wtorek, 18 czerwca 2013

Oliver Sacks - Wyspa daltonistów i wyspa sagowców

To co często wynosimy z domu to silne przekonanie o tym jak powinny smakować różne potrawy. Ja tak mam z rosołem. Rosół powinien smakować tak jak smakował ten, który robiła moja babcia. Wszystkie inne rosoły, które jadałam w różnych domach i restauracjach, były dla mnie zawsze czymś odbiegającym od normy, którą lata temu wyznaczyła babcia Basia.
Zanim sama zaczęłam gotować, nie wiedziałam w czym jest problem, wiedziałam tylko, że coś jest nie tak. Później byłam już w stanie stwierdzić, że rosół który jem odbiega od normy bo dodano za dużo czerwonego mięsa, albo za mało marchewki, ale nie wiem czy byłabym w stanie stwierdzić czy do rosołu dodano liście laurowe, albo ziele angielskie. Tak więc mając dwadzieścia siedem lat, cały czas jestem dosyć daleko od odkrycia czym tak naprawdę jest rosołowa norma (babci nie ma co pytać, wiecie jakie są babcie: włoszczyzny dodajesz tak na oko, mięsa tyle, żeby było dobrze).
A teraz wyobraźcie sobie, że wasza babcia pochodzi z Indii, a wy macie tylko jedno życie i dziesiątki składników do sprawdzenia, aby odkryć dlaczego wasz Dal Makhani, nie smakuje jak babciny (myślę, że stąd wziął się pomysł z reinkarnacją).

Dlaczego o tym piszę? Bo myślę, że nasze zdrowie, czyli to co uważamy za normę, to właśnie taka bardzo skomplikowana potrawa. Żyjemy mając świadomość jej najprostszych, najłatwiej wyczuwalnych składników. Tak jak jesteśmy w stanie wyobrazić sobie smak rosołu bez soli, tak jesteśmy w stanie (oczywiście w ograniczonym stopniu) wyobrazić sobie jak smakowałoby życie gdyby pozbawiono nas zmysłu wzroku. A co z całą resztą smaków? Odbieramy ją po prostu jako ciężką do zanalizowania mieszankę, hinduską masalę.
Brytyjski neurolog Oliver Sacks zajmuje się właśnie analizowaniem tej mieszanki i pisaniem o tym, co się stanie jeśli coś z niej zabierzemy.
Moja przygoda z tym pisarzem zaczęła się od książki Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem; w jednym z rozdziałów, zatytułowanym Bezcielesena kobieta opisany był przypadek u którego podstawy leży właśnie usunięcie z tej fizjologicznej zupy jednego składnika, którego istnienia większość z nas nie jest nawet świadoma. Kobieta, której historię opisuje Sacks, w wyniku zapalenia wielonerwowego traci czucie proprioreceptywne*. Nagle nie jest w stanie normalnie stać ani siedzieć, jej ciało wiotczeje, nie kontroluje mimiki, chodzenie wychodzi jedynie wtedy kiedy patrzy na swoje nogi; ale przede wszystkim nie czuje swojego ciała, nie jest w stanie powiedzieć gdzie jest jej ręka dopóki nie spojrzy na nią. Przydarza jej się coś co można nazwać ślepotą ciała. Pacjentka mówi, że największą przyjemność odczuwa teraz jeżdżąc na siedzeniu pasażera (kierowanie samochodem oczywiście odpada) w kabriolecie, bo dopiero podmuch wiatru, odbierany przez nieuszkodzone receptory czuciowe na jej skórze, sprawia, że znów czuje, że ma ciało.

W książce Wyspa daltonistów i wyspa sagowców Sacks znów konfrontuje czytelników z brakiem jednej z przypraw, tym razem jego bohaterowie to ludzie niewidzący barw. Nie chodzi tu jednak o częściowy daltonizm, który jest stosunkowo powszechny w naszej populacji i objawia się głównie niezdolnością do odróżnienia koloru czerwonego i zielonego, ale o znacznie rzadziej występujący całkowity wrodzony daltonizm, czyli achromatopsję.
Tym co wyróżnia tę książkę na tle innych dzieł Sacksa jest to, że tym razem zamiast czekać na pacjentów w zaciszu własnego gabinetu autor wybiera się w daleką podróż (bo aż do Mikronezji) w poszukiwaniu przypadków chorób, które go interesują (w pierwszej części będzie to wspomniana achromatopsja dotykająca dużą część populacji wysp Pingelap i Pohnpei, a w drugiej tajemnicza choroba neurologiczna lytico-bodig występująca na wyspach Guam i Rota).
W obu częściach Sacks pokazuje nam świat ludzi, którzy odbiegają od normy. W przypadku lytico-bodig mamy definitywnie do czynienia z poważnym upośledzeniem, jednak już sprawa achromatopsji jest bardziej skomplikowana, o czym można przekonać się oglądając chociażby zestaw kart Sloana, służących do diagnozowania tej choroby. O ile większość chorób diagnozuje się stwierdzając czego pacjent nie jest w stanie zrobić, o tyle w przypadku achromatopsji jest dokładnie na odwrót:
[...] wyjaśnił mi na czym polega test. "Na każdej z kart jest kilka szarych kwadratów różniących się tylko tonem barwy, od bardzo jasnej szarości do bardzo ciemnej, prawie czarnej. Każdy kwadrat ma wyciętą pośrodku dziurkę; jeśli podłożę z tyłu kartkę kolorowego papieru, jak ten, jeden z kwadratów będzie pasował do koloru; barwy będą miały to samo nasycenie. - Pokazał pomarańczową plamkę na szarym tle. - Dla mnie plamka pośrodku i otoczenie mają ten sam kolor".
Takie dopasowywanie nie miałoby żadnego znaczenia dla człowieka normalnie widzącego kolory, bo dla niego żaden kolor nie "pasuje" do szarego, tak więc większość ludzi miałaby ogromne trudności z wykonaniem zadania, ale dla ślepego na kolory jest to proste, ponieważ dla niego wszystkie kolory są szare i różnią się tylko stopniem jasności.
a co za tym idzie, chorzy na achromatopsję, posiadają pewne zdolności, których nie posiadamy my:
Knut robi piękne czarno-białe zdjęcia. Powiedział, że jego widzenie jest podobne do widzenia ortochromatycznego filmu biało-czarnego, tylko on wydobywa znacznie więcej tonów.
"Wy nazwalibyście je odcieniami szarości, ale słowo szare jest dla mnie pozbawione znaczenia tak samo jak niebieskie czy czerwone. Ale - dodał - nie postrzegam swego świata jako bezbarwnego czy w jakimkolwiek innym sensie niekompletnego".
Największą zaletą książek Sacksa jest ich głęboki wymiar filozoficzny. Ciekawe przypadki medyczne, które opisuje nie służą jedynie zwróceniu uwagi na to jak skomplikowaną maszyną jest ludzkie ciało, ale przede wszystkim rozwinięciu naszej empatii i pokazaniu, że wszystko jest względne i umowne, a obiektywny obraz świata nie istnieje i nie ma prawa istnieć. Wyspa daltonistów i wyspa sagowców na pewno w ten nurt się wpisuje, ale przy tym wszystkim nie jest to też najlepsza książka tego autora. Wydaje się, że Sacks miał stanowczo za dużo wrażeń, którymi chciał się podzielić z czytelnikami. Podróż do Mikronezji była dla niego ogromnym przeżyciem zawodowym, ale jednocześnie rozbudziła dawną pasję botaniczną, a także pobudziła do refleksji natury społeczno-politycznej, o czym uczciwie informuje już we wstępie:
[książka]  z upływem dni rozrosła się jak niesforny sagowiec, wypuszczając we wszystkich kierunkach liczne pędy i bulwy. Ponieważ te pędy pod względem objętości zaczęły rywalizować z głównym tekstem, a dla mnie ważne było, żeby narracja pozostała zwarta, wiele z tych dodatkowych przemyśleń zebrałem razem na końcu, jako uwagi.
W ten sposób co chwila w tekście znajdujemy odsyłacz do przypisów, które łącznie zajmują 50 stron.
Efekt jest oczywiście odwrotny od zamierzonego przez autora; czytelnik przerywa czytanie, wędruje na koniec książki, czyta zajmujący stronę przypis będący często bardzo oddaloną od głównego wątku dygresją, po czym wraca do miejsca w którym przerwał czytanie nie pamiętając już o czym traktował ten główny tekst.
W żadnym wypadku nie odradzam czytania tej pozycji, ale jeśli miałoby to być wasze pierwsze spotkanie z Sacksem to wybierzcie inną jego książkę i dopiero gdy będziecie go już kochać miłością bezgraniczną, sięgnijcie po Wyspę...

I w żadnym wypadku nie dajcie się skusić na sprzedawane w bardzo promocyjnych cenach wydanie I z 2000 roku (zielona okładka), no chyba, że chcecie czytać takie rzeczy:
- obecnie ma również adres w sieci Internetu
- beta-N-mAthyloamino-lewoalanina (nie dość, że methylo, nie zostało przetłumaczone na metylo, to jeszcze zostało błędnie przepisane)
Nowe wydanie przekartkowałam tylko w księgarni, ale nazwy związków chemicznych zostały poprawione, więc mam nadzieję, że reszta też.

Ocena: 3/5
Wydawnictwo: Zyska i S-ka
Tłumaczenie: Jolanta Bartosik
Rok wydania: 2000

* Proprioreceptory znajdują się w stawach, ścięgnach, mięśniach szkieletowych, odpowiadają za tzw. czucie głębokie, które czasami nazywane jest szóstym zmysłem. Dzięki proprioreceptorom zdajemy sobie sprawę z tego w jakiej pozycji znajduje się nasze ciało, jesteśmy w stanie kontrolować naszą mimikę. Proprioreceptory odgrywają także rolę w utrzymywaniu równowagi.

wtorek, 11 czerwca 2013

Peter Heller - Gwiazdozbiór psa


Był taki czas, że miałam dready i słuchałam różnych zespołów, od których wokalistów oczekiwano, że w stosownym momencie swojej kariery popełnią samobójstwo. Moja siostra Kinga dokonała w tym czasie zupełnie innego wyboru i zwróciła się ku scenie muzycznej, gdzie w dobrym guście było być zastrzelonym w wyniku porachunków mafijnych. Ja marzyłam o karierze bezdomnej, gdzieś na ulicach Seattle, a Kinga przed snem wizualizowała sobie siebie siedzącą z boomboxem na schodach jakiejś kamienicy w nowojorskim Harlemie.
Seattle od Nowego Jorku dzieli prawie 4000 kilometrów i mniej więcej tak daleko i tak bardzo nie po drodze było nam do siebie. W naszym najbardziej buntowniczym okresie zdarzało się nam nawet nie przyznawać do siebie na ulicy. Na szczęście nasz Sturm und Drang (okres burzy i naporu) dobiegł końca i nagle okazało się, że jest coś co definiuje nas o wiele lepiej niż muzyka, której słuchamy. Tym czymś jest literatura. Obecnie to nasze porozumienie przybrało nieco już niezdrową formę, gdzie zamiast pytać: co słychać?, rozmowę zaczynamy od: co teraz czytasz? 

Na tym zakończę już tę niezwykle wzruszającą historię o tym jak literatura cementuje więzi międzyludzkie i przejdę do rzeczy. Jako, że ostatnio na pytanie co czytasz? nasza odpowiedź była taka sama: Gwiazdozbiór psa, a obie prowadzimy też blogi książkowe (blogi Kingi: po angielsku, po polsku), postanowiłyśmy tym razem zrobić recenzję w formie rozmowy. Taki eksperyment. Tu napisałabym jeszcze, że warto rozmawiać, ale niestety to hasło jest już spalone. 




Peter Heller
Gwiazdozbiór psa
Wydawnictwo: Insignis

Tłumaczenie: Olga Siara
Rok wydania:  2013

Kinga: Stwierdziłam, że Gwiazdozbiór Psa to postapokaliptyczna powieść o łowieniu ryb. Jak ci się podobała?

Basia: Mam mieszane uczucia. Podoba mi się przesłanie i koncepcja, natomiast wydaje mi się, że autor nie do końca skorzystał z ich potencjału, trochę za bardzo skupił się na łowieniu ryb i lataniu starą Cessną i miejscami to już nie jest nawet postapokaliptyczna powieść o łowieniu ryb, ale poradnik: Świat się skończył - co robić?

Kinga: Ja akurat książki o łowieniu ryb, chodzeniu po lasach i ogólnym niespiesznym medytowaniu bardzo lubię. Chociaż może rzeczywiście autor przez pierwsze 80 stron kazał się narratorowi szwędać bez sensu, podczas gdy sam dopiero zaczynał myśleć nad fabułą.

Basia: Takie właśnie miałam wrażenie, że najpierw w głowie autora pojawił się pomysł na ten cały postapokaliptyczny świat (zresztą bardzo wiarygodny), a potem w trakcie pisania przypomniało mu się, że powieść powinna do czegoś zmierzać, że powinien być jakiś punkt kulminacyjny i podczas gdy główny bohater - Hig lata w kółko swoją starą Cessną (gra na czas) autor wymyśla co stanie się dalej.
Ale może zacznijmy od początku: jeteśmy w Stanach Zjednoczonych, większość populacji zmarła na grypę. Narratorem, który oprowadza nas po tym postapokaliptycznym świecie jest Hig, który niejako został zmuszony do dzielenia swojego nowego życia z Bangleyem. Kreacja tych dwóch głównych bohaterów była jedną z rzeczy, która mi się bardzo w tej powieści podobała, chociaż wydaje mi się, że niektórym te postaci mogą wydać się zbyt stereotypowe.

Kinga: Mi też się strasznie te postaci podobały. I nie uważam, żeby były szczególnie stereotypowe. Z początku wydawało mi się, że Hig jest twardzielem, bo i przeklnie i jelenia zastrzeli, ale potem, gdy go widzimy oczami Bangleya, to zauważamy jego słabość (lub, jak kto woli - człowieczeństwo) i widzimy też że Bangley się Dużym Higiem opiekuje, tym samym zdradzając własną słabość. Tak naprawdę 'Gwiazdozbiór psa' to trochę Western. Dwóch facetów siedzi na jakimś bezludziu, mało mówią, dużo strzelają, a czasem potem trupem psa nakarmią, jednak jakoś się tak pokochali. I jak to w Westernie, pojawia się kobieta, standardowo bez osobowości, jej główną cechą są fiołkowe oczy. Ta kobieta to karmicielka, opiekunka i ogólny balsam na duszę.


Basia: Tobie nasunęło się skojarzenie z Westernem, a mi z dwoma filozofami, którzy wypowiadali się na temat anarchii i powstania państwa. I nie ma chyba lepszego momentu, żeby sprawdzić takie teorie, niż moment po zagładzie, kiedy wszystko co ludzkość budowała się rozpada i można wreszcie stwierdzić czy stan natury to ogólna szczęśliwość ludzi jak u Locke'a (w tej roli Hig), czy stan nieustannej walki, wynikającej z egoizmu ludzi, jak u Hobbesa (w tej roli Bangley).
Więc to co moim zdaniem proponuje nam Peter Heller to taki eksperyment myślowy: wyobraź sobie, że cała ludzkość wyginęła, na świecie zostaje tylko dwóch gości o zupełnie odmiennych poglądach, hołdujących zupełnie innym ideologiom. Co się stanie? Czy poglądy będą mieć w ogóle jeszcze jakieś znaczenie?

Kinga: Też myślałam o tej dychotomii. I o tym, że nawet w takich niemal laboratoryjnych warunkach jakimi był ten postapokaliptyczny świat jest trudno to przetestować, bo z jednej strony mamy Bangleya, który prewencyjnie strzela do wszystkich, a z drugiej Higa, który może i sobie testować swoją teorię  miłości do bliźniego, ale mylić mu się będzie wolno tylko raz. Szczerze mówiąc, myślałam sobie, że w Europie by to wyglądało inaczej z przyczyn technicznych - praktycznie niemożliwym by było zgromadzenie takiego arsenału jak w USA i ludziom nie tak łatwo by się było pozabijać, więc właściwie musieliby ze sobą porozmawiać. A jak już ze sobą porozmawiają to jednak okaże się, że lepiej razem niż osobno. Taka mi się wydaje jest też optymistyczna konkluzja tej powieści.

Basia: W ogóle wydaje mi się, że ta powieść paradoksalnie ma jednak podnosić na duchu i przypominać o czymś ważnym. Z pojawiających się w powieści wspomnień bohaterów wynika, że to ich życie przed apokalipsą było wiecznym oczekiwaniem na coś, czekaniem na to aż się ustatkują i będą mogli wtedy założyć rodzinę, czekaniem na to, aż odważą się zmienić pracę. Czekanie na to prawdziwe życie. I dopiero z perspektywy czasu i patrząc przez pryzmat tej zagłady okazuje się, że to właśnie było prawdziwe życie, że to były najpiękniejsze chwile.

Zabawne, że można czekać przez całe życie, nawet o tym nie wiedząc. [...] Czekać, aż zacznie się twoje prawdziwe życie. Być może koniec był najprawdziwszy.

Może te cytaty oderwane od całej powieści wydają się trochę banalne i nadmiernie egzaltowane, ale wplecione w tą poszarpaną, surową narrację na mnie zrobiły ogromne wrażenie.

Kinga: Zgadzam się. Myślę, że na tym po części polega urok powieści o świecie po zagładzie. Wszystkie te różne rzeczy, którymi się tak przejmujemy, chociaż jakoś zdajemy sobie sprawę, że nie są one tak ważne, zostają zupełnie anulowane, a życie wraca do podstaw. W prawdziwym życiu tylko co po niektórzy są w stanie to wszystko odrzucić, reszta pociesza się czytaniem. Zresztą i większość książek o łowieniu ryb o tym właśnie mówi, to jest, nie o łowieniu ryb, tylko o tym co jest w życiu ważne. A ważne okazuje się znaleźć kogoś kogo możemy kochać i potem jakoś to będzie. Niechby to nawet był i pies.
Wspomniałaś o poszarpanej, surowej narracji. Bardzo mi się ona podobała. Tak jakby ta cała trauma apokalipsy odebrała ludziom zdolność mowy. Z samotności i smutku Hig czasem mówi niemal jak troglodyta, jest pełno niedomówień, a zdania kończą się przyimkiem za którym powinno stać to słowo, którego Hig nie jest w stanie wymówić. Była tam taka świetna scena rozmowy Higa i Bangleya, którą zacytuję:

Zapytałem go czy ma czasem wrażenie, że istnieje coś więcej niż to, niż trwanie dzień po dniu. Rekonesans, naprawa samolotu, uprawa pięciu warzyw, łapanie zająca w sidła. Jakby na co my czekamy? Jego fotel, skrzyp skrzyp, zatrzymał się. Zastygł bez ruchu jak myśliwy, który zwietrzył ofiarę. Blisko. Jakby się obudził. Powtórz. Więcej niż to. Dzień po dniu. Zaciskał szczękę, jego minerałowe oczy szarzały w gasnącym świetle. Jakbym posunął się za daleko. Muszę iść powiedział. Wstał.


Basia: Mam dokładnie takie same odczucia co do narracji. Byłam absolutnie zachwycona tym językiem, szczególnie po moich przejściach z Doris Lessing i jej "Pamiętnikiem przetrwania", gdzie z kolei narracja opiera się na jakichś długich, wydumanych zdaniach, koniecznie zakończonych wielokropkiem. W zasadzie ta jedyna rzecz, która m się w tej powieści nie podobała, to to, że przy świetnie stworzonym świecie, rewelacyjnym pomyśle na narrację, po prostu za mało się tam działo. Z drugiej strony, teraz tak sobie myślę... co ma się dziać kiedy świat się skończył?

Kinga: Tak też mi się wydaje, że wymagamy od tego typu powieści, żeby były naładowane akcją, ale tak naprawdę już jest po. Po.


niedziela, 9 czerwca 2013

Emma Larkin - Spustoszenie



Pod koniec kwietnia 2008 roku nad Zatoką Bengalską na Oceanie Indyjskim zaczął formować się huragan. Z tworzonej rokrocznie przez zagrożone cyklonem kraje listy imion wybrano pakistańskie Nargis, czyli narcyz. Na przyjęcie niechcianego gościa, który miał być huraganem o średniej sile, szykował się Bangladesz, aż do momentu, gdy 30 kwietnia cyklon nagle dokonał gwałtownego zwrotu na wschód i zaczął zmierzać w kierunku Birmy. Tam też 2 maja wdarł się na ląd, siejąc spustoszenie w gęsto zaludnionej delcie Irawadi.
Okazało się, że nie tylko przewidywania dotyczące kierunku, ale także siły cyklonu były chybione: „huragan o średniej sile” w momencie wejścia na ląd osiągnął już czwartą kategorię (w pięciostopniowej skali Saffira-Simpsona) – prędkość wiatru doszła do 220 kilometrów na godzinę.
Na oferty pomocy nie trzeba było długo czekać, nastąpiła natychmiastowa mobilizacja sił ONZ i organizacji humanitarnych z całego świata. Rządy wielu państw zorganizowały transporty produktów pierwszej potrzeby. Niestety, większość samolotów transportowych pozostała na lotniskach w państwach sąsiadujących z Birmą. Tym, co uniemożliwiło dotarcie pomocy humanitarnej do Birmy był niszczycielski żywioł, ale nie w postaci cyklonu Nargis, a rządzącej krajem od prawie pięćdziesięciu lat junty wojskowej.

W czasie, kiedy większość podań o wizy (szczególnie tych od pracowników organizacji humanitarnych oraz dziennikarzy) zostaje odrzucona, autorce publikującej pod pseudonimem Emma Larkin, udaje się dzięki wizie turystycznej wjechać do pogrążonego w chaosie kraju, już w tydzień po tragedii. Na dotarcie do samej delty, jako rzucająca się w oczy cudzoziemka, nie ma jednak szans. Pozostaje w Rangunie (byłej stolicy kraju), gdzie stara się stworzyć spójny obraz sytuacji, korzystając z tych samych źródeł informacji, które dostępne są mieszkańcom Birmy.
Media w kraju podlegają cenzurze prewencyjnej, rzeczywistość obecna w prasie i telewizji kreowana jest więc przez rząd. Czy można uzyskać wiarygodne informacje czytając The New Light of Myanmar – dziennik będący tubą reżimu? Tak, trzeba tylko wiedzieć jak czytać.

Ko Ye, mój birmański przyjaciel, który jest wydawcą w Rangunie, nauczył mnie kiedyś, że jeśli chcę się dowiedzieć, co naprawdę dzieje się w Birmie, powinnam zwracać uwagę na przemilczenia. Ponieważ prawdziwego obrazu rzeczywistości nie ma ani w gazetach, ani w wieczornych wiadomościach telewizyjnych, łatwiej można go odnaleźć w tym, o czym się nie pisze i czego nie pokazuje – wśród braków i luk.
[...]
Redaktor jednego z tygodników pokazał mi makietę ostatniego numeru, na której cenzorzy powykreślali wszystkie fotografie uznane za „negatywne” (przedstawiające zburzone domy, zatopione łodzie, przerażonych ludzi i tak dalej). Ze stu zdjęć zaakceptowali cztery.

Larkin kolekcjonuje wszelkie możliwe informacje dotyczące cyklonu, poczynając od tych dostępnych w oficjalnych mediach, przez obecne w nielegalnym obiegu filmy nagrywane w delcie, po wszelkie krążące wśród mieszkańców Rangunu plotki i tworzące się na bieżąco miejskie legendy. Z tej na pozór chaotycznej plątaniny, w której „oficjalne doniesienia” mieszają się z mającymi dla autorki nie mniejszą wartość domysłami i powtarzanymi z ust do ust nieprawdopodobnymi historiami, powoli tworzy się spójna relacja, w której bardzo mocno czuć gęstniejącą atmosferę niepewności i strachu, jaka towarzyszyć musiała w tym czasie mieszkańcom Birmy.

W trzy tygodnie po uderzeniu cyklonu kanały informacyjne na całym świecie ogłosiły, że junta wreszcie ustąpiła zezwalając na wpuszczenie do kraju wszystkich organizacji humanitarnych. Wielu mieszkańców Birmy przyjęło tę informację z dużą dozą nieufności, niektórzy stwierdzali zupełnie obojętnie, że jest to kolejne kłamstwo reżimu.
Informacja okazała się prawdziwa, ale tylko częściowo. Pracownicy organizacji humanitarnych rzeczywiście mogli przylecieć do Rangunu, ale tu ich podróż zazwyczaj się kończyła. Zakaz podróżowania do delty Irawadi nadal obowiązywał. Pracownicy organizacji humanitarnych mogli więc snuć się po byłej stolicy kraju próbując jakoś zabić czas (chociaż to też nie było wielkim wyzwaniem, bo zazwyczaj dostawali wizy jedynie na parę dni).

Większość osób, które przeżyły kataklizm, opowiadała o tym jak woda zdarła z nich ubrania: Birmańska wieś jest bardzo konserwatywna, upokorzenia związanego z nagością nie sposób tam zapomnieć. Jednak na równi z ludźmi, huragan obnażył także dyktaturę z całym jej okrucieństwem i hipokryzją. Coś, o czym wiadomo było od lat, nagle stało się zbyt oczywiste, aby móc to dalej ignorować. Nargis zadziałał niczym chłopiec wykrzykujący: król jest nagi!
Na kraj nałożone zostały sankcje gospodarcze, które miały zostać zniesione dopiero, gdy reżim spełni określone wymogi (między innymi uwolni wszystkich więźniów politycznych – w tym najsławniejszą z nich, noblistkę Aung San Suu Kyi).

W 2012 roku, w cztery lata po cyklonie Nargis, partia uwolnionej z aresztu domowego Aung San Suu Kyi zdobyła wszystkie dostępne miejsca w wyborach uzupełniających.
Na naszych oczach zachodzi transformacja. Optymiści mówią o gwałtownych zmianach demokratycznych porównując wydarzenia w Birmie do tych z Polski z 1989 roku. Sceptycy przypominają o tym, że większość miejsc w parlamencie nadal obsadzona jest przez wojskowych, którzy zamienili jedynie mundury na longyi (tradycyjny strój birmański).
Kolejne, tym razem pełne wybory będą miały miejsce w 2015 roku, wtedy też parlament wybierze prezydenta. Obecnie obowiązujące prawo nie pozwala Suu Kyi, jako osobie posiadającej w rodzinie obcokrajowców (jej synowie mają brytyjskie obywatelstwo), kandydować na to stanowisko.
Nie wiadomo jak będą wyglądały dwa najbliższe lata i czy uda się wprowadzić zmiany w konstytucji, ale bez wątpienia kraj uległ już przeobrażeniom. Siejący spustoszenie cyklon okazał się jednocześnie wiatrem odnowy.


Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu mandragon.pl 

Ocena: 4/5
Wydawnictwo: Czarne
Tłumaczenie: Agnieszka Nowakowska
Rok wydania: 2013