Niestety w ciągu tych pięciu lat, nie trafiłam na ani jedne zajęcia z tego humanistycznego pakietu, które by swoje zadanie spełniały. Zazwyczaj były to wykłady w stylu tych z filozofii przyrody, na których wykładowca, wpatrzony w sufit, mówił: "Istnieje dziesięć składowych piękna przyrody. Pierwsza składowa to: wschód słońca. Przykład: byłem na Babiej Górze, wschód słońca był piękny", tu następowało opuszczenie wzroku, celem sprawdzenia czy wszyscy notują, a następnie: "druga składowa piękna przyrody...", której już nie poznałam, bo opuściłam salę.
Stąd pewnie wziął się mój humanistyczny niedosyt, który popycha mnie do grafomańskich popisów tutaj.
Okazuje się, że podobny system przymusowych spotkań studentów kierunków ścisłych, z kulturą, istnieje także w USA. Wydaje się jednak, że tam działa to nieco lepiej, co wnioskuję na podstawie felietonu napisanego przez Rebeccę Skloot, autorkę "Nieśmiertelnego życia Henrietty Lacks". W felietonie "The Science of Storytelling" autorka opowiada o tym, jak od najmłodszych lat chciała zostać weterynarzem, pragnienie to nie opuściło jej także w późniejszych latach, konsekwentnie więc kierowała swoją edukacją tak, aby weterynarzem zostać. Wszystko chyba szło po jej myśli, aż do momentu, gdy w college'u do którego uczęszczała, stanęła przed wymogiem zaliczenia zajęć z języka obcego, które można też było zaliczyć, chodząc na zajęcia z kreatywnego pisania (ach ci Amerykanie). Pani Rebecca uznając, że kreatywne pisanie będzie łatwiejsze, wybrała właśnie ten przedmiot. No i wpadła. Zamiast zostać naukowcem postanowiła pisać o nauce.
We wspomnianym felietonie pojawia się zdanie: "Science happens to people, and is done by people". To chyba najlepiej oddaje styl pisania pani Skloot. Poza wyjaśnieniem naukowych faktów, bardzo ważny jest dla niej też pierwiastek ludzki, ci ludzie którzy naukę tworzą, ale także ci, którym nauka się "przydarzyła". Świetnie widać to w jej pierwszej książce "Nieśmiertelne życie Henrietty Lacks", w której opisuje historie niezwykłych odkryć w dziedzinie medycyny, naukowców stojących za tymi odkryciami, ale także ludzi, którzy w naukę zostali przypadkowo wplątani.
Tytułowa Henrietta Lacks, Afroamerykanka, urodzona w Wirginii w 1920 roku, jako dziewiąte dziecko swoich rodziców, w wieku trzydziestu lat sama ma już piątkę dzieci. Rok później umiera z powodu raka szyjki macicy. Po swojej śmierci przyczynia się do niezliczonej ilości odkryć naukowych, od szczepionki na Polio, przez określenie liczby chromosomów znajdujących się w ludzkich komórkach, po mechanizm infekcji HIV i wiele innych.
Wszystko to dzięki komórkom wywodzącym się z jej raka szyjki macicy (tym samym, które doprowadziły do jej śmierci). Zostały one pobrane, podczas jednej z wizyt w szpitalu w którym się leczyła. Z przyczyn, których jeszcze wtedy nie rozumiano, były to pierwsze komórki, z których udało się założyć nieśmiertelną linię komórkową (hodowlę komórek, które mogą przechodzić nieskończenie wiele podziałów). Szybko komórki te, występujące pod nazwą HeLa (od pierwszych liter imienia i nazwiska kobiety, od której je pobrano) stały się, w świecie naukowym, prawdziwym hitem - niewyczerpanym materiałem do badań wszystkiego: wirusów, związków toksycznych czy mechanizmów regulacji komórkowej.
Komórki HeLa uratowały miliony istnień ludzkich, uratowały pewnie też sporo zwierząt, bo w wielu przypadkach to, co dotąd było badane in vivo na zwierzętach, mogło być teraz zbadane in vitro na komórkach Henrietty.
Rebecca Skloot w bardzo przystępny i ciekawy sposób prowadzi czytelnika przez lata odkryć oraz przedstawia nam niezwykłe postaci naukowców stojących za tymi odkryciami.
Henrietta Lacks z mężem |
W dalszych częściach odkrywane są inne niechlubne karty historii odkryć medycznych. Dowiadujemy się m. in. o badaniu Tuskegee, przeprowadzonym w latach 1932 - 1972, na czterystu czarnoskórych mieszkańcach Alabamy, polegającym na obserwacji przebiegu kiły w przypadku braku jej leczenia (nawet gdy terapia była już dostępna).
Wszystko te historie mają na celu zwrócenie uwagi czytelnika, na rzadko poruszany temat rasizmu oraz braku odpowiednich regulacji dotyczących badań przeprowadzanych na ludziach, co często było tłem ważnych historycznych odkryć naukowych.
Rebecca Skloot stara się być bardzo obiektywna, prezentując punkt widzenia obu ze stron: badających i badanych. Świat badań naukowych to nie tylko wielkie odkrycia ratujące życie i następujące po nich Nagrody Nobla. Jest to często mało wdzięczny świat niełatwych wyborów. Można znaleźć w nim wspaniałych ludzi, poświęcających całe swoje życie dla nauki, można znaleźć też ludzi bezwzględnych poświęcających życie innych ludzi dla nauki. Autorka w swojej książce, stawia bardzo ważne pytania natury moralnej, ale odpowiedź na nie pozostawia nam.
Książkę tę polecam tym, którzy lubią krytycznie wypowiadać się na temat bezdusznych naukowców, przeprowadzających makabryczne doświadczenia na zwierzętach. Polecam ją jednak także tym (do których, przyznaję, czasami zaliczam się ja), którzy z wyższością patrzą na prostych ludzi, ze strachem broniących się przed naukowymi innowacjami. Wszystkim nam przyda się trochę pokory. No chyba, że ktoś jest bez winy, to wtedy niech pierwszy rzuci kamieniem.
Ocena: 5/5
Wydawnictwo Sonia Draga
Rok wydania: 2011
Jakoś ani okładka ani tytuł nie zwróciły mojej uwagi, tym bardziej nie zachęciły. Po Twojej recenzji już wiem- takich książek szukam! Po okresie, kiedy z naukami przyrodniczymi nie było mi po drodze, jak nienasycony pochłaniam w zachwycie wszystko, co tylko przybliża fascynujący świat nauki takim laikom jak ja.
OdpowiedzUsuńMnie polska okładka też nie zachęciła. Ale zobaczyłam ją już po przeczytaniu książki, bo w ogóle o niej w Polsce nie było głośno, więc nawet nie wiedziałam, że została przetłumaczona i zamówiłam sobie u siostry brytyjskie wydanie ze znacznie lepszą okładką http://4.bp.blogspot.com/-_PMvovMMQ9M/TeaJJC8DWzI/AAAAAAAAAKg/R68vrHpWoOE/s1600/The+Immortal+Life+of+Henrietta+Lacks.jpg
OdpowiedzUsuńW ogóle polecam czytać w oryginale, bo autorka zdecydowała się zachować w wypowiedziach bohaterów błędy językowe, które popełniali i w ogóle sposób wypowiadania się charakterystyczny dla południa Stanów Zjednoczonych. W polskim wydanie tłumaczka próbowała z tego wybrnąć stylizując język na taki jakiego używa się na polskiej wsi, przeczytałam kawałek w Empiku i jakoś wyglądało to dosyć groteskowo.
Nie wiem dlaczego, ale patrząc na polską okładkę pomyślałem nie o nauce a o wojnie, życiu w obozach itp. Ta amerykańska okładka zdecydowanie lepsza! Sprawdziłem na Amazonie: używana papierowa i elektroniczna w tej samej cenie. Więc mam pytanie: czy jest w niej sporo fotek, rysunków itp? Jeśli tak, to zdecyduję się na papier.
OdpowiedzUsuńJest wkładka z 8 stronami zdjęć; może nie są dramatycznie potrzebne w odbiorze treści, ale mi się dosyć podobały; jest trochę zdjęć rodzinnych, gdzie możemy zobaczyć jak wyglądają bohaterowie książki, no i z tych zdjęć jest trochę starych czarno-białych, w dosyć słabej jakości; nie wiem na czym czytasz, ale na kindlu pewnie będą wyglądały fatalnie.
OdpowiedzUsuńTo raczej książka papierowa:) Czytam na Kindlu. Już popełniłem błąd ze "Ślepym Zegarmistrzem", bo jednak Dawkins lubi zamieszczać rysunki, odwoływać się do nich kilka stron dalej, tak więc w sumie ciężko to się śledzi na czytniku.
Usuń