piątek, 6 grudnia 2013

Bernice Rubens - Wybrany

Wiem, że mój styl bywa dosyć rozwlekły i dużo czasu zajmuje mi dojście do sedna, dlatego też staram się pracować nad precyzją wypowiedzi. Chciałabym osiągnąć poziom mojej siostry, która zajęła kiedyś drugie miejsce w konkursie na opowiadanie składające się z trzydziestu słów*.
Jednym z ćwiczeń, które w tym celu wykonuję, jest próba sformułowania jednego zdania, które opisywałoby właśnie przeczytaną książkę. Oczywiście nie ma to być zdanie, w którym co chwila napotykamy na przecinki, a kropki nie widać, tylko takie esencjonalne, krótkie zdanie.
Zazwyczaj jest to dosyć trudne, ale w przypadku Wybranego zdanie samo pojawiło się w mojej głowie. Nie jestem pewna czy to dobrze, że w mojej głowie pojawiają się głosy, ale z drugiej strony skoro już są, to czemu nie skorzystać z ich podpowiedzi? A głosy śpiewały tak (nie wspomniałam, że to były śpiewające głosy?):
Pressure pushing down on me
Pressing down on you no man ask for
Under pressure that brings a building down
Splits a family in two...

Presja! O tym właśnie jest ta książka. O presji, którą wzajemnie na siebie wywieramy.
Główny bohater powieści - Norman Zweck, którego poznajemy w dosyć intymnym momencie nawrotu psychozy amfetaminowej, jest najlepszym przykładem tego, co się dzieje z człowiekiem, który przestaje sobie radzić z wywieraną na niego presją. Ludzkie ciało w dużej mierze składa się z węgla, ale ciśnienie wcale nie zamienia nas w twarde diamenty. Norman od najmłodszych lat wykazywał niezwykły talent lingwistyczny, w wieku siedmiu lat władał już pięcioma językami. Chłopcem szybko zainteresowały się gazety. Żeby podtrzymać to zainteresowanie genialnym dzieckiem, matka Normana począwszy od jego dziewiątych urodzin, zaczęła sukcesywnie go odmładzać. Tak oto Norman został wybrany, niosąc na swoich barkach ciężar reprezentowania swojej rodziny, ale może też całego drugiego pokolenia żydowskich imigrantów w Londynie. Jego życie przestało być do końca jego, nawet jego wiekiem zarządzał ktoś inny. 
Na początku współczujemy przede wszystkim głównemu bohaterowi, jednak w miarę rozwoju akcji na wierzch wychodzą kolejne sekrety rodzinne, które pokazują nam, że Norman nie jest jedyną ofiarą presji i ciężko tak naprawdę orzec, gdzie cały ten krąg wzajemnych oczekiwań i żalów ma swój początek. Może wszystko zaczyna się od presji jaką wywierają na swoich członków małe, zamknięte społeczności, takie jak niegdysiejsza żydowska społeczność londyńskiego East Endu.
Na takie rozważania nie ma jednak miejsca w tej książce, Norman ląduje w szpitalu psychiatrycznym, a jego ojciec - emerytowany rabin, podupada na zdrowiu, co działa na rodzinę Zwecków jak nagłe otrzeźwienie i skutkuje desperacką próbą pojednania. Bo może, tak jak w piosence Under pressure, lekarstwem okaże się staromodne słowo miłość:
Can't we give ourselves one more chance
Why can't we give love that one more chance
[...]
'Cause love's such an old fashioned word
And love dares you to care for
The people on the edge of the night
And loves dares you to change our way of
Caring about ourselves
This is our last dance
Powieść rozpoczyna się cytatem z książki szkockiego psychiatry R. D. Lainga:
[...] o ile [...] pacjenci doznali zaburzeń, to nader często właśnie ich rodziny okazywały się zaburzające.

Uważam, że kończyć też by się mogła cytatem (autor ten sam):
There is a great deal of pain in life and perhaps the only pain that can be avoided is the pain that comes from trying to avoid pain.
Read more at http://www.brainyquote.com/quotes/quotes/r/rdlaing393624.html#OeUYrhgPLPDEyTa7.99
There is a great deal of pain in life and perhaps the only pain that can be avoided is the pain that comes from trying to avoid pain. [Życie wypełnione jest bólem, a jedyny ból, którego, zdaje się, możemy uniknąć, to ból wynikający z próby uniknięcia bólu. - tłum. moje]
There is a great deal of pain in life and perhaps the only pain that can be avoided is the pain that comes from trying to avoid pain.
Read more at http://www.brainyquote.com/quotes/quotes/r/rdlaing393624.html#F16CFZiEJ4OALPRb.99
There is a great deal of pain in life and perhaps the only pain that can be avoided is the pain that comes from trying to avoid pain.
Read more at http://www.brainyquote.com/quotes/quotes/r/rdlaing393624.html#OeUYrhgPLPDEyTa7.99
There is a great deal of pain in life and perhaps the only pain that can be avoided is the pain that comes from trying to avoid pain.
Read more at http://www.brainyquote.com/quotes/quotes/r/rdlaing393624.html#OeUYrhgPLPDEyTa7.99

I tymi słowami zakończę, szczególnie polecając tę ksiażkę uwadze klubów czytelniczych, bo wydaje mi się, że ma ona potencjał do rozpalania ożywionych dyskusji na temat trudnych relacji z bliskimi, zaborczych rodziców, samotności i szaleństwa.

Ocena: 3/5
Wydawnictwo: Wiatr od morza
Rok wydania: 2013
Tłumaczenie: Michał Alenowicz

* Zadaniem konkursowym było napisanie opowiadania na bestseller. Z wymienionych przez organizatorów tematów, które są bestsellerami, moja siostra wybrała kryzys wieku średniego - złamane serce. Opowiadanie brzmiało tak: His wife left him for a man with more money and more hair. He had nothing to live for until Alice came along. She always had thing for bald men. [Jego żona zostawiła go dla mężczyzny, który miał więcej pieniędzy i więcej włosów. Nie miał po co żyć, dopóki nie pojawiła się Alice. Zawsze pociągali ją łysi mężczyźni.]

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Rozmowa z tłumaczką Olgą Siarą

Olga Siara (fot. Anna Nowakowska)

Miny i byki, czyli jakie zagrożenia czyhają na tłumacza


Basia: Na tegorocznych targach książki w Warszawie odbyło się spotkanie z tłumaczami zatytułowane „Jak iść śladami autora by nie wpaść na minę?”. Na jakie miny ty wpadłaś podążając za autorem?

Olga: Mi się wydaje, że na miny się wpada w momencie, gdy się odchodzi od autora. Więc nie mogę powiedzieć, że wpadłam na minę idąc za autorem. Te miny, na które wpadam to miny, które sama sobie podkładam.

B: I jakie to są miny?

O: Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego przekładu. To chyba najtrudniejsza książka ze wszystkich, jakie tłumaczyłam. Wtedy oczywiście nie zdawałam sobie sprawy, jaka jest trudna, bo nie miałam jeszcze żadnego doświadczenia i porównania.

B: Jaka to była książka?

O: „Lekarz diabła” Philipa Balla, o bardzo barwnej postaci Paracelsusa - alchemika, magika, naukowca, fizyka, lekarza. Bardzo dużo odniesień historycznych, poszukiwanie kamienia filozoficznego, pierwsze wzory chemiczne... dużo czasu spędziłam wtedy w Bibliotece Narodowej. Właściwie na trochę tam zamieszkałam.
A jeśli chodzi o minę, na którą wpadłam przy okazji tego tłumaczenia, to na okładce, ale chyba też wewnątrz książki była rycina przedstawiająca bohatera, a pod nią podpis, który ja przetłumaczyłam „Paracelsus na Alasce”. Tyle że tak naprawdę chodziło o Alzację. Wydawnictwo zwróciło mi uwagę, bez wyrzutów, raczej w formie żartu, ale przeżywałam to bardzo długo. Teraz mogę się już z tego śmiać.
Dlatego właśnie kocham redaktorów i uważam, że są niezbędni.

B: No właśnie, jak się pracuje z redaktorami? Czy jest to zawsze miła współpraca?

O: Mam szczęście, bo nigdy nie trafiłam na nikogo, kto by mi złośliwie wytykał błędy. Raczej jest to miła współpraca, ale zawsze widok tekstu, odesłanego przez redaktora, w trybie „śledź zmiany” budzi we mnie najpierw lekką irytację. To jest trudne, to lekcja pokory. Czasami upieram się przy mojej wersji, jeśli na czymś mi zależy lub widzę, że w tym przypadku chodziło jednak o coś innego. Ale generalnie redakcja jest bardzo potrzebna, bo chroni przed wieloma bykami, których trzeba by się było potem wstydzić.

B: To jakie jeszcze były te byki?

O: Jeszcze mój ulubiony: angielskie słowo „indian”, które z uporem maniaka w jednej książce tłumaczyłam jako „indiański”, a nie jako „hinduski”... to też było dosyć upokarzające. Szczególnie, że nie wiem skąd mieliby się tam wziąć Indianie.
No i „kid gloves”. Dałam się zwieść pozorom i dopiero redaktorka zwróciła mi uwagę, że nie są to dziecięce rękawiczki, a rękawiczki z koźlęcej skórki...

Rozszczepienie osobowości


B: Czy tłumacz to odpowiedzialny zawód?

O: Wydaje mi się, że tak. Nie występuję w swoim imieniu, tylko jestem czyimś przedstawicielem i odpowiadam za to, żeby przekazać to, co on ma do powiedzenia, w rzetelny sposób. Być tak jakby po stronie autora. Jestem w jego drużynie.

B: A co jeśli ci się nie podoba ta książka i nie chcesz trzymać strony autora?

O: Jeszcze mi się tak nie zdarzyło. Jak się siedzi z książką kilka miesięcy, to stosunek do niej ewoluuje. Na początku jest ekscytacja z powodu nowego zlecenia, potem następuje znużenie, bo książka się nie chce skończyć, a na koniec zazwyczaj kocham tę książkę, jestem z niej bardzo zadowolona. Tak naprawdę, nawet jeśli książka mnie bardzo nie interesowała, to na koniec i tak mam do niej sentyment. Poza tym jak się wchodzi w czyjąś (autora, bohaterów) głowę i w czyjeś myśli na tak długi czas, to się z nimi człowiek trochę zżywa.
Elżbieta Tabakowska pisała o tym, że podstawową umiejętnością tłumacza powinna być empatia i to wielostronna, bo empatia wobec autora, wobec bohaterów, ale też wobec czytelnika, on musi wiedzieć co czyta. Trzeba wziąć tyle punktów widzenia pod uwagę...

B: To trochę schizofreniczne... musisz być każdym po trochu.

O: No tak i to są najtrudniejsze wybory, czy np. zostać z autorem i pozostawić jakąś rzecz trochę niezrozumiałą, czy pójść bardziej w stronę czytelnika i coś mu wyjaśnić. Jest taka pokusa, której się muszę czasem opierać, żeby nie wyjaśniać wszystkiego do końca. Myślisz sobie „niech czytelnikom będzie łatwiej, oni nie zrozumieją”. Nie, niech się pomęczą trochę.

Olga Siara - tłumaczka
Olga Siara (fot. Anna Nowakowska)

 

Książka jest tajemnicą


B: Dodajesz często przypisy?

O: Nie lubię przypisów. Uważam, że lepiej podjąć jakąś decyzję, trzymać się jej i wziąć za nią odpowiedzialność. Chyba że się inaczej nie da. Ale przypisy, zwłaszcza w literaturze pięknej, wybijają z rytmu czytania, no i jeżeli to jest jakiś żart, to i tak nie będzie zabawny, jeżeli go wyjaśnisz w przypisie.

B: Ja akurat lubię, gdy jest napisane, co było w oryginale i dlaczego to było śmieszne.

O: Ja to postrzegam po prostu jako słabość.  Usprawiedliwianie się, dlaczego nie umiałam tego zrobić: bo to trudny zwrot, bo nie tak się nie mówi po polsku... no taki zawód... to jest trudne i trzeba coś wybrać.

B: To dosyć radykalne.

O: Nie no, ja po prostu jestem surowa. Też wobec siebie.

B: A przypisy w przypadku, gdy nie chodzi o jakąś grę słów, tylko o coś, co jest oczywiste dla Amerykanów czy Anglików, ale nie jest oczywiste dla Polaków?

O: W takim momencie często zostawiam decyzję redakcji.
Wiesz w jakiej sytuacji dodaję „przyp. tłum.” w tekście? Jak jest np. jakiś tytuł i nie ma go po polsku, a autor dalej pisze „jak sama nazwa wskazuje...”. Wtedy zostawienie angielskiego tytułu byłoby niejasne, więc tłumaczę tytuł w kwadratowym nawiasie, żeby było wiadomo, do czego on się odnosi i to wydaje mi się mało szkodliwe. To według mnie nie wybija z rytmu. A jakieś zjawiska kulturowe? Hmm... zawsze można sobie wpisać w google.

B: Czyli przypisom mówimy NIE.

O: Dla mnie... (konspiracyjny szept) książka jest tajemnicą (śmiech).
To nie jest mój tekst, ja go nie traktuję jako mojego. Przy takich wstawkach ode mnie, może i nawiązuję kontakt z czytelnikiem, ale uważam, że to nie jest moja rola w tym momencie. Moją rolą jest reprezentować autora.

B: Czyli usuwasz się na bok. A to nie jest ciężkie? Spędzasz nad przekładem mnóstwo czasu, to jest też trochę twoja książka, a ludzie mogą cię nawet w niej nie zauważyć.

O: Taka jest moja rola, żeby czytelnik mnie nie zauważył... albo zauważył, że to się fajnie czyta, a nie że ja mu coś wyjaśniłam i on mnie lubi dlatego, że coś zrozumiał dzięki mnie.

B: I w ogóle nie masz czegoś takiego, że chcesz choć przez chwilę być gwiazdą?

O: Jakbym nie miała to bym tu teraz z tobą nie siedziała. Ale jakoś nie kiedy tłumaczę. Tłumacze często piszą o tłumaczeniu, bardzo lubię takie książki, czy felietony. Jerzy Jarniewicz bardzo ciekawie pisze o przekładzie, Elżbieta Tabakowska, Jacek Dehnel. To jest dla mnie to pole, na którym można o tym mówić, a nie książka, którą się tłumaczy. To tak jakbyś oglądała film i nagle by się pojawiał reżyser i mówił „ej zobaczcie, tam w rogu jest taki koleś, zwróćcie na niego uwagę, bo to będzie potem ważne”.
Dla mnie to jest z jednej strony zaufanie do czytelnika, a z drugiej też stawianie mu pewnych wymagań.

Standardy się zmieniają, a Niemcy nie rozumieją Lennona


B: A co mówią wam o tym na studiach?

O: Są różne teorie, nie ma jednej reguły. Standardy się zmieniają, tak jak kiedyś np. tłumaczono imiona, albo nawet i nazwiska, w ogóle wszystkie nazwy, a teraz raczej się zachowuje w oryginale. Na pewno uczą na studiach, żeby czegoś się trzymać, żeby coś wybrać. Myślę, że po pewnym czasie już wiesz, co ci pasuje. Czy wolisz być bliżej autora czy bliżej czytelnika, czy w ogóle... bliżej siebie i samemu podejmować różne decyzje. Mi najbardziej trafiło do przekonania trzymanie się autora, uważam, że to jest moja rola. Ja nie mam się popisywać, tylko wejść w skórę tej osoby, zobaczyć, co ona chciała osiągnąć i zrobić to najlepiej jak mogę.

B: Mówiłaś o imionach, że raczej się już ich nie tłumaczy. A coś jeszcze się zmieniło od PRL-u? Jakaś transformacja zaszła w podejściu do tłumaczenia?

O: Przede wszystkim zmieniło się to, że teraz jest internet. To na pewno bardzo ułatwia pracę. Kiedy zaczynałam tłumaczyć, to właśnie „zaczynał się” internet. Można bardzo dużo rzeczy znaleźć, łatwo skontaktować się z kimś i o coś spytać. Na pewno jest łatwiej. Ale przez to też trzeba być dokładniejszym, bo tak łatwo jest wszystko sprawdzić, że wstyd tego nie zrobić.

B: Wracając do studiów. O czym pisałaś pracę magisterską na lingwistyce?

O: O tłumaczeniach opowiadań Johna Lennona na niemiecki i polski. Zestawiałam metody przekładu jego gier słownych. Hipoteza była taka, że język wpływa na kształt tłumaczenia, ale obaliłam ją, bo przekonałam się, że najważniejszy w tym wypadku był styl tłumacza. Tłumaczenie polskie Roberta Stillera było pełne polotu i inwencji i po prostu zabawne, tak jak oryginał. Tłumaczenie niemieckie z kolei było płaskie, wiele rzeczy nie zostało uwzględnionych, mimo, że można to było zrobić. Ja ze swoją znajomością niemieckiego mogłabym wymyślić jak coś przełożyć, żeby oddać ten efekt, a jednak tłumacze nie podjęli takiej decyzji.
Zrobiłam klasyfikację gier słownych występujących w opowiadaniach Lennona. Znalazłam 12 różnych rodzajów, a następnie sprawdzałam, jakimi środkami zostały przełożone na jeden i drugi język. Jeżeli był np. taki efekt, że w wyrazie jest zamieniona kolejność liter, to można to zrobić w każdym języku, może to mieć mniejszy sens albo większy, ale można to zrobić. A w niemieckim tłumaczeniu często takich rzeczy, które można było zrobić, nie robiono, tylko zostawiano zwykłe słowo. Ten tekst po angielsku był szalony. W polskim tłumaczeniu np. jeśli tłumacz w jakimś miejscu zostawił takie płaskie słowo, to kompensował to w innym miejscu, żeby efekt całości był tak samo wariacki, niezwykły. A w niemieckim było tego po prostu dużo mniej, chociaż można to było zrobić.   

John Lennon - Na własne kopyto
Zbiór opowiadań Johna Lennona "Na własne kopyto" (źródło ilustracji)

Jak się zostaje tłumaczem


B: Studiowałaś lingwistykę, ale studiowałaś też na studiach podyplomowych w Katedrze UNESCO w Krakowie. Lingwistyka nie przygotowuje do tłumaczenia?

O: Nie będę kalać własnego gniazda (śmiech). Lingwistyka na początku duży nacisk kładła na doszlifowanie obu języków, które się wybrało. Na pierwszych latach to był przede wszystkim bardzo intensywny kurs historii, kultury i samego języka. Uważam, że to jest bardzo potrzebne, chociaż zostawia pewien niedosyt, bo chciałoby się to wykorzystać. Były też zajęcia ze stylistyki języka polskiego, co jest nieocenioną pomocą, ale samego tłumaczenia nie było tak dużo. Mieliśmy zajęcia z tłumaczami, na przykład z moją idolką Jolantą Kozak czy Krzysztofem Hejwowskim, ale ja chciałam więcej.

B: Czyli to był ten niedosyt, który cię popchnął na studia podyplomowe do Krakowa?

O: Tak. W Krakowie podobało mi się też dlatego, że mieliśmy zajęcia prawie wyłącznie ze znanymi, aktywnymi tłumaczami, np. z Elżbietą Tabakowską czy z Jerzym Jarniewiczem. Tam uwierzyłam, że to jest możliwe, że naprawdę mogę zostać tłumaczem, bo to było takie namacalne. W Krakowie nacisk był położony przede wszystkim na praktykę, bo zakładano, że już wiemy o co chodzi, wiemy, że chcemy to robić, a teraz mamy ćwiczyć. Mi dodało to pewności siebie. Na zakończenie studium składaliśmy próbki tłumaczeń  do prawdziwych wydawnictw, w których były recenzowane. Kiedy dostałam bardzo przychylną recenzję próbki, nad którą dużo pracowałam i bardzo się starałam, to też dało mi takiego kopa, że mogę to robić. To było potwierdzenie moich umiejętności.

B: Trochę już tłumaczysz. Jakbyś określiła swój staż? Ile lat? Kilogramów książek? Nieprzespanych nocy?

O: Około siedmiu lat.

B: I czujesz się już pewnie?

O: Już nie uważam, że jestem początkująca, uważam, że jestem na średniozaawansowanym poziomie...  książek na koncie mam już ze dwadzieścia. Więc trochę dorobku jest, czuję się pewniej niż kiedyś i uważam, że tłumaczę lepiej niż wcześniej. Praktyka jest bardzo ważna.

A i tak wszyscy jesteśmy tacy sami


B: Ludwig Wittgenstein napisał: „Granice mojego języka oznaczają granice mojego świata”. Czujesz, że twój świat jest trochę większy, wiesz trochę więcej niż inni ludzie i że coś ludziom dajesz?

O: Wiesz co, nie mam takiego poczucia. Ja pozwalam ludziom czytać coś ciekawego i to mi wystarcza.

B: Chodzi mi bardziej o coś takiego jak w hipotezie Sapira-Whorfa, że to jakim językiem mówisz, w jakimś stopniu wpływa na to jak myślisz. Czy czujesz, że przekazujesz to inne myślenie ludziom?

O: Ja nie czuję tych różnic. Kiedy tłumaczę to nie rzucają mi się w oczy różnice. Widzę raczej podobieństwa. Mam do czynienia z różnymi sytuacjami, opisanymi przez ludzi z zupełnie różnych środowisk, ale w głębi duszy wszyscy jesteśmy podobni do siebie i dlatego możemy się porozumieć. I to bardziej czuję. I czuję, że mogę to pokazać tłumacząc książkę.


Olga Siara – absolwentka wydziału lingwistyki stosowanej oraz stosowanych nauk społecznych na Uniwersytecie Warszawskim. Ukończyła także podyplomowe studium przekładu literackiego  na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Tłumaczy z języka angielskiego, zarówno literaturę piękną jak i książki naukowe oraz popularnonaukowe z obszaru socjologii, antropologii, biznesu i ekonomii.
Na język polski przełożyła między innymi: „Prawdę” Michaela Palina, „Gwiazdozbiór psa” Petera Hellera, „Dziedzictwo” Katherine Webb, "Bóg nigdy nie mruga" Reginy Brett, „Relacje w przestrzeni publicznej” Ervinga Goffmana, „Antykruchość” Nassima Taleba, „Kwestionariusz Prousta” pod redakcją Graydona Cartera oraz "Jak myślą instytucje" Mary Douglas.