środa, 18 lipca 2012

O okładkach słów kilka

Jakiś czas temu trafiłam na wpis dotyczący polskich podręczników. Przez polskie szkolnictwo, przeszła fala niezbyt udanych wielkich reform. Co chwila wydawano więc nowe podręczniki, zgodne z nowym programem, dzięki czemu robienie w biznesie wydawniczym w pewnym momencie było pewnie znacznie bardziej opłacalne niż prowadzenie rzeźni. Podejrzewam nawet, że niektórzy rzeźnicy poszli za ciosem i odpowiadają teraz za stronę graficzną wspomnianych podręczników. Walory estetyczne tychże dzieł (o merytorycznych nawet nie wspomnę, bo nie wolno mi się denerwować) są równie nieobecne jak działalność misyjna w drugim programie telewizji polskiej, czy dobre piosenki na płycie zespołu Feel.

Pod wpisem o zeszycie ćwiczeń ktoś napisał: "wiesz, ja jednak nie byłabym aż taką pesymistką – podręczniki to tylko jakiś fragment życia dziecka, jak gdzie indziej ogląda estetyczne rzeczy, to nie musi mieć spaczonego gustu".
Ja jednak jestem pesymistką. Nie wiem, czy korzeni tego naszego narodowego problemu z estetyką należy doszukiwać się w tych nieszczęsnych podręcznikach, czy może znaczenie wcześniej, w poprzednim ustroju. Mi się wydaje, że nasze poczucie estetyki najbardziej zostało skrzywdzone w momencie wyjścia z tego poprzedniego ustroju. Jesteśmy trochę jak taka wiejska dziewczyna, która jadąc do miasta zakłada na siebie najlepsze ubrania, w myśl zasady, że im bardziej kolorowe i błyszczące tym większe zrobi wrażenie.
Widać to w naszej przestrzeni miejskiej, gdzie wszystko jest na bogato, szczególne mamy bogactwo billboardów i galerii handlowych, ale widać to niestety też na okładkach książek.


O ile ta okładka książki Pawlikowskiej mnie bardzo cieszy, bo może będzie swego rodzaju ostrzeżeniem i odwiedzie kogoś od kupna, to gdy coś takiego przydarza się dobrej literaturze, jest mi bardzo przykro.

Ostatnio pisałam o tym jak wydawnictwo Zysk i S-ka skrzywdziło okładką książkę pani Kosmowskiej:


Okazuje się, że wspomniane wydawnictwo ma na swoim koncie więcej takich grzechów. Czego byśmy nie myśleli o Stephenie Kingu, to chyba nie zasłużył on na to, co go ze strony Zysku spotkało:


Są też książki, które jako wyjątkowo dobre zasłużyły na naprawdę dobrą okładkę, a dostały coś co może nie wywołuje odruchu wymiotnego, ale dobre też nie jest. Dla przykładu, świetna książka jaką jest "Tunel" i jej już nie tak świetna okładka:

 A można było tak:

Kolejna świetna książka, "We have always lived in the castle":


Ta powieść utrzymana w konwencji literackiego gotyku, w polskiej wersji otrzymała okładkę przywodzącą na myśl skrzyżowanie powieści detektywistycznych dla młodzieży z "Domkiem na Prerii":


Można by tak bardzo długo, ale, że leżącego się nie kopie, to przejdę już do absolutnego hitu, mojego numeru jeden, czyli ohydnej, psychodelicznej okładki, która mnie skłoniła do napisania tej notki.
Stanisław Barańczak, którego wielbię i podziwiam, tak oto został potraktowany przez Wydawnictwo Poznańskie:


Osobie, która jest za to odpowiedzialna, proponuję odstawienie na jakiś czas substancji psychoaktywnych, a kiedy percepcja wróci już do normy, należy bić się w pierś powtarzając "moja wina".

I tym smutnym akcentem się z wami żegnam, ale obiecuję, że kiedyś będzie też o polskich okładkach, które mi się podobają. Bo przecież nie samą nienawiścią człowiek żyje. Podobno.