są tam wszystkie liczby pierwsze do 47. Nie wiem jak to się stało, raczej musiała to być magia, bo na pewno nie matematyka. 
Myślę, że autor próbował w bardzo nieudolny sposób wyjaśnić nam na regułę działania sita Eratostenesa. Błąd popełnia już na samym początku, bo sito zaczyna się od cyfry 2, potem jest już tylko gorzej.

Podsumowując: narrator nie jest dla mnie wiarygodny ani jako osoba z zespołem Aspergera, ani jako geniusz matematyczny.
Christopher jest także narratorem, którego raczej trudno lubić: chodzi po ulicy z nożem, a jego ulubiony sen to ten, w którym wszyscy ludzie giną. Więc kiedy czytam, że ta książka jest ciepła, magiczna i bajkowa, to robi mi się trochę nieswojo.

Moja ocena: 2/5 
Tłumaczenie: Małgorzata Grabowska
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 2004



Potyczki z Freudem. Mity, pułapki i pokusy psychoterapii - Tomasz Stawiszyński (ocena: 4/5)


Europa Środkowo - Wschodnia

Gorsze światy. Migawki z Europy Środkowo-Wschodniej - Wojciech Śmieja (ocena: 3/5)

Wyspa Pitcairn


Brima (Mjanma)

Emma Larkin - Spustoszenie (ocena: 4/5)

Belgia

Belgijska melancholia - Marek Orzechowski (ocena: 2/5)


Ajatollah śmie wątpić. Paradoks współczesnego Iranu -









wszystkie fotografie pochodzą ze strony boston.com
Ocena: 2/5
Tłumaczenie: Dariusz Żukowski
Wydawnictwo: Karakter
Rok wydania: 2010

* Opis ze strony wydawnictwa Karakter

Sztokholm. Przewodnik śladami bohaterów Stiega Larssona- Wojciech Orliński (ocena: 3/5)

 

Rosja

Kurs Czukotka -


Nie ma jednej Rosji- Barbra Włodarczyk (ocena: 5/5)



O obu książkach oraz o swoich własnych rosyjskich przygodach pisałam tu.

Zamek z piasku, który runął - Stieg Larsson (ocena: 2/5)



Czytałam, kiedy miałam bardzo zły dzień i wolałam nie myśleć o swoim życiu. Książka spełniła swoją rolę. Bardzo wciągający i trzymający w napięciu thriller o kobiecie, która cierpi na amnezję następową*, a więc od dnia wypadku zapomina każdy kolejny dzień (jeśli oglądaliście Memento, albo 50 pierwszych randek to już ten motyw znacie). Temat trochę już ograny, ale autorowi udało się, mimo to, podać go w sposób zaskakujący. Całkiem przyzwoity hamburger, można się takimi zajadać, byle nie za często.

*Oczywiście ten typ zaburzeń jest przedstawiany w filmach i książkach w łatwej w odbiorze wersji pop, w rzeczywistości wygląda to zazwyczaj trochę inaczej, ale kto by chciał czytać książkę o gościu, który w kółko czyta ten sam artykuł w gazecie, albo co pięć minut pyta swojego lekarza kim jest (jeśli jednak byście chcieli coś takiego przeczytać, to w świetnej książce Olivera Sacksa - Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem jest rozdział poświęcony właśnie takiemu pacjentowi).

Ocena: 3/5
Tłumaczenie: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Wydawnictwo: Sonia Draga
Rok wydania: 2012

Zamieć śnieżna i woń migdałów -

Już po przeczytaniu tytułu znamy narzędzie zbrodni, a po przeczytaniu kilku stron (zanim jakakolwiek zbrodnia w ogóle zostanie popełniona) wiemy już kto będzie sprawcą. Potem zostaje nam już tylko ponad 100 stron słabej prozy.
Książka kosztuje 30 zł, stron jest 144, czyli jedna strona kosztuje prawie 21 groszy. Ani jedna strona nie była tych 21 groszy warta. Dziękuję. Skończyłam.

Ocena: 1/5
Tłumaczenie: Inga Sawicka
Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok wydania: 2012