środa, 27 listopada 2013

Hallgrimur Helgason - Kobieta w 1000°C

- Dano, obiecaj mi coś jeszcze!
- Co? 
- Nigdy nie stań się kobietą!
Teraz już całkiem mnie zatkało.
- Nie być kobietą?
- Właśnie. Kobiety mają ciężko. Zostań człowiekiem. Ale nie kobietą.*

Chcę was tylko uprzedzić, że otwierając tę książkę wkraczacie do "Genderimperium"**. Herbjörg Björnsson, zwana Herrą (tu warto zaznaczyć, że herra to po islandzku pan), jest uosobieniem niebezpiecznej "ideologii gender", przed którą ostrzegają nas ostatnio księża oraz prawicowi publicyści.
Herra ma osiemdziesiąt lat, mieszka w garażu, a pod kołdrą ściska granat ręczny; ten jednak na nic jej się już nie zda, bo walczy z wyjątkowo podstępnym wrogiem - wyposażonym w miotacz metastaz nowotworem płuc, który od osiemnastu lat sukcesywnie podbija kolejne fragmenty jej ciała.
Inspiracją do stworzenia postaci Herry, była biografia wnuczki pierwszego prezydenta Islandii, do której pewnego dnia autor dodzwonił się zupełnie przypadkowo, ale jako że okazała się bardzo ciekawą rozmówczynią, przegadał z nią cały wieczór. O tym, że rozmawiał z wnuczką byłego prezydenta, dowiedział się już po jej śmierci.

W najnowszym wydaniu Książek [nr 4(11)] zamieszczone jest kilka rad dla początkujących pisarzy, udzielonych przez Jonathana Franzena. Jedna z nich brzmi: staraj się zawsze pisać w trzeciej osobie, chyba, że naprawdę czujesz, że nie da się inaczej. Oczywiście ja nie jestem pisarką, ale jako czytelniczka, a więc konsumentka tego dobra, jakim jest literatura, ośmielę się powiedzieć, że jest to kompletna bzdura. Gdyby Romain Gary posłuchał tej rady, nigdy nie powstałyby te zdania, wypowiadane przez małego chłopca:
Znam facetów w mojej sytuacji, którzy się szarpią siedząc w gównie po uszy, ale ja nie będę życiu dupy lizał, żeby być szczęśliwy. Nie będę go sobie upiększał, mam je gdzieś. Nie jesteśmy sobie nic winni.***
Gdyby z kolei do tej rady zastosował się Helgason nie powstałaby Kobieta w 1000°C, gdzie główna bohaterka jest jednocześnie narratorką. A jeśli by powstała, to mogłaby to być książka znacznie gorsza. Oczywiście wcielanie się w rolę wychowującego się na ulicy muzułmańskiego chłopca, czy sprośnej, ekscentrycznej staruszki bywa trudne i ryzykowne, ale jeśli się uda może być spektakularne, tak jak to było w przypadku Gary'ego.
Helgasonowi nie udało się niestety tym razem nawet otrzeć o przymiotnik spektakularny, ale było wiarygodnie i miejscami naprawdę bardzo przyzwoicie, a to jest już dużo.
W całej książce zabrakło mi jednak tego Helgasona, którego poznałam przy okazji Poradnika domowego kilera (pisałam o nim tu). Czasami książka wydaje się przeładowana treścią i zaczyna przypominać dosyć nużący reportaż, by za jakiś czas wrócić do błyskotliwej, lekko ironicznej narracji Helgasona. Brakuje w tym trochę spójności i konsekwencji.

Zanim zabrałam się za czytanie, sprawdziłam swoim zwyczajem, kto książkę tłumaczył, chociaż nie spodziewałam się spotkać tam znajomego nazwiska, bo nie znam chyba żadnego tłumacza z języka islandzkiego. Ku mojemu zdziwieniu znajome nazwisko jednak spotkałam, bo książka została przetłumaczona nie z islandzkiego, a z niemieckiego, przez Alicję Rosenau, z której tłumaczeniami się już spotkałam.
Tłumaczenie z tłumaczenia jest bardzo kiepskim pomysłem, wielu tłumaczy uważa nawet, że jest to niezgodne z ich etyką zawodową i taka praktyka powinna mieć miejsce tylko w wyjątkowych przypadkach****
Dotąd miałam bardzo dobre zdanie o podejściu wydawnictwa Znak do kwestii tłumaczenia, bo przecież sami nawet wydali kilka książek o przekładzie. Podejrzewałam więc, że Kobieta w 1000°C, musiała być właśnie takim wyjątkowym przypadkiem i musi istnieć jakieś dobre uzasadnienie tego, że postanowiono zabawić się w tłumaczeniowy głuchy telefon.

Rozpoczęłam więc moje małe śledztwo.
Najpierw szukałam na polskich stronach, bo może ktoś już znalazł odpowiedź na nurtujące mnie pytanie. Nie. Na żadnym blogu, ani w żadnym artykule o tej książce, nie znalazłam nawet małej wzmianki o tym, że książka nie była tłumaczona z oryginału.
Następnym moim ruchem było więc sprawdzenie z jakiego języka tłumaczona była wersja angielskojęzyczna. Jeśli też z niemieckiego, to ta kwestia może być poruszona w prasie anglojęzycznej. Idąc tym tropem trafiłam na blog tłumacza Davida McDuffa, który przełożył tę książkę na język angielski. Okazało się, że McDuff przekładał książkę po bożemu, z języka islandzkiego. To nie była dobra informacja. Po żmudnych i wyczerpujących pięciu minutach śledztwa byłam znów w punkcie wyjścia.
Gdyby to był film kryminalny w tym momencie wychodziłabym ze zwieszoną głową z pustej szopy, w której spodziewałam się znaleźć zwłoki... ale w ostatnim momencie kątem oka dostrzegłabym małą plamkę krwi na zakurzonej desce. I tak właśnie, w głęboko metaforycznym sensie, było. Już miałam opuszczać blog pana McDuffa, gdy zauważyłam takie oto zdanie: "There are some chapters from the new novel in my translation, here". Pomyślałam, że skoro przebyłam już tę długą drogę, to chociaż porównam sobie oba tłumaczenia. Ku mojemu zdziwieniu już na pierwszej stronie zauważyłam kawałek zdania, którego nie było w polskim przekładzie, na kolejnej stronie było to całe zdanie, a dalej brakowało już całego małego rozdziału.

W głowie dzielnego detektywa, po zobaczeniu kropelki krwi, następuje oczywiście natychmiastowy przeskok myślowy; wykrzykuje coś w stylu "skrzynia", albo "podwieszany sufit" i jest już pozamiatane. U mnie tak nie było. Porzuciłam poprzednie śledztwo na rzecz nowego: skąd się wzięły takie różnice między tymi dwoma przekładami. I tak trafiłam na artykuł zatytułowany: Germany: Icelandic author’s book ‘censored’ by publisher [Niemcy: Książka islandzkiego autora ocenzurowana przez wydawcę], z którego dowiedziałam się, że według duńskiego literaturoznawcy Erika Skyum-Nielsena, który porównał, rozdział po rozdziale, oryginał i niemiecki przekład, w tym drugim brakuje, bądź zostało zmienione, łącznie 30 rozdziałów (rozdziały w tej książce są dosyć krótkie - czasami liczą sobie stronę lub dwie). Ponieważ wśród zmienionych i usuniętych rozdziałów dużo traktowało o Hitlerze, obozach koncentracyjnych i masowych grobach, Erik Skyum-Nielsen stwierdził, że książka została po prostu ocenzurowana.

Zarówno niemiecki wydawca jak i sam autor odpowiedzieli na te zarzuty, twierdząc, że różnice w obu wersjach językowych nie wynikają z cenzury, a z... braku czasu. Niemiecki przekład ukazał się jeszcze przed islandzkim oryginałem, ponieważ wydawca chciał zdążyć z książką na targi książki we Frankfurcie. Dlatego też poproszono autora o udostępnienie do tłumaczenia niegotowej jeszcze książki, na co autor się zgodził.
Tak naprawdę nieważne która wersja jest prawdziwa. Obie są straszne.

Dalszą częścią tej smutnej historii jest to, że polski czytelnik nie dość, że dostał książkę tłumaczoną z tłumaczenia, to jeszcze niekompletną (i to nie dlatego, że islandzkiej wersji jeszcze nie było; obie ukazały się w 2011 roku).

Po zastanowieniu, przeliczeniu wszystkich za i przeciw, myślę że bardziej chcę żebyście tę książkę przeczytali, niż żebyście jej nie czytali, ale uznałam, że powinniście wiedzieć, że towar jest trochę wybrakowany.

Ocena: 3/5
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2013
Tłumaczenie: Alicja Rosenau

* Hallgrimur Helgason - Kobieta w 1000°C, tłum. Alicja Rosenau
** Pozwoliłam sobie pocytować trochę księdza Oko: http://www.niedziela.pl/artykul/106423/nd/
*** Emila Ajar (Romain Gary) - Życie przed sobą, tłum. Krystyna i Krzysztof Pruscy
****  Takim wyjątkowym przypadkiem była książka Prowadzący umarłych, która w 2012 została uhonorowana Nagrodą im. Kapuścińskiego (http://culture.pl/pl/wydarzenie/nagroda-im-ryszarda-kapuscinskiego-dla-liao-yiwu). Jej angielskie tłumaczenie było jednocześnie, kosultowanym z autorem, wyborem reportaży z kilku książek, a więc w efekcie nową książką. Mimo to nie obyło się bez afery, ponieważ jeden z jurorów konkursu - Anders Bodegård, wyraził się dosyć krytycznie o przyjmowaniu przez tłumaczy takich zleceń, co z kolei bardzo uraziło tłumaczkę "Prowadzącego...".

8 komentarzy:

  1. Brawo detektywie! Choć to bardzo smutne, wychodzi na to, że chcieli przenajświętszej trójcy nieistniejącej, czyli dobrze, szybko i tanio...

    OdpowiedzUsuń
  2. Czasami przemyka mi przez głowę myśl, że być może kiepski styl jest pochodną złego tłumaczenia, ale w sumie nigdy nie zastanawiam się aż tak dogłębnie nad translacją, a na pewno do głowy by mi nie przyszło, by przeprowadzać w tym temacie śledztwo ;) Twój post uświadomił mi, że być może powinnam na to zwrócić większą uwagę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja bardzo interesuję się tłumaczeniami, samą teorią przekładu i ogólnie pociągają mnie różne zagadnienia lingwistyczne, więc stąd w moich notkach często o tłumaczeniach piszę.
      Tu akurat nie oceniam pracy tłumaczki, bo w samej książce nie znalazłam raczej żadnych zgrzytów, tu problemem jest podejście wydawnictw (zarówno polskiego, jak i niemieckiego) do wydawania książek.

      Bardzo zachęcam do takiego analizowania książek pod kątem tłumaczenia, bo jest to bardzo wciągająca zabawa, ale też chciałabym ostrzec przed rzucaniem pochopnych oskarżeń. Tu odsyłam do notki pana Pollaka http://pawelpollak.blogspot.com/2013/11/bo-tumacz-do-dupy-jest.html. No i warto przyglądać się tłumaczeniu nie tylko kiedy nam się coś nie podoba, ale też kiedy nam się podoba (bo wtedy to też jest zasługa tłumacza) ;)

      A jeszcze w kwestii tłumaczeń, to w przyszłym tygodniu będzie można u mnie przeczytać wywiad z tłumaczką Olgą Siarą i dowiedzieć się trochę więcej o pracy tłumacza.

      Usuń
    2. Nie, nie chodziło mi o rzucanie oskarżeń, tylko czasem czuje się, że coś zgrzyta. A oczywiście jak książkę świetnie się czyta, to wszystko jest ok - nie myśli się o tym, że tłumacz też się do tego przyłożył. Sęk w tym, że przeciętny czytelnik nie jest w stanie tego naprawdę ocenić, bo trzeba by było zabrać się za oryginał, a do tego trzeba dobrze znać język obcy. A czasem widzę jakieś autorytarne wypowiedzi w temacie (jak chociażby w cytowanej przez P.Pollaka recenzji) i zastanawiam się, skąd taka wiedza.

      Usuń
  3. Czytałam "Prowadzącego umarłych" i byłam zawiedziona tym tłumaczeniem z tłumaczenia. Bałam się podwójnego ryzyka, że myśl autora zaginie po drodze. Tam jednak było wprost napisane, że nie tłumaczono z oryginału i tłumaczka próbowała się jakoś usprawiedliwić (inną kwestią jest to czy przekonująco). Szkoda, że "Kobieta w 1000°C" jest okrojona, zwłaszcza, że powód jest tak prozaiczny.

    OdpowiedzUsuń
  4. Aaa, opis Twojego śledztwa przepyszny;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Imponujące dochodzenie! Dawno mnie tak nie wciągnął żaden wpis na blogu. Choć wnioski są niewesołe - gratuluję :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ta druga wersja jest prawdziwa. Znam tłumacza niemieckiego i wiem na pewno, jak tłumaczenie przebiegało. Niestety polska wersja jest straszna, tłumaczenie jest tak złe, że po 1/3 książki, które czytałam ponad tydzień, przerzuciłam się na tekst niemiecki, bo myślałam, że oszaleje. Przykra sprawa niestety :( Zarazem dodam, że i inne islandzkie ksiązki są tłumaczone na polski z przekładu, jakbyś kiedys szukała szczegółów, to możesz pisać do mnie :) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń