piątek, 23 sierpnia 2013

Podłe ciała 2, czyli co było dalej

Dziś notka wyjątkowa, do napisania której zainspirowała mnie lektura Podłych ciał Grégoire Chamayou (o samej książce pisałam tu). Chamayou kończy swoją opowieść w 1905 roku, dlatego postanowiłam napisać o tym co było dalej (szczególnie, że dosyć mało mówiło się o tym w polskich mediach).

Wstydliwe dzieje wstydliwej choroby


Przez Niemców i Polaków nazywana chorobą francuską (w skrócie Francą), przez Francuzów chorobą włoską, przez Holendrów - hiszpańską, a przez Rosjan - polską. Turcy nazywali ją chorobą chrześcijańską. Pierwszą epidemię kiły (od prasłowiańskiego kyla - guz, wypukłość) znanej także pod nazwą syfilis, odnotowano w Europie w XV wieku. Od tego czasu była jedną z najpoważniejszych chorób przenoszonych drogą płciową. Mimo usilnych starań lekarzy, społeczeństwa wzajemnie obwiniające się o bycie źródłem wstydliwej choroby, musiały uzbroić się w cierpliwość. Dopiero w 1943 roku, coraz łatwiej dostępna penicylina została uznana za skuteczny lek na kiłę (a także na inną chorobę weneryczną - rzeżączkę), nadal jednak nieznany był niezawodny sposób profilaktyki chorób przenoszonych drogą płciową.



plakat propagandowy - syfilisplakat syfilis

Nieudany eksperyment

plakat propagandowy - syfilisWiek XX to coraz większe zainteresowanie nie tylko leczeniem, ale także zapobieganiem chorobom. Różne strategie profilaktyki STD (z ang. Sexually transmitted diseases – choroby przenoszone drogą płciową) badane były na zwierzętach (m.in. szympansach i królikach), jednak wyniki tych badań ciężko było przenieść
na medycynę ludzką. W 1944 roku, amerykańscy naukowcy postanowili, więc przeprowadzić podobne badanie na ludziach. Swoistym laboratorium miało stać się więzienie federalne w Terre Haute, w stanie Indiana. Więźniowie, od których uzyskano zgodę na przeprowadzenie badania, mieli być zarażani dwoinką rzeżączki przez bezpośredni kontakt zawiesiny bakteryjnej z ich genitaliami.
Celowe zarażanie pacjentów chorobą weneryczną okazało się o wiele trudniejsze niż na początku sądzono. Z powodu braku sukcesów w infekowaniu badanych, eksperyment został szybko przerwany. Kolejną próbę z udziałem więźniów podjęto dziesięć lat później. Tym razem przedmiotem badania była szczepionka na syfilis, zawierająca martwe bakterie krętka bladego, a wolontariuszami byli więźniowie sławnego amerykańskiego więzienia o zaostrzonym rygorze „Sing Sing” w stanie Nowy Jork.
Równolegle do budzących pewne kontrowersje natury etycznej badań nad profilaktyką STD, prowadzone były jeszcze bardziej kontrowersyjne badania nad skutkami nieleczonego syfilisu. Te, mimo iż prowadzone były jawnie, ze sprzeciwem opinii publicznej spotkały się dopiero
w 1972 roku, czterdzieści lat od ich rozpoczęcia.

Zła krew

Wszystko zaczęło się w roku 1932 w Alabamie. Biedny rolniczy stan na południu Stanów Zjednoczonych, zamieszkany w dużej mierze przez niepiśmienną ludność afroamerykańską, był wymarzonym miejscem do prowadzenia badań nad syfilisem - prawdziwą plagą w tym rejonie.
Do badania wybrano czterystu mężczyzn, przedstawicieli społeczności afroamerykańskiej, zamieszkałych w okolicach miasta Tuskegee. Wszyscy mężczyźni byli w późnym stadium kiły, w którym choroba nie jest już zaraźliwa, jest jednak niezwykle niebezpieczna dla samego chorego. Atakując układ nerwowy, sercowo-naczyniowy oraz kostny może wywołać nieodwracalne zmiany w narządach wewnętrznych i doprowadzić w efekcie do zgonu. Od razu nasuwa się pytanie: jak naukowcom udało się namówić tak dużą grupę mężczyzn do wzięcia udziału w długoletnim badaniu, co było jednoznaczne ze zrezygnowaniem z potrzebnego im leczenia? Szczególnie w momencie, gdy leczenie to było już powszechnie dostępne. Odpowiedź jest o tyle prosta, co przerażająca: badani mężczyźni nie wiedzieli, że biorą udział w badaniu klinicznym dotyczącym syfilisu. Co więcej, nie wiedzieli nawet, że mają tę chorobę.

Badanie Tuskegee. Naukowiec pobiera krew od uczestników badania.
Badanie Tuskegee. Naukowiec pobiera krew od uczestników badania. Źródło zdjęcia: http://www.livescience.com/8715-medical-atrocity-infects-truth.html
Skuszeni darmowymi posiłkami, „opieką medyczną” oraz obietnicą wypłacenia ich rodzinom pięćdziesięciu dolarów na pokrycie kosztów pogrzebu w razie ich zgonu, mężczyźni zgadzali się na wzięcie udziału w badaniu, w którym mieli być leczeni z dosyć enigmatycznie brzmiącej „złej krwi”. Badanie prowadzone na zlecenie Amerykańskiej Publicznej Służby Zdrowia, pociągało za sobą szereg publikacji medycznych, ale dopiero po czterdziestu latach od jego rozpoczęcia, za sprawą artykułu w Washington Star Magazine, gwałtowny sprzeciw ze strony opinii publicznej doprowadził do zakończenia kontrowersyjnych obserwacji.

Po pierwsze nie szkodzić, po drugie informować

Sprawa badania Tuskegee szybko nabrała rozgłosu, pociągając za sobą szereg zmian w ustawodawstwie. W USA powołana została Państwowa Komisja dla Ochrony Ludzkich Uczestników Badań Biomedycznych i Behawioralnych, której zadaniem było sformułowanie podstawowych zasad etycznych, które zawarte zostały w 1979 roku w tzw. Raporcie z Belmont. Jedną z najważniejszych wytycznych była, i jest do dziś, zasada świadomej zgody uczestnika badania na przeprowadzanie na nim jakichkolwiek eksperymentów. Szczególny nacisk położony był tu na przymiotnik „świadomy”. Osoby przeprowadzające eksperyment zostają zobowiązane do udzielenia pełnej informacji na temat badania oraz upewnienia się, że osoba badana rozumie, na czym będzie polegało badanie oraz że dobrowolnie zgadza się na udział w nim.
Znając historię Stanów Zjednoczonych, naznaczoną bardzo powolnym dochodzeniem do równości rasowej, nie dziwi tak bardzo fakt, że potrzeba było czterdziestu lat, aby badanie Tuskegee, prowadzone na ubogiej ludności afroamerykańskiej, wzbudziło sprzeciw społeczny. Dziwi jednak data przyjęcia ogólnych zasad postępowania przy eksperymentowaniu na ludziach. 1979 rok to przecież zaledwie trzydzieści cztery lata temu i aż trzydzieści dwa lata po sformułowaniu bardzo podobnych zasad ujętych w kodeksie Norymberskim. Trudno uwierzyć, aby amerykańscy lekarze mogli nie znać dokumentu stworzonego przez aliancki Trybunał Wojskowy. Norymberskimi procesami żył przecież cały świat. Szczególnie pierwszymi z nich, w których siedmiu hitlerowskich lekarzy oskarżonych o nieetyczne eksperymentowanie na ludziach, skazano na karę śmierci.

Szokujące odkrycie

Afera Tuskegee, mimo pozytywnych skutków legislacyjnych, podkopała wiarę w służbę zdrowia, a wśród wielu Amerykanów, szczególnie czarnoskórych, wywołała lęk przed kontaktami z jej przedstawicielami.
Susan M. Reverby
Susan M. Reverby (źródło: http://www.examiningtuskegee.com/author.html)
Przez lata wokół całej historii, wystarczająco okropnej już w swojej pierwotnej wersji, narosło wiele mitów i teorii spiskowych, wśród których znajdowały się między innymi te o celowym, potajemnym zarażaniu kiłą mężczyzn biorących udział w eksperymencie. Z tymi legendami oraz z towarzyszącym im strachem przed służbą zdrowia starała się walczyć Susan Reverby – historyczka, od dwudziestu lat badająca sprawę Tuskegee. Owocem jej pracy jest wydana w 2009 roku książka Examining Tuskegee: The Infamous Syphilis Study and Its Legacy. Jednak w chwili wydania książki o Tuskegee, jej głowa zaprzątnięta jest już innym badaniem. Wraca na Uniwersytet w Pittsburgu, aby jeszcze raz przyjrzeć się papierom, które znalazła tam rok wcześniej. Stanowią one część dokumentów, pozostawionych na Uniwersytecie przez byłego pracownika naukowego Johna Cutlera - nieżyjącego już lekarza, który pracował przy obu więziennych badaniach, a także przy badaniu Tuskegee. Człowieka, który niedługo zostanie przez media okrzyknięty kolejnym doktorem Mengele.


Podatnicy opłacają dostęp więźniów do prostytutek

Dokumenty znalezione przez Reverby, wskazywały jasno, że teorie spiskowe, z którymi walczyła przez większość swojego życia zawodowego, mają w sobie więcej z prawdy niż mogłaby przypuszczać. Okazało się, że Amerykańscy lekarze rzeczywiście celowo zarażali ludzi bakteriami wywołującymi syfilis, rzeżączkę oraz wrzody weneryczne, a eksperyment przeprowadzany był bez zgody osób badanych. Jedynym, czego nie przewidzieli twórcy miejskich legend było miejsce akcji. Wszystko odbywało się nie w Stanach Zjednoczonych, a w Gwatemali.
Po nieudanym eksperymencie z próbą sztucznego zakażania amerykańskich więźniów rzeżączką, pracownicy Amerykańskiej Służby Zdrowia nie zarzucili prób przeprowadzenia badania nad profilaktyką STD, postanowili jedynie przenieść je na lepszy grunt.
Biedny kraj w Ameryce Środkowej, który bardzo potrzebował leków oraz narzędzi medycznych, w którym w latach 40. prostytucja była legalna, a wizyty prostytutek u więźniów dozwolone, wydawał się wymarzonym miejscem na tego rodzaju eksperymenty. Dodatkowym atutem był niski odsetek ludzi zarażonych syfilisem. W 1946 roku do Gwatemali przybywa John Cutler, wyposażony w pieniądze od niczego niepodejrzewających amerykańskich podatników.
Głównym celem badania miało być przetestowanie różnych związków chemicznych, jako nowej potencjalnej metody profilaktyki syfilisu, którą można by stosować po kontakcie seksualnym z osobą chorą. Dodatkowo chciano ulepszyć test wykrywający zakażenie syfilisem, który często pokazując fałszywie pozytywne wyniki, był narzędziem bardzo zawodnym. Grupami wybranymi do badania byli więźniowie, żołnierze stacjonujący w stolicy kraju, pacjenci jedynego w Gwatemali szpitala psychiatrycznego oraz dzieci z publicznego domu dziecka. Znakiem tamtych czasów było to, że zgoda na przeprowadzenie badania wydawana była przez dyrektorów placówek, w których te miały się odbywać. Wszystko odbywało się bez wiedzy i zgody przyszłych badanych lub ich rodzin.
Na początku metodą „syfilizacji”, w której pokładano największe nadzieje była metoda naturalna. Prostytutki zarażone kiłą lub rzeżączką, dopuszczane były do więźniów, a ich usługi opłacane z pieniędzy amerykańskich podatników. W dalszym toku badań do eksperymentu włączono zdrowe prostytutki, którym do dróg rodnych przed wizytą w więzieniu wprowadzano zawiesinę bakteryjną. Więźniowie byli badani pod kątem zarażenia bakteriami wywołującymi rzeżączkę lub syfilis, przed i po wizycie prostytutek. Po kontakcie z zarażoną kobietą więźniowi podawano jedną z badanych substancji. Jeśli nie spełniała ona swojego zadania i więzień mimo jej zastosowania uległ zarażeniu, leczono go sprawdzoną już penicyliną.
Więźniowie, jak przeczytać można w dokumentacji zgromadzonej przez Cutlera, nie ułatwiali pracy naukowcom. Byli to ludzie niewykształceni, często bardzo podejrzliwi. Obawiali się, że lekarze pobierając im krew do badań chcą ich „osłabić”, często więc odmawiali oddania krwi, która niezbędna była do badania nad nowym, ulepszonym testem serologicznym. Po pewnym czasie, tę część badań zdecydowano się przenieść do innej placówki. Przy współpracy z rządem Gwatemali zdecydowano się na publiczny sierociniec, gdzie naukowcy mieli pojawiać się jedynie, aby pobierać próbki krwi od ponad czterystu dzieci. W dokumentach nie ma żadnej informacji na temat zarażania sierot chorobami wenerycznymi.
Żołnierze, będący kolejną badaną grupą, w początkowej fazie eksperymentu byli zarażani podobnie jak więźniowie, dzięki prostytutkom, nazywanym „żeńskimi dawcami”. W miarę jak badanie nabierało rozpędu, „naturalna ekspozycja” przestała naukowcom wystarczać. Zaczęto poszukiwać innej metody zarażania, która mogłaby być użyta także w szpitalu psychiatrycznym, gdzie wprowadzenie prostytutek raczej nie wchodziło w grę. Znów zdecydowano się na wstrzykiwanie zawiesiny bakteryjnej oraz jej bezpośredni kontakt z uszkodzoną skórą pacjenta lub jego genitaliami.
W razie niepowodzenia terapii eksperymentalnej badani mieli być leczeni penicyliną. Śledzenie wszystkich pacjentów było jednak bardzo trudne, szczególnie w szpitalu psychiatrycznym, gdzie często nie znano nawet imion chorych. Do dokumentów dołączono setki zdjęć – aby ułatwić identyfikację, żona Cutlera fotografowała pacjentów. Nietrudno domyślić się, że pomyłki zdarzały się dosyć często. Tak więc, mimo, iż założeniem badania było leczenie wszystkich zakażonych, wielu z nich pozostawiono bez pomocy medycznej. Szczególnie, że pieniądze powoli się kończyły i w 1948 roku, po dwóch latach badanie zamknięto, a John Cutler wrócił do Stanów Zjednoczonych.

Okropności z przeszłości, czyli ewolucja etyki

Gdy w 2010 roku sprawa badania w Gwatemali została ujawniona, prezydent Barack Obama wystosował oficjalne przeprosiny do prezydenta Gwatemali Álvara Coloma, który nazwał eksperyment „zbrodnią przeciwko ludzkości”. Pojawiło się jednak wiele opinii, że choć badanie wydaje nam się teraz okrutne, było zgodne z ówczesnymi normami etycznymi, które na przestrzeni lat drastycznie się zmieniły.
Ale czy rzeczywiście?
W 1996 roku podczas epidemii zapalenia opon mózgowych w Nigerii, gigant farmaceutyczny Pfizer, pospieszył z pomocą nigeryjskim dzieciom. Jednak tylko niektórym z nich podawany był antybiotyk Ceftriakson (standardowy lek w takich przypadkach). Druga grupa dostawała eksperymentalny antybiotyk – Trovan. Rodzicie dzieci twierdzą, że nic nie wiedzieli o prowadzonym badaniu klinicznym. Przedstawiciele Pfizera utrzymują natomiast, że uzyskali od rodzin „ustną zgodę” na to badanie. Sprawą najpierw zajmuje się sąd w Nowym Jorku, a po oddaleniu jej przez amerykańskiego sędziego trafia ona do sądu w Nigerii. W 2009 roku w wyniku ugody, Pfizer zgadza się na wypłacenie odszkodowań rodzinom poszkodowanych dzieci.
Wytyczne dotyczące eksperymentowania na ludziach od lat mają podobne brzmienie. Wydaje się więc, że to nie mijający czas, a szerokość geograficzna je zmienia. Im bardziej na południe tym większemu ulegają zniekształceniu.

Bibliografia:
- Giselle Corbie-Smith, Stephen B Thomas, Mark V Williams, Sandra Moody-Ayers; Attitudes and Beliefs of African Americans Toward Participation in Medical Research. J Gen Intern Med. 1999 September; 14(9): 537–546. 
- Matthew Walter; Human experiments: First, do harm. Nature 482, 148–152
- Susan M. Reverby; “Normal Exposure” and Inoculation Syphilis: A PHS “Tuskegee” Doctor in Guatemala, 1946–1948. Journal of Policy History, 23, pp 6-28.



czwartek, 22 sierpnia 2013

Maciej Zaremba Bielawski - Higieniści. Z dziejów eugeniki & Grégoire Chamayou - Podłe ciała. Eksperymenty na ludziach w XVIII i XIX wieku

Jakiś czas temu przeczytałam artykuł o grupie aktywistów, która uwolniła z hodowli psy przeznaczone do badań laboratoryjnych. Następnie postanowiłam na chwilę zatopić się w odmętach absurdu czytając co na ten temat mają do powiedzenia czytelnicy portalu Wirtualna Polska. Większość komentujących zżymała się na bezdusznych "makaroniarzy". Bo niby kraj katolicki, a takie rzeczy wyprawiają (jak wiadomo eksperymentowanie na zwierzętach jest autorskim pomysłem bezdusznych Włochów i poza granicami kraju w kształcie buta, coś takiego nie ma miejsca). Wśród komentujących pojawili się jednak też pragmatycy, którzy zamiast narzekać na nikczemnych Włochów zaproponowali gotowe rozwiązanie problemu. Rozwiązanie ekonomiczne, a nawet ekologiczne, bo noszące pewne znamiona recyclingu, wykorzystującego to co inni wyrzuciliby na śmietnik.

Pierwsza z pomysłem naprawy świata wychodzi użytkowniczka o nicku Ataxia:
Dlaczego nikt nie wpadnie na pomysł żeby testować leki na pedofilach i seryjnych mordercach? Byłyby z tego same korzyści: 1. byłoby wiadomo na 100% czy lek zaszkodzi czy pomoże człowiekowi, bo zwierzęta czasami mogą inaczej reagować na lek niż człowiek 2. nie musielibyśmy męczyć zwierząt 3. te dupki zamiast gnić w więzieniach za nasze podatki przydaliby się w końcu na coś. 4. Mniejsze koszty. 
Kolejnym pomysłowym Dobromirem był użytkownik GrzesiX, który rozszerzył nieco grupę bandziorów, na której należałoby przeprowadzać eksperymenty:
wszelkie kanalie osadzone na 10 i więcej lat. od razu zwolniło by sie ile miejsca w wiezieniach. a i jakby sie zwyrolskie bydleta przysłużyły ludzkości ? (zachowana oryginalna pisownia)
W czym wtórują mu użytkownicy wojt@n i Ania przypominając, że ludzie tacy nie przedstawiają żadnej wartości, są zakałą ludzkości, w przeciwieństwie do tych psów, które mają o niebo większą wartość od nich; niech odpokutuja a nie zarcie za darmo nocleg gratis itp maja lepiej niz bezdomni a sa nic nie warci.
Najbardziej zawiedziony kondycją ludzkości był jednak użytkownik Nikt, który także zasugerował testowanie leków na ludziach, ale rozszerzył grupę, która miałaby być objęta takim programem na połowę ludzkości, ponieważ jest nas za dużo na świecie, a po drugie połowa ludzkości itaknie zasluguje na zycie...

Pomysły rzeczywiście świetne, ale czy innowacyjne...?
Z pomocą jak zwykle przychodzi lektura. Jako pierwszą polecam książkę Higieniści. Z dziejów eugeniki Macieja Zaremby Bielawskiego, która powinna przypaść do gustu szczególnie użytkownikowi o nicku Nikt. Będzie o początkach eugeniki (występującej także pod nazwą higiena rasy), o ludziach, którzy też uważali, że połowa ludzkości nie zasługuje na życie i o tym jak sobie z tym radzono w różnych krajach. Okaże się, że projekt sterylizowania ludzi niewartościowych, wcale nie był autorskim pomysłem smutnych panów z NSDAP. Ci jedynie zainspirowali się ideą, która powstała trochę wcześniej w głowach innych panów, równie smutnych, bo zatroskanych losami naszego gatunku, ale także (jeśli nie przede wszystkim) sytuacją materialną swoich krajów. Oni też zauważyli, że coraz więcej jest ludzi niewartościowych na których pracować musi ta ciągle zmniejszająca się garstka wartościowych.
Higieniści. Z dziejów eugeniki - Maciej Zaremba BielawskiKoniec XIX wieku był czasem ogromnego zainteresowania  teorią Darwina (poza Francuzami, którym cały czas bardziej podobała się teoria ich krajana Lamarcka, mówiąca o dziedziczeniu cech nabytych), w głowach zatroskanych losem swojej ojczyzny, szybko zrodziła się więc myśl, że aby uzdrowić naród trzeba myśleć bardziej przyszłościowo. Resocjalizacja to myślenie krótkowzroczne. Owszem można przywrócić społeczeństwu bandytę albo kobietę lekkich obyczajów (chociaż myślę, że mało kto w to wierzył), ale co z tego jeśli zgnilizna moralna jest cechą dziedziczną (a o tym wielu było przekonanych) i potomstwo takich ludzi nadal będzie ją w sobie nosić? Stąd właśnie pojawił się pomysł eugeniki pozytywnej, obejmującej nakłanianie wartościowych jednostek do kojarzenia się ze sobą i reprodukcji, oraz eugenika negatywna, mająca na celu wybijanie z głów tego samego jednostkom niewartościowym.

No dobrze, powie Ataxia, ale to nadal nie rozwiązuje problemu tych, którzy zdążyli się już urodzić i są społeczeństwu zupełnie nieprzydatni, co z moim pomysłem?
Droga Ataxio, oczywiście nie zapomniałam o tobie i dla ciebie także mam stosowną lekturę. Zastanawiasz się dlaczego nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, aby eksperymenty medyczne przeprowadzać na więźniach. Pozwolę sobie zachować się teraz jak Szwejk i zacząć od anegdoty. Moja mama jeżdżąc samochodem zauważyła, że prowadzenie w butach na nawet niewielkim obcasie negatywnie wpływa na tenże obcas. Z początkowej frustracji zrodziło się w końcu (tak jak i u ciebie Ataxio) rozwiązanie problemu. Ochraniacz na obcas! Dlaczego nikt wcześniej na to nie wpadł - wykrzyknęła mama. Przyznam, że przez chwilę wyobrażałyśmy sobie jak zostajemy potentatami na rynku samochodowych ochraniaczy na obcasy. Dlatego też tym większy był nasz zawód, gdy odkryłyśmy, że ktoś już jednak na nasz pomysł wpadł i że ochraniacze na obcasy można spokojnie kupić przez internet.
Nie chcę oczywiście, droga Ataxio, podcinać ci skrzydeł, ale sugeruję jednak, abyś pomna mojego i mamy przypadku, zawsze zanim wykrzykniesz "dlaczego nikt na to jeszcze nie wpadł?" sprawdziła czy rzeczywiście tak jest.
I tak szukając odpowiedzi na swoje pytanie dotyczące eksperymentowania na więźniach łatwo powinnaś trafić na wiele tropów, które zaprowadzą cię w różne strony świata: do USA (więzienie federalne w Terre Haute), do Gwatemali, ale także bliżej nas do Oświęcimia, gdzie poznasz doktora Mengele. A w końcu jeśli będziesz dobrze szukać dotrzesz także do książki, którą chciałabym ci polecić, czyli do Podłych ciał Grégoire'a Chamayou.
Podłe ciała. Eksperymenty na ludziach w XVIII i XIX wieku opowiada o ludziach, którzy przysłużyli się postępowi medycznemu, a o których nadal mówi się zdumiewająco mało, czyli o ludziach na których w XVIII i XIX wieku przeprowadzano eksperymenty medyczne. Ci ludzie to właśnie tytułowe Podłe ciała, margines społeczny, ludzie mniej wartościowi, tacy, którzy w oczach społeczeństwa mogli mieć do spłacenia jakiś dług, a więc: więźniowie, skazani na śmierć, niewolnicy, ale także umysłowo chorzy, pacjenci szpitali, prostytutki czy sieroty. Chamayou z ogromnym poświęceniem przekopuje się przez ogrom książek i dokumentów (sama bibliografia zajmuje w Podłych ciałach 30 stron, kolejne 60 to przypisy), dzięki czemu otrzymujemy bardzo wyczerpujący obraz epoki ogromnego wyzysku w imię badań biomedycznych.
Podłe ciała - Gregoire Chamayou
Autor skupia się na XVIII i XIX wieku tłumacząc we wstępie, że o wieku XX pisano już bardzo dużo w związku z procesami norymberskimi. Sam swoją historię kończy na początku XX wieku, kiedy to w 1905 roku Bongrand wezwał we Francji do oparcia eksperymentów na umowie między eksperymentującym a podmiotem eksperymentu, uznając porozumienie pomiędzy nimi za istotę ich relacji.*
Oczywiście zawsze trzeba się w którymś momencie zatrzymać, ale takie postawienie sprawy przez autora sugeruje (szczególnie czytelnikowi niezaznajomionemu z tą tematyką), że w XX wieku poza sprawą eksperymentów w obozach koncentracyjnych, przypadki podobne do tych opisywanych w książce nie miały już miejsca. To oczywiście nie jest prawda i uważam, że XX wiekowi też należałaby się podobna książka, w której co smutne, doktor Mengele byłby tylko jednym z wielu bohaterów.
Książka Grégoire'a Chamayou jest bardzo dobrą i bardzo ważną pozycją, ale mimo wszystkich swoich zalet wydaje mi się, że przez brak końcowych wniosków, może pozostawić czytelnika lekko zdezorientowanego. Nie wiadomo którędy iść dalej i czy jest coś dalej, czy to może koniec historii podłych ciał. Takie wyrwanie z kontekstu, sprawia, że historia opowiadana przez Chamayou wydaje się jedynie ciekawostką historyczną, czymś co już dawno jest za nami. Dopiero spojrzenie na nią przez pryzmat wydarzeń z XX i XXI wieku nadaje jej odpowiednią wagę.
Dlatego pełna podziwu dla pracy pana Chamayou, postanowiłam dopisać dalszą część tej historii. Oczywiście to co napiszę w żaden sposób nie mogłoby konkurować z tym co napisał Chamayou, bo i nie mam wcale takich ambicji, moim celem jest raczej rozbudzenie waszej ciekawości i wskazanie pewnego tropu przy dalszych poszukiwaniach. Dlatego skupię się głównie na jednej chorobie i jednym kraju. Ale to już w następnej notce.

Higieniści. Z dziejów eugeniki Maciej Zaremba Bielawski
Ocena: 5/5
Wydawnictwo: Czarne
Tłumaczenie: Wojciech Chudoba
Rok wydania: 2011

Podłe ciała. Eksperymenty na ludziach w XVIII i XIX wieku Grégoire Chamayou
Ocena: 4/5
Wydawnictwo: słowo/obraz terytoria
Tłumaczenie: Jadwiga Bodzińska i Katarzyna Thiel-Jańczuk
Rok wydania: 2012

* Grégoire Chamayou, Podłe ciała. Eksperymenty na ludziach w XVIII i XIX wieku, tłum. Jadwiga Bodzińska, Katarzyna Thiel-Jańczuk

piątek, 9 sierpnia 2013

Wojciech Orliński - Sztokholm. Przewodnik śladami bohaterów Stiega Larssona

Posłusznie melduję (czytam właśnie Szwejka i obawiam się, że przez jakiś czas tak właśnie będę mówić), że przeczytałam przewodnik po mieście, w którym nie byłam i do którego w najbliższym czasie się nie wybieram. Przewodnik był po Sztokholmie, a przeczytałam go od deski do deski (łącznie z informacjami praktycznymi i bibliografią) leżąc sobie wygodnie na kanapie w moim mieszkaniu. Ci, którzy pamiętają jeszcze to co pisałam przy okazji notki o Listach do córki F. S. Fitzgeralda, o czytaniu i podczytywaniu książek, mogą mi teraz wytknąć, że jestem kłamczuchą. Bo przecież przeczytanie całego przewodnika po Sztokholmie, siedząc na kanapie w Warszawie o wiele bliższe jest konsekwentnemu czytaniu w stylu Rain Mana, od którego to się odżegnywałam, niż czytaniu chaotycznemu i frywolnemu do którego się przyznałam.
Na swoją obronę mam tylko to, że Sztokholm. Przewodnik śladami bohaterów Stiega Larssona to przewodnik wyjątkowy i wielofunkcyjny, który zadowoli zarówno tych, którzy są już w Sztokholmie i nie wiedzą co dalej ze sobą zrobić, jak i tych, którzy zdecydowali się jedynie na podróż palcem po mapie (do czego zresztą zachęca na swoim blogu sam autor). Podejrzewam nawet, że ze względu na szwedzkie ceny oraz liczne schody i podejścia opisane w przewodniku, pod koniec dnia bardziej zadowolona będzie grupa druga składająca się z podróżników-domatorów.

Tym co skłoniło mnie do przeczytania tej książki, oczywiście poza wiecznie niezaspokojonym głodem wiedzy, było nazwisko autora. Ale nie autora sagi Millennium, a autora samego przewodnika, czyli Wojciecha Orlińskiego, od którego felietonu w rubryce świat według Orlińskiego przeważnie zaczynam czytanie Dużego Formatu. Poczułam, że po miesiącach krótkich cotygodniowych spotkań czas wreszcie poznać się lepiej. Stąd właśnie ta wspólna podróż do Sztokholmu. 

W swoim przewodniku autor proponuje nam pięć spacerów: szlakiem Stiega Larssona, szlakiem Mikaela Blomkvista, szlakiem Lisbeth Salander, szlakiem Nilsa Bjurmana oraz Hedestad nie istnieje.
Podczas pierwszego spaceru możemy lepiej poznać dziennikarza zaangażowanego i beznadziejnego idealistę jakim był Larsson. To z kolei pozwala lepiej zrozumieć wykreowane przez niego postaci z którymi spacerować będziemy w kolejnych rozdziałach.
Z jednej strony jest to przewodnik po Sztokholmie śladami bohaterów Larssona, ale z drugiej strony można tę książkę traktować także jako przewodnik po sadze Millennium śladami Larssona, Sztokholmu i współczesnej Szwecji. Orliński w ciekawy sposób rozwija i interpretuje różne wątki trylogii, nadając jej szerszy kontekst kulturowo-społeczny. Ci, którzy mają już za sobą lekturę biografii Larssona lub po prostu interesują się Szwecją mogą poczuć się miejscami znużeni, bo przewodnik Orlińskiego to raczej Szwecja i Larsson dla początkujących, myślę jednak, że nawet domorośli larssonolodzy mogą znaleźć tam coś dla siebie: Orliński stara się odnaleźć wszystkie miejsca występujące w trylogii, a dla tych, które okazują się fikcją literacką znajduje ciekawe zamienniki.
Mimo wszystkich zalet przewodnika nie polecałabym go osobom, które nie czytały jeszcze kryminałów Larssona. Autor bardzo starał się nie ujawniać najważniejszych szczegółów powieści, ale trochę jednak mu się wymsknęło (czego nie osądzam, bo sama też zamieściłam spoiler w notce o Zamku z piasku, który runął).

Podsumowując, jest to przewodnik dla prawie wszystkich: dla tych co na kanapach w Warszawie i dla tych co w fotelach w Grajewie; myślę, że można nawet czytać będąc na wakacjach we Francji, bo kto nam zabroni? Dla tych co w Sztokholmie oczywiście też, ale wcale nie przede wszystkim. Wstrzemięźliwość czytelniczą, w przypadku tej książki, doradzam tylko tym co nie czytali Millennium.

Ocena: 3/5

Wydawnictwo: Pascal
Rok wydania: 2013

piątek, 2 sierpnia 2013

Emmanuel Carrère - Wąsy

Wakacje to okres, kiedy z lubością oddajemy się rozleniwieniu zarówno fizycznemu jak i umysłowemu. Na plażach królują książki niewymagające intelektualnego zaangażowania. Zdarzają się oczywiście tacy, którzy próbują nie dać się tej plażowej degrengoladzie, taszcząc w plecionej torbie opasłe tomy rozważań filozoficznych. Jeśli jednak chwila nieuwagi spowodowała, że wpadliście już w pułapkę sezonu ogórkowego, a wasze mózgi zaczęły delikatnie rozmiękać, jest jeszcze szansa na odwrócenie tej sytuacji, musimy jednak posunąć się do małego podstępu. Do wykonania planu potrzebna będzie nam książka „Wąsy” Emmanuela Carrère.
Układamy się wygodnie na plaży i zaczynamy czytać.

Historia mężczyzny, który pewnego dnia zgolił noszone od lat wąsy i nie dość, że nikt tego nie zauważył, to wszyscy starają się mu wmówić, że wąsów nigdy nie miał. Cóż za absurd! Jeśli w literaturze występowałby sezon ogórkowy to wyglądałby właśnie tak. No, ale trzeba przyznać, że czyta się bardzo przyjemnie, a historia faceta, który zgolił wąsy zaczyna nas wciągać.
Przewracamy się na plecy, opalamy brzuch i czytamy dalej tę zabawną opowiastkę. Ale w pewnym momencie uśmiech schodzi nam z twarzy. To, co przed chwilą wydawało nam się oczywiste już takie nie jest; nie wiemy co jest prawdą i czy w ogóle istnieje coś takiego jak prawda, czujemy, że razem z bohaterem popadamy w paranoję, zanurzamy się w odmętach szaleństwa. A może to nie główny bohater zwariował, może to wszyscy dookoła są obłąkani?
Czujemy się lekko oszukani, bo przecież miało być śmiesznie i przede wszystkim intelektualnie niezobowiązująco, ale nie możemy już przerwać. Nasz mózg powoli wyrywa się z letniego otępienia, czy tego chcemy czy nie. Procesu nie da się zatrzymać.

Efekt pobudzenia intelektualnego utrzymuje się nawet do miesiąca. Może mu towarzyszyć wzmożone łaknienie treści bardziej wymagających. U co wrażliwszych mogą wystąpić: niemożność zaznania spokoju oraz urojenia paranoiczne. W razie gdyby nie ustąpiły po pięciu dniach należy skonsultować się lekarzem lub farmaceutą.
Gratuluję, teraz jesteście już gotowi na opasłe tomy rozważań filozoficznych. Pamiętajcie o kremie z filtrem UV!

Ocena: 5/5
Wydawnictwo Literackie
Tłumacz: Magdalena Kamińska - Maurugeon
Rok wydania: 2013