poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Amélie Nothomb - Krasomówca


Gybym miała opisać tę książkę jednym słowem to powiedziałabym: niepokojąca.

Emil jest sześciedziesięciosześcioletnim emerytowanym nauczycielem greki i łaciny. Jedyną ważną osobą w jego życiu, jest jego żona Juliette, z którą od sześćdziesięciu lat tworzą nierozerwalny tandem. Emil i Juliette odkąd się poznali mając po sześć lat, wiedzieli, że spędzą ze sobą resztę życia. Już jako dziesięciolatka Juliette często spędzała noce w domu Emila. Podczas tych spotkań Emil z największą czułością dbał o higienę wybranki, namydlając pod prysznicem jej długie, kasztanowe włosy, które do dziś go zachwycają, mimo iż teraz są koloru błękitnawobiałego "jak romantyczna spódniczka baletnicy". Ale włosy to jedyna rzecz, która się zmieniła w Juliette, poza tym pozostała ona w jego oczach nadal tą małą dziewczynką. Sześćdziesięciopięcioletnią dziewczynką, jak o niej mówi. Para nigdy nie miała dzieci, ponieważ nie potrzebowali nikogo poza sobą. Juliette była zawsze dla Emila żoną i córką. "Anioły nie mają dzieci, Juliette też ich nie miała. Była swoim własnym dzieckiem - i moim."

Jakby ktoś mi coś takiego opowiedział i spytał kto to napisał to celowałabym w Whartona. I nie jest to bynajmniej komplement.
Już same takie historie, mocno mitologizujące miłość, mnie odrzucają. Do tego jeszcze w "Krasomówcy" pojawia się mój ulubiony zabieg literacki, czyli przedstawienie kobiety jako bezkształtnej plamy. Emil jest nauczycielem, intelektualistą. Juliette, natomiast, po prostu jest. No i ma jeszcze te włosy, co to zmieniły kolor. I to tyle z jej zainteresowań. Czyli taki typ kobiety muzy: eterycznej i srającej kwieciem.
Gdyby historia tej miłości była motywem przewodnim książki, to moja wewnętrzna zgorzkniała stara panna nie zostawiłaby na niej suchej nitki.
Na szczęście pani Nothomb opanowała swojego wewnętrznego Whartona, ja więc mogę opanować moją wewnętrzną zołzę. 

Po przejściu Emila na emeryturę para postanawia przenieść się do domu na wsi, gdzie Emil będzie mógł czytać sobie te swoje książki, a Juliette pewnie będzie biegała po łąkach, skąpana w księżycowej poświacie, czy co tam kobiety lubią robić w wolnym czasie. Idea jest taka, że mają w tym wszystkim być sami, tylko ze sobą, odcięci od reszty ludzi. Wszystko bierze w łeb, gdy okazuje się, że mają sąsiada - siedemdziesięcioletniego doktora Bernardina, który już pierwszego dnia składa im sąsiedzką wizytę.
Pan Bernardin okazuje się być dosyć antypatycznym typem, który najwyraźniej nie ma ochoty na żadną rozmowę ze swoimi sąsiadami i na wszystkie pytania odpowiada tylko zdawkowe (zawsze poprzedzone długim milczeniem) tak lub nie. Nie przeszkadza mu to jednak w powtórzeniu swojej wizyty następnego dnia, a potem kolejnego dnia, aż dzwonienie do drzwi sąsiadów, zawsze o godzinie szesnastej, staje się codzienną rutyną. W stosunkach sąsiedzkich nie zachodzi jednak zmiana na lepsze: pan doktor zaraz po przyjściu, zapada się w fotel w salonie swoich gospodarzy, gdzie siedzi i milczy przez następne dwie godziny po czym idzie do domu.

I to właśnie pan Bernardin jest taki niepokojący, a potem niepokojące jest w jaki sposób zmienia życie dwójki głównych bohaterów, a pod koniec to już niepokojące jest wszystko.

Książka zaczyna się słowami: "Człowiek nic o sobie nie wie. Sądzi, że siebie zna - jakże bardzo się  myli. Z biegiem lat coraz mniej rozumie, kim jest osoba, w której imieniu wypowiada się i działa.
Właściwie żaden problem. Co szkodzi żyć życiem kogoś nieznajomego? Może to nawet lepiej: uświadom sobie, kim jesteś, a od razu przestaniesz się lubić." Fragment ten równie dobrze mógłby zamykać książkę i być jej podsumowaniem.

Mogłabym napisać jeszcze dużo, ale po napisaniu tej relatywnie obszernej recenzji (sama książka ma zaledwie 128 stron) wydaje mi się, że to co napisałam we wstępie było wystarczające i mogłam przy tym pozostać.
"Krasomówca" to książka niepokojąca. Jak ktoś nie lubi żeby go niepokoić, to niech nie czyta, ale jeśli ktoś nie ma nic przeciwko, to niech przeczyta.


Ocena: 3/5

piątek, 6 kwietnia 2012

Aldous Huxley - Nowy wspaniały świat

Jakiś czas temu, ktoś w moim instytucie rozesłał informację o konkursie literackim dla młodych naukowców. Konkurs nazywał się FUTURONAUTA, a organizatorzy zachęcali do przesyłania futurystycznych opowiadań. "Włącz turbiny swej wyobraźni, napędzane paliwem wiedzy. Zostań futuronautą i przewiń świat do przodu".
Rzadko czytam science-fiction, więc nie byłam szczególnie zainteresowana, ale, że moja praca w laboratorium daje mi dużo czasu na rozmyślania, koncept opowiadania przyszedł do mnie sam.
Przypomniałam sobie wszystko czego dowiedziałam się na studiach o zapłodnieniu in vitro, możliwości rozdzielania za pomocą cytometrii przepływowej plemników X od Y, co stosowane jest do regulacji płci bydła, klonowaniu, i tym podobnych i pomyślałam, że do pełnego sterowania rozrodem brakuje w zasadzie tylko sztucznych macic, w których taki zarodek mógłby się rozwijać. Włączyłam komputer i zaczęłam szukać. Nie było trudno. Po wpisaniu w google "artificial womb" pojawia się prawie cztery miliony wyszukań. Okazuje się, że tak jak myślałam, poważne kroki w kierunku stworzenia sztucznej macicy zostały już poczynione (http://www.popsci.com/scitech/article/2005-08/artificial-wombs).

Pomyślałam, że w moim opowiadaniu, stworzę świat, w którym ludzie zupełnie zrezygnowali z żyworództwa, dzieci tworzy się w specjalnych ośrodkach, w których obok siebie stoją rzędy sztucznych macic. Narratorką miała być pracownica jednego z takich ośrodków, a akcja miała toczyć się wokół bulwersującego doniesienia o hipisce (oczywiście hipisce na miarę przyszłych czasów), która postanowiła urodzić dziecko naturalnie, czym wywołała burzę i falę dyskusji o tym jak daleko sięga wolność człowieka i czy kobieta ma prawo w takim sposób decydować o swoim ciele, jeśli tym samym pogwałca pewne ustalone normy społeczne.
Opowiadanie w końcu nie doszło do skutku, bo okazało się, że ze względów proceduralnych nie mogę wziąć udziału w konkursie.

Teraz myślę, że bardzo dobrze się stało, bo okazało się, że ktoś już wpadł na taki pomysł jak ja. I to już jakieś osiemdziesiąt lat temu. Tym kimś był Aldous Huxley.
W jego "Nowym wspaniałym świecie", nowi obywatele powstają w ośrodkach rozrodu i warunkowania. Instytucja rodziców zostaje zlikwidowana. Zlikwidowane zostają także związki międzyludzkie. Seks jest traktowany jako normalna forma rekreacji, ale pozostawanie przez dłuższy czas w takiej relacji z jednym partnerem uznawane jest za obrazę moralności, bo każdy należy do każdego. Gorsze od monogamii, jest już chyba tylko zupełne unikanie kontaktów seksualnych bo "fizyczne niezaspokojenie może spowodować rozrost aktywności umysłowej", co jest niepożądane w świecie w którym wszyscy obywatele mają być szczęśliwi.

W Nowym wspaniałym świecie panuje system kastowy, którego celem jest także stabilność i szczęśliwość. Ludzki los jest ustalany już w okresie prenatalnym, a w zasadzie w Huxley'owskim odpowiedniku okresu prenatalnego, czyli w okresie przed wybutlowaniem (bo dzieci rozwijają się w specjalnych butlach - sztucznych macicach). Do butli dostarczane są wszystkie niezbędne do rozwoju składniki odżywcze, ale także składniki, które mogą negatywnie lub pozytywnie na taki rozwój wpłynąć, dzięki czemu świat zapełnia się kastami ludzi o różnym stopniu rozwoju intelektualnego - od alf, czyli osobników najinteligentnieszych, a tym samym najbardziej problematycznych, do epsilonów, pół kretynów, przeznaczonych do najmniej skomplikowanej pracy fizycznej.

"Bo aby rozumnie pracować, jakieś ogólne pojęcie rzecz jasna mieć muszą - choć możliwie najmniejsze, jeśli mają być dobrymi i szczęśliwymi członkami społeczeństwa. Wiedza o szczegółach bowiem, jak każdy wie, przydaje cnót i szczęśliwości, wiedza ogólna zaś to dla umysłu zło konieczne. Nie filozofowie, lecz pracowite mrówki i zbieracze znaczków, tworzą kręgosłup społeczny."

Ogólną szczęśliwość pomaga utrzymywać unikanie silnych emocji, które w razie pojawienia się, zagłusza się narkotykiem - somą. Ludzie w swoich kastach są do siebie podobni (lub nawet identyczni), bo "nietypowość zagraża czemuś więcej niż tylko życiu jednostki; ona godzi w Społeczeństwo samo".

Huxley napisał swoją powieść w 1932 roku jako krytykę społeczeństwa przemysłowego, ale nie straciła ona nic na swojej aktualności, a może nawet zyskała. Jak widać na przykładzie koncepcji sterowania rozrodem i rozwojem, wizja autora była w dużej mierze prorocza. Chociaż ja akurat nie odczytuję jej jako ostrzeżenia przed postępem naukowym. Do stworzenia społeczeństwa złożonego z ludzi myślących i wyglądających tak samo nie trzeba najnowszych osiągnięć biologii. Dla mnie Nowy wspaniały świat jest świetną metaforą tego co dzieje się w korporacjach (prawdopodobnie dlatego, że sama z takiej korporacji uciekłam i połowa książek, które teraz czytam jest dla mnie ich metaforą i ostrzeżeniem przed nimi). Powieść Huxleya można też odczytywać jako ostrzeżenie przed gloryfikacją kultury zachodu. Można też przeczytać i uznać, że to metafora zupełnie niczego. Ale przeczytać trzeba.

"Ja tam wolę być nieszczęśliwy, niż pozostawać w stanie tej fałszywej, kłamliwej szczęśliwości, w jakiej się tu żyje"

Ocena: 5/5

niedziela, 1 kwietnia 2012

Stieg Larsson - Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet


Podobno byłam jedyną osobą w tym kraju, która nie przeczytała żadnej części sagi Millenium, nie obejrzała filmu i , o zgrozo, nawet nie wiedziała o czym to jest. Dlatego na urodziny (nie mówmy które, bo ku mojemu przerażeniu okazało się, że gdybym chciała zdmuchiwać świeczki, to dla uzbierania odpowiedniej liczby, musiałabym kupić trzy opakowania) dostałam od przyjaciółki zestaw wszystkich trzech części, z nakazem jak najszybszego nadrobienia zaległości i nierobienia już więcej wstydu.

Przeczytałam pierwszą część.
Jeśli macie nadzieję, że wśród 60 milionów posiadaczy tej książki, ja będę tym głosem rozsądku, który powie, że fenomen Millenium jest zupełnie niezrozumiały, zagadka kryminalna prosta jak te, które kiedyś ukazywały się w Kaczorze Donaldzie i w ogóle chała, to lepiej od razu się przyznam, że przez cały sobotni poranek (który trwał do godziny czternastej) nie odbierałam telefonu, udając że jeszcze śpię, a tak naprawdę obudziłam się o dziewiątej i nie udało mi się wyjść z łóżka dopóki nie skończyłam czytać.

O tym, że to historia dziennikarza Mikaela oraz genialnej hakerki, a przy okazji socjopatki, Lisbeth, którzy razem starają się rozwiązać zagadkę kryminalną sprzed lat, wie każdy, więc daruję sobie część "o czym traktuje książka".
Stieg Larsson umarł zanim książka została wydana, ale także zanim naniesione mogły zostać jakiekolwiek poprawki. I to niestety widać. W książce pełno jest długich opisów, które niczemu nie służą, jak szczegółowe wymienianie składników, które lądują na kanapkach bohaterów czy opisy zakupów i to, że zakupiony został np. płyn do soczewek. Nie czytam zbyt często kryminałów, ale z Agathy Christie i Arthura Conan Doyle'a pamiętałam, że takie szczegóły mogą być bardzo istotne, więc starałam się wszystko zapamiętywać. Pamięć mam niestety dosyć dobrą. Niestety, bo okazało się oczywiście, że wszystkie te detale nie miały żadnego znaczenia.
Kolejną rzeczą, nad którą nie da się przejść obojętnie jest wszechobecność produktów firmy Apple, z których korzystają bohaterowie. Każdy ma iBooka, a na prezent najlepszy jest iPod. Już po dwudziestu stronach wiadomo, że autor jest absolutnym Apple fanem. W pewnym momencie jednak pojawia się fragment, po którym zastanawiałam się, czy nie ma tu miejsca lokowanie produktu i to takie najniższych lotów:

"Nic dziwnego więc, że zdecydowała się na najlepsze w tej sytuacji wyjście: właśnie lansowany Apple PowerBook G4/1.0 GHz w aluminiowej obudowie, wyposażony w procesor PowerPC 7451 z AltiVec Velocity Engine, z dziewięćsetsześćdziesięciomegabajtową pamięcią RAM [...]"

I w tym stylu, aż do następnej strony, ale tego wam już oszczędzę. Jakby ktoś jednak się zastanawiał nad kupnem, to odsyłam na strony 239 i 240.
Poza Apple'ową indoktrynacją, można też poćwiczyć angielski, bo co chwila pojawiają się pojedyncze słowa po angielsku, a co jakiś czas nawet całe zdania:

"Bjurman był a serious Pain in the Ass i - jak sądziła - urósł do rangi Major Problem"
"Fuck that - zdecydowała"

No zupełnie jakby się czytało pamiętniki Joanny Krupy.

Od strony stylistycznej, jak widać, książka to typowe"sanki po betonie", czyli zgrzyta. Głównym winowajcą jest oczywiście pan Larsson. Całej sprawie nie pomogła też jego nagła śmierć i niemożność naniesienia większych poprawek edytorskich. Do tego wszystkiego w polskiej wersji językowej książkę dobiła jeszcze tłumaczka. Co jakiś czas można natknąć się na takie koszmarki jak: "zaszyli się w chatce Mikaela, gdzie rozpalili ogień w kominku, włączyli muzykę Elvisa i oddali się uprawianiu seksu", bohaterowie nagminnie rozpoczynają zdania od słowa "ta...", natomiast kochankowie w łóżku rozmawiają o "dupie Maryni".

No dobrze. Czyli wszystko źle, a ja mimo to byłam gotowa zerwać na jakiś czas wszelkie kontakty z bliskimi, tylko, żeby jak najszybciej skończyć czytać. No cóż, styl kiepski, ale zagadka kryminalna jest naprawdę świetna i trzyma w napięciu do ostatnich stron.

Nie mam nic na swoją obronę.
Millenium to pure entertainment i niech będzie taką moją guilty pleasure, do której przecież każdy ma prawo, right?

Ocena: 3/5

Wydawnictwo Czarna Owca
Tłumaczenie: Beata Walczak-Larsson
Rok wydania: 2012