Miny
i byki, czyli jakie zagrożenia czyhają na tłumacza
Olga:
Mi się wydaje, że na miny się wpada w momencie, gdy się odchodzi od autora.
Więc nie mogę powiedzieć, że wpadłam na minę idąc za autorem. Te miny, na które
wpadam to miny, które sama sobie podkładam.
B: I
jakie to są miny?
O: Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego przekładu. To chyba najtrudniejsza książka ze wszystkich, jakie
tłumaczyłam. Wtedy oczywiście nie zdawałam sobie sprawy, jaka jest trudna, bo nie miałam jeszcze żadnego
doświadczenia i porównania.
B:
Jaka to była książka?
O:
„Lekarz diabła” Philipa Balla, o bardzo barwnej postaci Paracelsusa - alchemika,
magika, naukowca, fizyka, lekarza. Bardzo dużo odniesień historycznych,
poszukiwanie kamienia filozoficznego, pierwsze wzory chemiczne... dużo czasu
spędziłam wtedy w Bibliotece Narodowej. Właściwie na trochę tam zamieszkałam.
A jeśli
chodzi o minę, na którą wpadłam przy okazji tego tłumaczenia, to na okładce,
ale chyba też wewnątrz książki była rycina przedstawiająca bohatera, a pod nią podpis,
który ja przetłumaczyłam „Paracelsus na Alasce”. Tyle że tak naprawdę chodziło
o Alzację. Wydawnictwo zwróciło mi uwagę, bez wyrzutów, raczej w formie żartu,
ale przeżywałam to bardzo długo. Teraz mogę się już z tego śmiać.
Dlatego
właśnie kocham redaktorów i uważam, że są niezbędni.
B:
No właśnie, jak się pracuje z redaktorami? Czy jest to zawsze miła współpraca?
O: Mam
szczęście, bo nigdy nie trafiłam na nikogo, kto by mi złośliwie wytykał błędy.
Raczej jest to miła współpraca, ale zawsze widok tekstu, odesłanego przez
redaktora, w trybie „śledź zmiany” budzi we mnie najpierw lekką irytację. To
jest trudne, to lekcja pokory. Czasami upieram się przy mojej wersji, jeśli na
czymś mi zależy lub widzę, że w tym przypadku chodziło jednak o coś innego. Ale
generalnie redakcja jest bardzo potrzebna, bo chroni przed wieloma bykami,
których trzeba by się było potem wstydzić.
B:
To jakie jeszcze były te byki?
O:
Jeszcze mój ulubiony: angielskie słowo „indian”, które z uporem maniaka w
jednej książce tłumaczyłam jako „indiański”, a nie jako „hinduski”... to też
było dosyć upokarzające. Szczególnie, że nie wiem skąd mieliby się tam wziąć
Indianie.
No i
„kid gloves”. Dałam się zwieść pozorom i dopiero redaktorka zwróciła mi uwagę,
że nie są to dziecięce rękawiczki, a rękawiczki z koźlęcej skórki...
Rozszczepienie
osobowości
B:
Czy tłumacz to odpowiedzialny zawód?
O:
Wydaje mi się, że tak. Nie występuję w swoim imieniu, tylko jestem czyimś
przedstawicielem i odpowiadam za to, żeby przekazać to, co on ma do powiedzenia,
w rzetelny sposób. Być tak jakby po stronie autora. Jestem w jego drużynie.
B: A
co jeśli ci się nie podoba ta książka i nie chcesz trzymać strony autora?
O:
Jeszcze mi się tak nie zdarzyło. Jak się siedzi z książką kilka miesięcy, to
stosunek do niej ewoluuje. Na początku jest ekscytacja z powodu nowego zlecenia, potem
następuje znużenie, bo książka się nie chce skończyć, a na koniec zazwyczaj
kocham tę książkę, jestem z niej bardzo zadowolona. Tak naprawdę, nawet jeśli
książka mnie bardzo nie interesowała, to na koniec i tak mam do niej sentyment.
Poza tym jak się wchodzi w czyjąś (autora, bohaterów) głowę i w czyjeś myśli na
tak długi czas, to się z nimi człowiek trochę zżywa.
Elżbieta
Tabakowska pisała o tym, że podstawową umiejętnością tłumacza powinna być
empatia i to wielostronna, bo empatia wobec autora, wobec bohaterów, ale też wobec
czytelnika, on musi wiedzieć co czyta. Trzeba wziąć tyle punktów widzenia pod
uwagę...
B: To
trochę schizofreniczne... musisz być każdym po trochu.
O: No
tak i to są najtrudniejsze wybory, czy np. zostać z autorem i pozostawić jakąś
rzecz trochę niezrozumiałą, czy pójść bardziej w stronę czytelnika i coś mu
wyjaśnić. Jest taka pokusa, której się muszę czasem opierać, żeby nie wyjaśniać
wszystkiego do końca. Myślisz sobie „niech czytelnikom będzie łatwiej, oni nie
zrozumieją”. Nie, niech się pomęczą trochę.
Książka
jest tajemnicą
B: Dodajesz
często przypisy?
O:
Nie lubię przypisów. Uważam, że lepiej podjąć jakąś decyzję, trzymać się jej i
wziąć za nią odpowiedzialność. Chyba że się inaczej nie da. Ale przypisy, zwłaszcza w
literaturze pięknej, wybijają z rytmu czytania, no i jeżeli to jest jakiś żart,
to i tak nie będzie zabawny, jeżeli go wyjaśnisz w przypisie.
B:
Ja akurat lubię, gdy jest napisane, co było w oryginale i dlaczego to było
śmieszne.
O:
Ja to postrzegam po prostu jako słabość. Usprawiedliwianie się, dlaczego nie umiałam
tego zrobić: bo to trudny zwrot, bo nie tak się nie mówi po polsku... no taki
zawód... to jest trudne i trzeba coś wybrać.
B: To
dosyć radykalne.
O:
Nie no, ja po prostu jestem surowa. Też wobec siebie.
B: A
przypisy w przypadku, gdy nie chodzi o jakąś grę słów, tylko o coś, co jest
oczywiste dla Amerykanów czy Anglików, ale nie jest oczywiste dla Polaków?
O: W
takim momencie często zostawiam decyzję redakcji.
Wiesz
w jakiej sytuacji dodaję „przyp. tłum.” w tekście? Jak jest np. jakiś tytuł i
nie ma go po polsku, a autor dalej pisze „jak sama nazwa wskazuje...”. Wtedy
zostawienie angielskiego tytułu byłoby niejasne, więc tłumaczę tytuł w
kwadratowym nawiasie, żeby było wiadomo, do czego on się odnosi i to wydaje mi
się mało szkodliwe. To według mnie nie wybija z rytmu. A jakieś zjawiska
kulturowe? Hmm... zawsze można sobie wpisać w google.
B:
Czyli przypisom mówimy NIE.
O:
Dla mnie... (konspiracyjny szept) książka jest tajemnicą (śmiech).
To nie
jest mój tekst, ja go nie traktuję jako mojego. Przy takich wstawkach ode
mnie, może i nawiązuję kontakt z czytelnikiem, ale uważam, że to nie jest moja
rola w tym momencie. Moją rolą jest reprezentować autora.
B:
Czyli usuwasz się na bok. A to nie jest ciężkie? Spędzasz nad przekładem mnóstwo
czasu, to jest też trochę twoja książka, a ludzie mogą cię nawet w niej nie
zauważyć.
O: Taka
jest moja rola, żeby czytelnik mnie nie zauważył... albo zauważył, że to się
fajnie czyta, a nie że ja mu coś wyjaśniłam i on mnie lubi dlatego, że coś zrozumiał
dzięki mnie.
B: I
w ogóle nie masz czegoś takiego, że chcesz choć przez chwilę być gwiazdą?
O: Jakbym
nie miała to bym tu teraz z tobą nie siedziała. Ale jakoś nie kiedy tłumaczę.
Tłumacze często piszą o tłumaczeniu, bardzo lubię takie książki, czy felietony.
Jerzy Jarniewicz bardzo ciekawie pisze o przekładzie, Elżbieta Tabakowska, Jacek
Dehnel. To jest dla mnie to pole, na którym można o tym mówić, a nie książka,
którą się tłumaczy. To tak jakbyś oglądała film i nagle by się pojawiał reżyser
i mówił „ej zobaczcie, tam w rogu jest taki koleś, zwróćcie na niego uwagę, bo
to będzie potem ważne”.
Dla
mnie to jest z jednej strony zaufanie do czytelnika, a z drugiej też stawianie
mu pewnych wymagań.
Standardy
się zmieniają, a Niemcy nie rozumieją Lennona
B: A
co mówią wam o tym na studiach?
O:
Są różne teorie, nie ma jednej reguły. Standardy się zmieniają, tak jak kiedyś
np. tłumaczono imiona, albo nawet i nazwiska, w ogóle wszystkie nazwy, a teraz
raczej się zachowuje w oryginale. Na pewno uczą na studiach, żeby czegoś się
trzymać, żeby coś wybrać. Myślę, że po pewnym czasie już wiesz, co ci pasuje.
Czy wolisz być bliżej autora czy bliżej czytelnika, czy w ogóle... bliżej
siebie i samemu podejmować różne decyzje. Mi najbardziej trafiło do przekonania
trzymanie się autora, uważam, że to jest moja rola. Ja nie mam się popisywać,
tylko wejść w skórę tej osoby, zobaczyć, co ona chciała osiągnąć i zrobić to
najlepiej jak mogę.
B:
Mówiłaś o imionach, że raczej się już ich nie tłumaczy. A coś jeszcze się
zmieniło od PRL-u? Jakaś transformacja zaszła w podejściu do tłumaczenia?
O: Przede
wszystkim zmieniło się to, że teraz jest internet. To na pewno bardzo ułatwia
pracę. Kiedy zaczynałam tłumaczyć, to właśnie „zaczynał się” internet. Można
bardzo dużo rzeczy znaleźć, łatwo skontaktować się z kimś i o coś spytać. Na
pewno jest łatwiej. Ale przez to też trzeba być dokładniejszym, bo tak łatwo
jest wszystko sprawdzić, że wstyd tego nie zrobić.
B:
Wracając do studiów. O czym pisałaś pracę magisterską na lingwistyce?
O: O
tłumaczeniach opowiadań Johna Lennona na niemiecki i polski. Zestawiałam metody
przekładu jego gier słownych. Hipoteza była taka, że język wpływa na kształt tłumaczenia, ale obaliłam ją, bo przekonałam się, że najważniejszy w
tym wypadku był styl tłumacza. Tłumaczenie polskie Roberta Stillera było pełne
polotu i inwencji i po prostu zabawne, tak jak oryginał. Tłumaczenie niemieckie
z kolei było płaskie, wiele rzeczy nie zostało uwzględnionych, mimo, że można
to było zrobić. Ja ze swoją znajomością niemieckiego mogłabym wymyślić jak coś
przełożyć, żeby oddać ten efekt, a jednak tłumacze nie podjęli takiej decyzji.
Zrobiłam
klasyfikację gier słownych występujących w opowiadaniach Lennona. Znalazłam 12
różnych rodzajów, a następnie sprawdzałam, jakimi środkami zostały przełożone
na jeden i drugi język. Jeżeli był np. taki efekt, że w wyrazie jest zamieniona
kolejność liter, to można to zrobić w każdym języku, może to mieć mniejszy sens
albo większy, ale można to zrobić. A w niemieckim tłumaczeniu często takich
rzeczy, które można było zrobić, nie robiono, tylko zostawiano zwykłe słowo.
Ten tekst po angielsku był szalony. W polskim tłumaczeniu np. jeśli tłumacz w
jakimś miejscu zostawił takie płaskie słowo, to kompensował to w innym miejscu,
żeby efekt całości był tak samo wariacki, niezwykły. A w niemieckim było tego
po prostu dużo mniej, chociaż można to było zrobić.
Jak
się zostaje tłumaczem
B:
Studiowałaś lingwistykę, ale studiowałaś też na studiach podyplomowych w Katedrze
UNESCO w Krakowie. Lingwistyka nie przygotowuje do tłumaczenia?
O:
Nie będę kalać własnego gniazda (śmiech). Lingwistyka na początku duży nacisk kładła
na doszlifowanie obu języków, które się wybrało. Na pierwszych latach to był przede
wszystkim bardzo intensywny kurs historii, kultury i samego języka. Uważam, że
to jest bardzo potrzebne, chociaż zostawia pewien niedosyt, bo chciałoby się to
wykorzystać. Były też zajęcia ze stylistyki języka polskiego, co jest
nieocenioną pomocą, ale samego tłumaczenia nie było tak dużo. Mieliśmy zajęcia
z tłumaczami, na przykład z moją idolką Jolantą Kozak czy Krzysztofem
Hejwowskim, ale ja chciałam więcej.
B:
Czyli to był ten niedosyt, który cię popchnął na studia podyplomowe do Krakowa?
O:
Tak. W Krakowie podobało mi się też dlatego, że mieliśmy zajęcia prawie
wyłącznie ze znanymi, aktywnymi tłumaczami, np. z Elżbietą Tabakowską czy z
Jerzym Jarniewiczem. Tam uwierzyłam, że to jest możliwe, że naprawdę mogę
zostać tłumaczem, bo to było takie namacalne. W Krakowie nacisk był położony przede
wszystkim na praktykę, bo zakładano, że już wiemy o co chodzi, wiemy, że chcemy
to robić, a teraz mamy ćwiczyć. Mi dodało to pewności siebie. Na zakończenie
studium składaliśmy próbki tłumaczeń do
prawdziwych wydawnictw, w których były recenzowane. Kiedy dostałam bardzo
przychylną recenzję próbki, nad którą dużo pracowałam i bardzo się starałam, to
też dało mi takiego kopa, że mogę to robić. To było potwierdzenie moich
umiejętności.
B:
Trochę już tłumaczysz. Jakbyś określiła swój staż? Ile lat? Kilogramów książek?
Nieprzespanych nocy?
O:
Około siedmiu lat.
B: I
czujesz się już pewnie?
O: Już
nie uważam, że jestem początkująca, uważam, że jestem na średniozaawansowanym
poziomie... książek na koncie mam już ze
dwadzieścia. Więc trochę dorobku jest, czuję się pewniej niż kiedyś i uważam, że
tłumaczę lepiej niż wcześniej. Praktyka jest bardzo ważna.
A
i tak wszyscy jesteśmy tacy sami
B:
Ludwig Wittgenstein napisał: „Granice mojego języka oznaczają granice mojego
świata”. Czujesz, że twój świat jest trochę większy, wiesz trochę więcej niż
inni ludzie i że coś ludziom dajesz?
O: Wiesz
co, nie mam takiego poczucia. Ja pozwalam ludziom czytać coś ciekawego i to mi
wystarcza.
B: Chodzi
mi bardziej o coś takiego jak w hipotezie Sapira-Whorfa, że to jakim językiem
mówisz, w jakimś stopniu wpływa na to jak myślisz. Czy czujesz, że przekazujesz
to inne myślenie ludziom?
O:
Ja nie czuję tych różnic. Kiedy tłumaczę to nie rzucają mi się w oczy różnice.
Widzę raczej podobieństwa. Mam do czynienia z różnymi sytuacjami, opisanymi
przez ludzi z zupełnie różnych środowisk, ale w głębi duszy wszyscy jesteśmy
podobni do siebie i dlatego możemy się porozumieć. I to bardziej czuję. I
czuję, że mogę to pokazać tłumacząc książkę.
Olga
Siara – absolwentka wydziału lingwistyki stosowanej oraz stosowanych nauk społecznych
na Uniwersytecie Warszawskim. Ukończyła także podyplomowe studium przekładu literackiego
na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Tłumaczy
z języka angielskiego, zarówno literaturę piękną jak i książki naukowe oraz
popularnonaukowe z obszaru socjologii, antropologii, biznesu i ekonomii.
Na
język polski przełożyła między innymi: „Prawdę” Michaela Palina, „Gwiazdozbiór
psa” Petera Hellera, „Dziedzictwo” Katherine Webb, "Bóg nigdy nie mruga" Reginy Brett, „Relacje w przestrzeni
publicznej” Ervinga Goffmana, „Antykruchość” Nassima Taleba,
„Kwestionariusz Prousta” pod redakcją Graydona Cartera oraz "Jak myślą instytucje" Mary Douglas.