środa, 27 lutego 2013

Wolf Kielich - Podróżniczki. W gorsecie i krynolinie przez dzikie ostępy


Wczoraj obejrzeliśmy z Partnerem Życiowym film Histeria. Romantyczna historia wibratora. O czym jest film, można wywnioskować z tytułu. Po pierwsze jest o histerii, czyli tajemniczej jednostce chorobowej, której symptomy rozciągały się od migren, przez płaczliwość, po chęć edukacji czy posiadanie własnego zdania. Choroba znana już od dawna, w XIX wieku stała się prawdziwą plagą. Oczywiście chorowały tylko kobiety. Nic zresztą dziwnego, bo była to choroba spowodowana najprawdopodobniej przez wędrującą macicę, która uciskała inne organy. Z histerii leczono na różne sposoby, w zależności od nasilenia objawów zalecano między innymi jazdę konną czy huśtanie się na huśtawce, ale świetne wyniki osiągano także dzięki masażowi genitaliów. Pamiętajmy jednak, że był to wiek XIX, w którym od homoseksualistów bardziej bano się już tylko onanistów, więc oczywiście w żadnym wypadku nie zalecano paniom przeprowadzania tej ostatniej terapii na własną rękę. Ten czysto medyczny zabieg nie miał żadnego związku z seksem i wykonywali go lekarze.

Wiek XIX to jednak nie tylko czas wielkiej histerii, ale i wielkich wynalazków. I tak podczas gdy wędrująca macica uniemożliwiała kobietom jakiekolwiek sensowne działania, mężczyźni pozbawieni tego problemu mogli spokojnie się kształcić i wymyślać różne urządzenia ułatwiające życie. Faraday, któremu pewnie żaden zbuntowany organ nie uciskał wątroby, korzystając z tego niedostępnego kobietom fizjologicznego spokoju, odkrył zjawisko indukcji elektromagnetycznej. Potem stworzył pierwszą prądnicę, co zapoczątkowało powolną elektryfikację.
Masaż genitaliów to sprawa dosyć wyczerpująca*, zarówno dla masowanej jak i masującego, dlatego lekarze szybko zaadaptowali nowe odkrycie do swoich potrzeb. I tak, w wielkim skrócie, powstał pierwszy wibrator. I o tym też jest ten film.
Film utrzymany jest w konwencji komedii romantycznej, a takich filmów z zasady nie powinno traktować się zbyt serio. Partner Życiowy był więc raczej sceptyczny wobec tego co wyświetlało się na ekranie naszego telewizora. I trudno mu się dziwić, bo cała historia jest mocno absurdalna. Jest jednak przy tym niestety prawdziwa (przynajmniej ta część o histerii i wibratorze, co do wątku romantycznego, to nie wiem). Podczas gdy Partner Życiowy nie dowierzał, ja od razu uznałam opowieść o powstaniu pierwszego wibratora za bardzo prawdopodobną. Taki stan rzeczy jest spowodowany nie moją wrodzoną naiwnością, a uprzednią lekturą książki Podróżniczki. W gorsecie i krynolinie przez dzikie ostępy. Książki, która równie dobrze mogłaby nosić tytuł Histeryczki. W gorsecie i krynolinie przez dzikie ostępy.

Wolf Kielich opisuje historie XIX-wiecznych podróżniczek. Kobiet, które nie zgadzały się na oferowaną im przez epokę wiktoriańską rolę anioła domowego ogniska i chciały od życia czegoś więcej. Jak widzicie typowy objaw histerii. Może w obawie przed skierowaniem na zabieg wycinania macicy, tym czymś więcej był dla nich wyjazd z kraju. Był to czas kiedy coraz więcej podróżowano, złota era kolonializmu, fascynacja orientem, ale podróżowanie było raczej domeną mężczyzn. O ile mężczyźni mogli oczekiwać, że ktoś zapłaci za ich podróż, o tyle kobiety nie były traktowane jako poważne podróżniczki. Jeśli pragnęły udać się w podróż, musiały przeważnie posiadać fundusze na ten cel. Dlatego podróżowały głównie panie, którym udało się odziedziczyć jakiś majątek. Jednak nie było to regułą. W książce opisane są także historie kobiet, którym udało się wybrać w podróż, mimo braku środków finansowych. Taką kobietą była angielska pielęgniarka Kate Marsden, która swoje życie poświęciła pomocy chorym na trąd mieszkającym na Syberii, a także, moja ulubiona Mary Slessor, wywodząca się z nizin społecznych misjonarka, która bardziej niż na chrystianizacji ludności afrykańskiej, skupiała się no doraźnej pomocy: uczyła kobiety mieszkające w dżungli jak wyzwolić się spod terroru mężczyzn, rozwiązywała spory, leczyła.
W Old Town Mary zaczęła się "afrykanizować", czego wszyscy biali w koloniach unikali za wszelką cenę. Oczywiście opowiadała miejscowym o Bogu białego człowieka, ale sama też chciała wiedzieć wszystko o ich bogach i duchach. Uczyła się o ifot - uprawianiu czarów, i o ziołach mbiadiong, które stosowali czarownicy, aby wypędzać złe duchy i uzdrawiać ludzi.**
Nie każda opisana w książce kobieta budzi sympatię. Bo chyba nie taki był cel tej książki. Myślę, że autor z premedytacją wybrał historie kobiet pochodzących z różnych środowisk i prezentujących różne style podróżowania: od tych podróżujących w warunkach ekstremalnych, bez żadnych wygód, do typowych XIX-wiecznych panienek, takich jak Nina Mazuchelli, znudzona żona duszpasterza wojskowego, pełniącego posługę w Indiach, która zapragnęła wybrać się w Himalaje, nie rezygnując przy tym z bycia damą:
Nawiasem mówiąc, nie miała zamiaru zbytnio się przemęczać. Będąc damą z towarzystwa, zamierzała ubierać się stylowo także w górach. A więc pod szeroką spódnicę wkładała co najmniej dwie halki i gorset zapewniający talię osy, nosiła też kapelusz i buciki na obcasie. Oczywiście wykluczone, żeby w takim stroju godzinami maszerować po skalistym podłożu, postanowiła zatem odbyć drogę w lektyce.
Z bycia gentlemanem nie zamierzał rezygnować także jej mąż:
Zażądał, aby dla Europejczyków zabrano żelazne łóżka, nalegał też, żeby codziennie serwowano obiad elegancko, na porcelanowej zastawie, ze "wszystkimi nieodzownymi atrybutami dobrze wychowanego Europejczyka, gdziekolwiek by przebywał".

Autorowi udało się poprzez historie zupełnie różnych od siebie kobiet, przedstawić obraz epoki wiktoriańskiej z całym jej przepychem, ogromnymi nierównościami społecznymi i przytłaczającą hipokryzją. Nie każdą z opisywanych kobiet nazwałabym podróżniczką, były wśród nich prawdziwe XIX-wieczne gorszycielki, ale także kobiety delikatnie tylko naginające panujące normy obyczajowe. Każda jednak poluzowała choć trochę mocno ściskający je gorset konwenansów, aby wreszcie móc wziąć głębszy oddech.
Nigdy nie rozumiałam, co to za szczęście dożyć późnej starości. Zawsze - nawet w najszczęśliwszych okolicznościach - uważałam, że to smutne i nie widzę nic strasznego w myśli, że pogodnie i odważnie przyjmę swój koniec od kulki lub pchnięcia nożem, zamiast wieść nudną egzystencję, którą tak często widzę wokół siebie. [...] Nie spieszno mi umierać, ale jeśli tak się zdarzy, trudno. Lepiej żyć krótko, ale wesoło!

Ocena: 4/5
Wydawnictwo: W.A.B.
Tłumaczenie: Małgorzata Diederen-Woźniak
Rok wydania: 2013
 
* Już się cieszę na myśl, że teraz po wpisaniu w wyszukiwarce masaż genitaliów, można będzie trafić na mojego bloga
** Wszystkie cytaty pochodzą z książki Podróżniczki. W gorsecie i krynolinie przez dzikie ostępy. Wolfa Kielicha

niedziela, 17 lutego 2013

Marek Miller - Reporterów sposób na życie

"Na początku był chaos trzeciego roku socjologii na Uniwersytecie Łódzkim. Jak wszyscy moi koledzy musiałem napisać pracę magisterską. Terminy nagliły, a ja ciągle zanurzony byłem w świecie całkiem nierealnych pomysłów i koncepcji. Cały czas kombinowałem przy tym, co by tu zrobić, aby obronić dyplom i nie zanudzić się przy tym na śmierć. Na którymś z kolejnych seminariów zaproponowałem temat: Styl życia reporterów. Ku mojemu zdumieniu i dzięki tolerancji promotora doc. Zbigniewa Bokszańskiego propozycja została zaakceptowana."*

W 1975 roku dwudziestoczteroletni student socjologii stworzył listę dziesięciu ulubionych reporterów, z którymi chciałby przeprowadzić wywiad do swojej pracy magisterskiej. Listę, trzeba powiedzieć bardzo odważną, znalazły się na niej takie nazwiska jak m.in.: Kapuściński, Krall, Szejnert. Miller nie znał osobiście żadnego reportera ze swojej listy, nie wiedział też w jaki sposób się z nimi skontaktować, ani czy zgodzą się z nim rozmawiać. Nie był wtedy jeszcze dziennikarzem, a pierwsze zadanie reporterskie jakie sobie wyznaczył było bardzo ambitne i wymagające. Po pierwsze, będąc zwykłym studentem musiał nawiązać kontakt z już wtedy sławnymi i uznanymi reporterami, a następnie skłonić ich do rozmowy. Po drugie wyobrażam sobie, że pisanie pierwszego w życiu reportażu, pod czujnym i krytycznym okiem mistrzów tego gatunku, mogło być bardzo stresującym doświadczeniem.
Niektórych stres paraliżuje, a innych mobilizuje. Domyślam się, że Marek Miller należy do tych drugich. Obecnie sam już jest uznanym reporterem, a jego praca magisterska przerodziła się w wydaną w 1983 roku książkę Reporterów sposób na życie.

Reportaż jest wyjątkową odmianą dziennikarstwa, jest także wyjątkowym gatunkiem literackim. Mówi się, że reportaż to bękart literatury pięknej i brukowej popołudniówki. Czasami przeważa ten pierwszy czynnik, innym razem drugi. Bywa, że obecność reportera czuje się w jego dziele, często jednak usuwa się on na bok, oddając scenę na wyłączność swoim bohaterom. Jednak nawet jeśli nie wyczuwamy w reportażu obecności jego autora, to on tam zawsze będzie. To on wybiera osoby z którymi przeprowadza wywiad, to jego subiektywny osąd decyduje o tym, które szczegóły są istotne dla całej historii, a które można pominąć. Hemingway pisał, że:
"Żadna historia (w sensie nauki) nie jest pisana uczciwie. Trzeba mieć z nią styczność w danej chwili i można opierać się tylko na tym, co się samemu widziało i śledziło [...] Później wszystko należy już do was, i dobro, i zło, ekstaza, wyrzuty sumienia i smutek, ludzie i miejsca, i jaka była pogoda"
Mimo wszystko reporter często pozostaje w cieniu swoich bohaterów. A książka Marka Millera jest swoistą zabawą w zamianę ról: teraz ja będę pytać, a wy będziecie odpowiadać i to ja wyciągnę wnioski, z którymi możecie się nie zgadzać. Ale to mój reportaż, a wy jesteście jego bohaterami. I mimo wszystko, cała wielka dziesiątka zgodziła się na udział w zabawie.
Myślę, że za wyjaśnienie mogą posłużyć znów słowa Hemingwaya:
"Wasz korespondent jest starym dziennikarzem. To czyni nas wszystkich jedną wielką rodziną. Ale pech klientów polega na tym, że wasz korespondent był czynnym reporterem i jako taki zazdrościł felietonistom, że wolno im było pisać o sobie. Kiedy przychodziły gazety, wasz korespondent czytał ple-ple pióra swojego naówczas ulubionego felietonisty na temat jego samego, jego dziecka, tego, co myślał i jak to myślał..."
Chociaż może lepiej pasuje tu wypowiedź Ryszarda Wójcika:
"[...] u nas istnieje taka zawodowa kategoria samotności, tzn. pozorność bycia razem z innymi, samotność w tłumie. Oto żyję życiem innych ludzi. [...] to ja jestem im potrzebny. Nigdy odwrotnie. Oni mnie w pewnym momencie przestają być potrzebni. Po prostu nagle widzę, że dla nich nie istnieję. Usiłuję się do nich przebić ze swoimi problemami, ale to trafia w próżnię."
I tak Marek Miller jest jak pacjent, który przychodzi do lekarza, aby spytać go jak się czuje. A rozmówcy Millera może z wdzięczności, a może z ciekawości, co z tego wyjdzie, opowiadają o tym co ich gryzie, co im przeszkadza, co ich cieszy, jakie cechy charakteru ich zdaniem tworzą dobrego reportera i czy da się rozpoznać reportera po ubraniu. Tak tworzy się całościowy obraz ludzi wykonujących ten zawód, nie jest to jednak obraz spójny. Jedni uważają, że reporter powinien notować, ale nie powinien nagrywać, inni nie mają nic przeciwko magnetofonom (przypominam, że były to lata 80.), Ryszard Kapuściński z kolei reprezentuje najbardziej radykalną szkołę - nienotujących i nienagrywających:
"Ryszard Kapuściński nie notuje programowo twierdząc, że to, czego nie zapamiętał, najwidoczniej nie zasługuje na wzmiankę w reportażu"
Reporter kojarzy się często z osobą odważną i przebojową, ale okazuje się, że równie dobrze może sprawdzać się w tym zawodzie ktoś cichy i nieśmiały:
"Mnie pomaga chyba to, że jestem z natury nieśmiały i wyglądam na - jak to określają koledzy - poczciwego imbecyla, że z zasady nigdy nie przeczę swoim rozmówcom, daje mi to duże fory, głównie przy kontaktach z osobami oficjalnymi. Rzecz w tym, że mój rozmówca dochodzi do wniosku po pewnym czasie, że ma do czynienia z absolutnym kretynem, przestaje uważać na to, co mówi , przestaje być taktykiem, zwierza się ze swoich prawdziwych planów i myśli - a my tymczasem, jak w dowcipie garnizonowym z kresów, już tam na niego czekamy [...]"**
We wszystkich jednak wypowiedziach można znaleźć wspólny mianownik, coś co łączy wszystkich reporterów - ciekawość świata i ludzi. Dopóki człowiek ma w sobie tę ciekawość i niemalże dziecięcą umiejętność dziwienia się, ma szansę być dobrym reporterem. A jak ciekawość reportera jest do tego jeszcze spójna z ciekawością czytelnika, wtedy mówimy już o sukcesie.

Ocena: 5/5
Wydawnictwo: Czytelnik
Rok wydania: 1983

* Wszystkie cytaty pochodzą z książki Marka Millera "Reporterów sposób na życie".
** Wypowiedź Stefana Kozickiego

czwartek, 7 lutego 2013

Stieg Larsson - Zamek z piasku, który runął

Podsumowując rok 2012 ostrzegałam, że w chwili słabości zamierzam przeczytać ostatnią część trylogii Millenium. Okazało się, że na ową chwilę słabości nie trzeba było długo czekać. Lekturę Zamku z piasku, który runął mam już za sobą. Razem z tytułowym zamkiem runęły też moje resztki nadziei na to, że Larsson się wyrobi i zacznie lepiej pisać. Nic z tego. Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy otwieracie tę książkę, jest chyba nawet gorzej. Książka ma prawie 800 stron, z czego 400 to szczegółowe opisy ubrań bohaterów oraz tego co jedli. Dowiadujemy się, że wszystkie Szwedki, nie wiem czy za sprawą jakiegoś odgórnego zarządzenia czy zwykłej kobiecej solidarności, ubierają się w ciemne spodnie, jasne bluzki i ciemne żakiety, natomiast jedynym dostępnym napojem w kraju Strindberga jest kawa. Pije się ją na śniadanie, obiad i kolacje, czyli do kanapek (zapomnijcie o łososiu i klopsikach z IKEI).
O ile postać drobniutkiej hakerki Lisbeth Salander, od początku była mało realna, o tyle w trzeciej części wzbija się już na wyżyny absurdu. Postrzelona w głowę i parę innych miejsc, a następnie pogrzebana, wykopuje się po jakimś czasie z grobu i jest żądna krwi (przepraszam za spoiler... ale to było zbyt oczywiste, żeby zadawać sobie trud i próbować ten fakt przed wami ukryć). Tak więc Lisbeth Salander staje się terminatorem. Z kolei James Bond dziennikarstwa - Mikael Blomkvist, jest jeszcze bardziej przebiegły niż dotychczas, a kobiety (te w ciemnych żakietach) tak jak i w poprzednich częściach nie mogą się opanować i nie bacząc na konsekwencje wskakują mu do łóżka.

Przy tym wszystkim uważam jednak, że Stieg Larsson zwraca uwagę na bardzo ważny problem. I nie chodzi mi tu o męską dominację w stosunkach społecznych, chociaż wyobrażam sobie, że ten problem uważał autor za spoiwo łączące wszystkie części jego sagi, które zapewni mu w historii literatury miejsce wśród pisarzy społecznie zaangażowanych. To jednak się nie udało. Przykłady, które mają zwrócić uwagę na szerszy problem, są raczej dowodami anegdotycznymi i wyciąganie na ich podstawie wniosków nie ma sensu.
Tym co moim zdaniem spaja trzy części Millenium, będąc jednocześnie ważnym przesłaniem, jest zwrócenie uwagi na możliwości jakie daje zawód dziennikarza, a co za tym idzie na odpowiedzialność ciążącą na ludziach go wykonujących. Z prozy Larssona przebija się wiara w dziennikarstwo zaangażowane i odpowiedzialne. Oczywiście pojęcie dziennikarz jest bardzo szerokie, ale to nie ma akurat żadnego znaczenia. Nieważne czy jest się dziennikarzem interwencyjnym w Gazecie Wyborczej, naukowym na portalu internetowym, czy też po prostu prowadzi się bloga. Każdy kto decyduje się w ten czy inny sposób informować o czymś ludzi powinien brać odpowiedzialność za swoje słowa. Bo słowa mają ogromną moc.

Piszę o tym, bo od dłuższego czasu obserwuję bardzo niepokojące zmiany jakie zachodzą w naszym społeczeństwie. Dziennikarstwo za sprawą nowych technologii oczywiście musiało się przeobrazić. Informacje są o wiele szybciej i łatwiej dostępne, dzięki czemu i my jesteśmy na bieżąco o wszystkim informowani. Szybszy i łatwiejszy dostęp do informacji skutkuje jednak też tym, że dziennikarze jak nigdy muszą się spieszyć, aby być pierwszymi, którzy nam o czymś doniosą. A to stanowi wspaniały klimat do rozmnażania się najpopularniejszego gatunku kaczki: kaczki dziennikarskiej. Odbiorcy z kolei coraz gorzej odnajdują się w informacyjnym chaosie, dlatego poszukują źródeł, które w szybszy i łatwiejszy sposób pozwolą im przyswoić tę całą wiedzę.
Z pomocą przychodzą YouTube, Demotywatory i Kwejk. Dzięki nim można stać się specjalistą w każdej dziedzinie w zaledwie jeden dzień! A jak to wygląda w praktyce można prześledzić, chociażby na przykładzie sprawy egipskiej nekrofilii:

1. Egipska gazeta Al-Ahram publikuje tekst Amr Abdul Samea (niegdyś zagorzałego zwolennika obalonego dyktatora Hosniego Mubaraka). Tekst jest o tym, że w komisjach nowego egipskiego parlamentu, zdominowanego przez partie islamskie, trwają prace nad ustawą dotyczącą praw kobiet. Chodziło o prawo do pośmiertnego stosunku z żoną oraz obniżenie progu wiekowego wymaganego, w przypadku kobiet, do zamążpójścia (miało to być 14 lat). Poza tym parlamentarzyści mieli chcieć zabronić kobietom uczyć się oraz pracować.

2. Zagraniczne media zupełnie bezkrytycznie i bezrefleksyjnie podchwytują temat.

3. Polscy "dziennikarze" z ogromną beztroską przepisują to co napisali ci zagraniczni (szczególne brawa dla Gazety Polskiej)

4. Cała sprawa okazuje się być oczywiście zwykłą dziennikarską kaczką. Zagraniczne media piszą sprostowania i wycofują się z artykułów o egipskiej nekrofilii. Niestety sprostowania nie są już tak interesujące, dlatego próżno ich szukać na polskich stronach.
Poza tym i tak informacja o tym, że w Egipcie można będzie uprawiać seks z martwą żoną, żyje już własnym memowym życiem:



Podsumowując: jeśli w chwili słabości kusi was, żeby wejść na demotywatory, lepiej już czytajcie Larssona.

Ocena: 2/5
Wydawnictwo: Czarna Owca
Tłumaczenie: Alicja Rosenau
Rok wydania: 2011