środa, 31 października 2012

David Eagleman - Mózg incognito. Wojna domowa w Twojej głowie

Charles Whitman
Pierwszego sierpnia 1966 roku Charles Whitman rozpoczął dzień od zabicia swojej matki oraz żony. Przed południem był już na terenie Uniwersytetu Teksańskiego w Austin, gdzie w ciągu następnych godzin strzelając z wieży uniwersyteckiej, zamordował czternaście osób i ranił kolejne trzydzieści osiem. Charles strzelał aż do momentu, w którym sam padł ofiarą kuli z broni policjanta Houstona McCoy'a.

Co skłoniło studenta Uniwersytetu Teksańskiego do zabicia dwóch najbliższych mu osób, a następnie odebrania życia grupie tym razem zupełnie przypadkowych ludzi?
Charles Whitman też się nad tym zastanawiał. Wiemy to z listu, który funkcjonariusze policji znaleźli w jego domu. Napisał w nim, że "zupełnie siebie nie rozumie" oraz (to już po zamordowaniu swojej żony) "nie potrafi racjonalnie podać żadnego konkretnego powodu swojego postępowania". W liście prosi także, aby pieniądze z jego ubezpieczenia zostały przeznaczone na fundację zajmującą się zdrowiem psychicznym oraz aby po jego śmierci przeprowadzono autopsję, mającą na celu sprawdzenie czy coś w jego mózgu nie uległo zmianie.
Pewnie już się domyślacie, że nie pisałabym tego wszystkiego, gdyby nic w głowie Charlesa Whitmana nie uległo zmianie.

W mózgu Whitmana odkryto guz naciskający na ciało migdałowate - strukturę odpowiedzialną za kontrolę uczuć, zwłaszcza strachu i agresji. O tym, że uszkodzenia tego obszaru powodują zaburzenia emocji i zachowań społecznych wiadomo już od końca XIX wieku. 
Przypuszczenia Whitmana były więc słuszne. Coś w jego głowie sprawiało, że nie był sobą.

W tym momencie David Eagleman, autor książki "Mózg Incognito. Wojna domowa w Twojej głowie", zapytałby pewnie: co to znaczy "być sobą"?  
Przypadek Charlesa Whitmana może być wielu z was znany. Jest on bardzo często przytaczany w literaturze, od książek akademickich po pozycje popularnonaukowe. Świetny przykład na to, jak pozornie mała zmiana anatomiczna w mózgu, może diametralnie wpłynąć na zachowanie człowieka.
W swojej książce Eagleman przytacza więcej takich przykładów: pacjenci chorzy na otępienie czołowo-skroniowe, pogwałcający wszelkie normy społeczne czy czterdziestolatek u którego guz w korze okołooczodołowej wywołał nagłe zainteresowanie dziecięcą pornografią, które zupełnie ustąpiło po usunięciu guza.
O tym, że aby obudzić w nas to inne ja, wcale nie trzeba trwałych zmian anatomicznych, wie każda kobieta cierpiąca na zespół napięcia przedmiesiączkowego, a także każdy kto choć raz w życiu musiał wysłuchiwać, z rosnącym zażenowaniem, opowieści znajomych, dotyczących swojego zachowania na ostatniej imprezie.
Na pewno wiedzieli też o tym członkowie Pink Floyd, czego przykładem jest ich piosenka "Brain Damage":


The lunatic is in my head.
The lunatic is in my head
You raise the blade, you make the change
You rearrange me 'til I'm sane
You lock the door
And throw away the key
There's someone in my head but it's not me.
W mojej głowie mieszka wariat
W mojej głowie mieszka wariat
Podnosisz ostrze, wprowadzasz zmianę
Poprawiasz mnie, dopóki nie stanę się normalny
Zamykasz drzwi
Wyrzucasz klucz
W mojej głowie ktoś jest, ale to nie jestem ja*

Wszyscy o tym wiemy, wystarczy mała zmiana w neurochemii mózgu i przestajemy być sobą. A może dopiero wtedy zaczynamy być sobą?
Czy wiemy, które ja jest tym właściwym ja?

Po zastanowieniu, odpowiedź wydaje się prosta: właściwe ja to, to którego jesteśmy świadomi przez większość naszego życia, nad którym mamy pełną kontrolę, a nie to ja, które pojawia się tylko czasem w szczególnych sytuacjach.
Niestety. David Eagleman i tu ma dla nas przykrą wiadomość. Obce ja przejmuje nad nami kontrolę nie tylko w stanach patologicznych lub w stanie upojenia alkoholowego.
Nasz mózg bardzo często nie zadaje sobie trudu informowania naszej "świadomości" o podejmowanej właśnie decyzji.
Nie przeraża nas to gdy myślimy o decyzjach, takich jak naprzemienne pedałowanie podczas jazdy na rowerze, odczuwamy jednak pewien dyskomfort, gdy pomyślimy, że może świadomy wybór kierunku studiów wcale nie był taki świadomy.

Eagleman przytacza badania dotyczące "ukrytego egotyzmu", z których wynika, że za wiele naszych życiowych wyborów odpowiedzialne mogą być litery, od których zaczynają się nasze imiona i nazwiska. Więcej, niż gdyby decydował o tym rachunek prawdopodobieństwa, jest par których imiona zaczynają się na tę samą literę. Poproszeni o wybranie jednej z dwóch herbat uczestnicy eksperymentu wybierać będą herbatę, której nazwa zaczyna się od trzech liter, od których zaczyna się też imię badanej osoby. A na koniec: nasze imiona mogą także wpływać na wybór ścieżki zawodowej. Denise chętniej zostanie dentystką, a Lawrence prawnikiem (ang. lawyer).
Wreszcie pojawiła się pierwsza sensowna odpowiedź na to dlaczego studiowałam biologię (moje inicjały to B.B.).

Przytaczając te i wiele innych przykładów, David Eagleman stara się nam powiedzieć coś co pewnie większości z was się nie spodoba - człowiek jest pozbawiony wolnej woli.
Mi też się to nie podoba i nadal w to nie wierzę, mimo że argumentacja autora do mnie przemawia (to chyba najlepszy przykład tytułowych "wojen domowych" w mojej głowie).

Kimkolwiek by była osoba która pisała tę recenzję, bardzo wam poleca książkę Davida Eaglemana. Nawet jeśli jego imię nie zaczyna się na literę B.

* Nie najpiękniejsze tłumaczenie mojego autorstwa

Ocena: 5/5
Wydawnictwo: Carta Blanca
Tłumaczenie: Julita Mastalerz
Rok wydania: 2012

czwartek, 25 października 2012

Jarosław Stawirej - Masakra profana

Po "Mistyce pustyni" poczułam bardzo silną potrzebę natychmiastowego odreagowania, zabicia nieprzyjemnego smaku jaki mi pozostał po tej książce, czymś równie intensywnym, ale bardziej pasującym do mojej wizji świata. Przejrzałam półkę z książkami w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego. Wydawnictwo Krytyki Politycznej wydało mi się w tym wypadku najbardziej adekwatne, a że po ostatniej wyprzedaży w Nowym Wspaniałym Świecie mamy tego w domu sporo, było z czego wybierać. Zdecydowałam się na książkę o jaskrawoczerwonej okładce, przedstawiającej pana z teczką, wpisanego w koronę cierniową.
Chyba wystarczająco obrazoburcze, jak na moje aktualne potrzeby.

Pan z teczką z okładki to "przystojny i błyskotliwy brand menedżer z dużej międzynarodowej korporacji", któremu pewnego dnia ukazuje się Matka Boska, przybywająca oznajmić mu, że został wybrany, aby pójść w świat głosić Słowo Boże. 
To, że na swojego wysłannika Bóg zamiast pastuszka czy małomównego pustelnika wybiera młodego, zdolnego i atrakcyjnego przedstawiciela nowej klasy średniej, wydaje się być znakiem naszych czasów, ale na wszelki wypadek, aby nadać nowemu prorokowi więcej wiarygodności Matka Boska decyduje się na towarzyszące całej akcji zjawiska nadprzyrodzone, takie jak: lewitacja, moc uzdrawiania oraz stygmaty. Te ostatnie szczególnie utrudniają naszemu bohaterowi życie.
Kto pracował w korporacji ten wie, że dążą one raczej do zunifikowania pracowników. Broczenie krwią w trakcie spotkania zarządu wydaje się być zbyt duża ekstrawagancją. Tym samym świeżo upieczony boski wysłannik, zostaje zwolniony z pracy, traci też narzeczoną (słynną pogodynkę, znaną także z programu "Gwiazdy tańczą na szczudłach") oraz mieszkanie.

Nasz bohater oczywiście próbuje wykręcić się z całego tego bycia prorokiem, ale z jakichś tajemniczych powodów Matka Boska upiera się właśnie przy nim, mimo iż "na świecie jest tylu dobrych chrześcijan, którzy daliby sobie sznurem do snopowiązałek zęby wyczyścić, żeby tylko znaleźć się na jego miejscu".
Były brand menedżer próbuje wszystkiego, od wizyty w kościele po przyczynowo-objawowe leczenie depresji poprzez samobójstwo, ale jego sytuacja wydaje się mieć tylko jedno wyjście, czyli zaakceptowanie woli nieba (z nią się zawsze zgadzać trzeba).

Spodziewałam się chyba czegoś innego. Literatury mocno zaangażowanej. Czerwonej księgi herezji. Jakiegoś mocnego, kontrowersyjnego przesłania. Myślę, że zasugerowałam się tym, że wydała to Krytyka Polityczna (zresztą chęć wydania tej książki przez Krytykę Polityczną zdziwiła nawet samego autora - jak dowiedziałam się z wywiadu w Wysokich Obcasach).
W połowie książki, pomyślałam sobie, że trochę takie jałowe to przesłanie (żeby nie powiedzieć, że przesłania w ogóle brak), ale czytało się bardzo dobrze, więc czytałam dalej.

Dopiero gdy porzuciłam wreszcie myśl, że ta książka musi mieć jakieś ważne przesłanie i wyjęłam pana Stawireja z szuflady "walczący o lepsze jutro", zaczęłam się naprawdę świetnie bawić.
Teraz wydaje mi się, że ta książka ma jednak przesłanie. Tylko nie takie jakiego bym się spodziewała. Przesłanie bardziej hedonistyczne. Jarosław Stawirej mówi nam, że śmiech jest wartością samą w sobie i nie musi nic za sobą nieść.
"W tym problem, że w polskiej kulturze śmiech musi być stańczykowski. Musi to być śmiech, za którym się kryje troska o przyszłość ojczyzny, rodziny, czegokolwiek. Natomiast nie ma ugruntowanej tradycji Dyla Sowizdrzała. Śmiech sam dla siebie. Powiem filozoficznie: według mnie każda rzecz, która ma mieć jakąś wartość, powinna być wartościowa sama w sobie. Bum."*
Ja się śmiałam.
Bum.

Ocena: 4/5

Wydawnictwo: Krytyka Polityczna
Rok wydania: 2011

* Fragment wywiadu z Jarosławem Stawirejem, przeprowadzonego przez Jasia Kapelę. Wysokie Obcasy.

wtorek, 23 października 2012

Bogusław Chrabota - Mistyka Pustyni

Ostatnio w Dużym Formacie (nr 39, 4.X.2011) ukazał się tekst Wojciecha Orlińskiego "Ateista kontra katolik". Jest to recenzja książki "Ogień" Łukasza Orbitowskiego, przy okazji której Orliński przytacza prawo Poego (od Nathana Poego, a nie Edgara), które mówi, że "przy pewnym poziomie ekstremizmu nie da się już odróżnić, czy ktoś naprawdę jest taki radykalny, czy tylko z kamienną twarzą robi sobie z radykałów jaja".

A przytacza to prawo, bo zastanawia się czy Orbitowski tak na serio, czy to może jakiś żart. W "Ogniu" chodzi o to, że jest dwóch braci Artur i Piotr, Piotr to katolik, który chce założyć rodzinę, a Artur to ateista, wróg kościoła, który odrzuca "bezrozumną tęsknotę za bejbsem" (sic!). Nie dziwi więc, że gdy w bohaterów wstępują duchy, ciało Piotra bierze we władanie tytułowy Ogień, czyli Józef Kuraś, "bohater" i "patriota", natomiast Artur zostaje opętany przez ubeka - majora Wałacha (domyślam się że dobór nazwiska nieprzypadkowy).
Orliński pisze jeszcze o tym, że dzieło poza groteskową indoktrynacją jest też dosyć mierne pod względem literackim, ale zostawmy już ten temat i przejdźmy do meritum sprawy, czyli dlaczego właściwie o tym piszę i dlaczego w notce, która ma być recenzją książki o pustyni.

Pędzę z wyjaśnieniem, piszę o tym, ponieważ książki Orbitowskiego i Chraboty, łączą dwie rzeczy: wydawnictwo, którego nakładem się ukazały oraz próba indoktrynowania czytelnika.
To drugie zupełnie by mnie nie denerwowało, bo to czy chce się czytać Ziemkiewicza czy Michnika, uważam za sprawę osobistą i bardzo cieszę się, że w obecnym ustroju, każdy może sobie sam takiego wyboru dokonać, zgodnie z tym co podpowiada mu sumienie. Z tego samego powodu zupełnie nie irytowało by mnie to gdyby takie książki postanowiło sobie wydać jakieś wydawnictwo prywatne.
Cała sprawa mnie jednak wkurza, bo obie książki zostały wydane przez Narodowe Centrum Kultury, czyli "państwową instytucję kultury, której statutowym zadaniem jest podejmowanie działań na rzecz rozwoju kultury w Polsce."

Dziwiło mnie dlaczego NCK, w kraju, w którym literatura faktu jest na naprawdę wysokim poziomie i jest z czego wybierać, promuje coś tak lichego jak "Mistyka Pustyni".
Zaczęłam więc czytać o innych książkach wydanych przez wyżej wspomnianą instytucję, jak np. "Małpy Pana Boga. Słowa", w której recenzji czytamy "Parowski entuzjasta nauki, ale także krzewiciel wiary i wartości chrześcijańskich, uczony w piśmie demonstrujący mimochodem swoje polityczne prawicowe sympatie".
No a Narodowe Centrum Kultury mimochodem i zupełnym zbiegiem okoliczności wszystko to wydaje...

Dosyć o Narodowym Centrum Kultury, przejdźmy do samej "Mistyki Pustyni".

Pan Bogusław Chrabota był dyrektorem programowym i redaktorem naczelnym telewizji Polsat, w której aktualnie jest szefem publicystyki. Z obwoluty dowiadujemy się też, że "od końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku odbył szereg wypraw w mniej lub bardziej dostępne rejony Bliskiego Wschodu, czego efektem jest tom esejów i płyta Mistyka Pustyni".
Spodziewać by się można, że będzie naprawdę nieźle, albo chociaż przyzwoicie, w końcu to dziennikarz, wydaje to poważna instytucja, no i jeszcze ten dopisek na okładce, że "dla wymagających".
Parę pierwszych stron może nawet nas w tym przekonaniu utwierdzić. Zaczyna się od libijskiej części Sahary, którą autor poznaje w towarzystwie przedstawicieli ludu Tuaregów. Lakoniczne dialogi prowadzone z miejscową ludnością i bardzo obrazowe opisy przypominają największych mistrzów reportażu. Ale to wszystko szybko się kończy i zostaje zastąpione przez pretensjonalne, pełne egzaltacji wywody na tematy wszelakie.
Zaczyna się od "dawania nieśmiertelności" rtęciowym mrówkom (można sobie nawet tego fragmentu tu posłuchać w wykonaniu samego autora).
Tak sobie myślę, że jak już trzeba używać tylko pompatycznego, nadmuchanego słownictwa, to warto mieć otwarty słownik wyrazów bliskoznacznych, żeby uniknąć powtarzania co linijkę słowa "dostrzegłem". Piszę o tym nie tylko dlatego, że lubię się czepiać (chociaż to oczywiście też), ale ponieważ tego typu błędów jest w książce sporo. Jest tu też bardzo dużo pustosłowia i okropnych grafomańskich opisów i porównań: "lepki klej nocy", "zanim zagłębiliśmy spojrzenia naszych oczu" (można zagłębić spojrzenia rąk?), "w jego czarnych tęczówkach nie było ani dnia, ani nocy. Słońca ani księżyca. Ani gwiazd. Nie było nic. Tylko pustynia". Oto przed nami Paulo Coelho reportażu.

Opis książki na stronie Narodowego Centrum Kultury mówi, że "książka, nawiązując do stylistyki reportażu, pozostaje skarbnicą ciekawych spostrzeżeń na temat obyczaju, kultury i religii tego kontynentu. O tym, jak ważnym obszarem dla naszej cywilizacji jest Afryka, pokazały chociażby ostatnie wydarzenia w Egipcie, Libii i Tunezji, a także ich światowe konsekwencje (głównie gospodarcze i polityczne)".
Można by pomyśleć, że będzie to reportaż, który rozjaśni nam trochę sytuację na Bliskim Wschodzie. Zacznijmy jednak od tego, że wycieczki autora na Bliski Wschód nie były wyprawami dziennikarza, to były wycieczki wakacyjne, podczas, których czasami udawało mu się zamienić słowo z miejscową ludnością, co skrzętnie notował. Czasami jednak się nie udawało, jak np. tu:
"Tuaregowie nie lubią przemawiać [...] Próbowałem z nimi rozmawiać o Bogu, którego na pustyni jest pełno. Wydaje się, że można o nim mówić w nieskończoność. Oni jednak nie byli wylewni"
Bardzo dziwne.
No ale za to pan Chrabota jest bardzo wylewny i zdarza mu się w swoich przemyśleniach nieco popłynąć. I tak oto otrzymujemy książkę - zbiór esejów, których wspólnym mianownikiem jest pustynia. Jest całkiem ciekawy rozdział o XVIII i XIX wiecznych odkrywcach, potem jest rozdział o świętych - pustelnikach, jest mocno nużący rozdział o Mojżeszu wyprowadzającym naród wybrany z ziemi egipskiej, domu niewoli, no i co jakiś czas można natknąć się na to obiecane nawiązanie do stylistyki reportażu. Tu jednak też nie jest najlepiej, po bardzo krótkiej rozmowie ze swoim przewodnikiem Ammarem, który uważa, że Hammas i Al-Kaida to bohaterowie, pan Bogusław w oburzeniu zastanawia się czy nie powinien był Ammara "trzasnąć, za to, że nic nie rozumie, za to, że jego piękny mit skłóca świat i pomaga zabijać ludzi". Powstrzymuje się jednak od komentarza, gdy jego rozmówca mówi: "w Libii jest porządek. Muammar Kaddafi zbudował system dla ludzi".

No i ta indoktrynacja o której wspominałam. Jeśli miałabym znów przeprowadzać badanie mające na celu sprawdzenie, jakie słowo najczęściej występuje w tej książce, to słowo "Bóg" miałoby bardzo duże szanse. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem wojującą ateistką i nie przeszkadza mi gdy ktoś pisze o Bogu. Przeszkadzają mi natomiast stwierdzenia takie jak to:
"Gdzieś łatwiej dotknąć Boga? Gdzie łatwiej usłyszeć jego głos? Pojąć jego naturę? Jeśli ktoś chce ją pojąć. I chce go spotkać. A jeśli ktoś nie chce? Jeśli nie wierzy, to czego tu może szukać? Co znajdzie? Zabije go albo owa przerażająca estetyka, albo poczucie ostatecznej samotności, wyobcowania."
Wiecie może ilu ateistów umarło w tym roku na pustyni?

Zamiast podsumowania napiszę to co pan Bogusław napisał na końcu swojej książki
"To ostatnie słowa tej książki, ale nie ostatnie słowa, bo słowo jest nieśmiertelne." (?)
Ocena: 2/5

Wydawnictwo: Narodowe Centrum Kultury
Rok wydania: 2011

sobota, 20 października 2012

Fiodor Dostojewski - Netochka Nezvanova

"Netochka Nezvanova" to pierwsze podejście Fiodora Dostojewskiego do pisania powieści. 
W życiu bywają gorsze dni, a czasem nawet lata. W 1849 roku, kiedy wydano pierwszą część "Netochki", Dostojewski został też skazany na karę śmierci, a potem gdy stał już przed plutonem egzekucyjnym, karę jednak złagodzono do czterech lat katorżniczej pracy na Syberii. Wydarzenia te nie sprzyjały zapewne pisaniu, w związku z czym "Netochka Nezvanova" pozostała powieścią niedokończoną.
I Bogu dzięki.

Bardzo obiecujący był początek powieści, zdominowany przez świetnie skonstruowaną postać ojczyma Nietoczki. W tej części książki widać Dostojewskiego, którego znamy ze "Zbrodni i kary" - mistrza powieści psychologicznej.
Niestety w dalszej części, autora opętał duch Barbary Cartland, za którego sprawą zmusił on nas do obcowania z całą gamą potwornie irytujących, rozchwianych emocjonalnie postaci kobiecych.
Wszystkie panie cały czas
na zmianę bledną, mdleją i pąsowieją, a wszystko to bez żadnej jasnej przyczyny. Jedyne wyjaśnienie tego fenomenu, jakie przychodziło mi do głowy, to jakaś zaraźliwa choroba objawiająca się problemami sercowo-naczyniowymi, na którą zapadły wszystkie kobiety w powieści.
Jako, że panie nie zajmowały się niczym poza blednięciem, czerwienieniem się, opadaniem na sofę i wpadaniem w rozpacz, postanowiłam nawet przeprowadzić małe badanie
i sprawdzić jak często w powieści występowały słowa: blady, rumienić się i rozpacz w porównaniu do jakiegoś w miarę neutralnego słowa, jak np. dziewczynka
 
Mogłam sobie na coś takiego pozwolić, ponieważ czytałam tę powieść na Kindle'u (moje szaleństwo ma pewne granice i na pewno liczenie tego ręcznie tę granicę by przekraczało).
Powieść nie została przetłumaczona na język polski, dlatego czytałam po angielsku i wyszukiwane słowa były siłą rzeczy też angielskie, ale brak deklinacji działał tylko na korzyść całego przedsięwzięcia.

Oto jak prezentuje się moja statystyka:
Słowo pale (blady) pojawiło się 35 razy, blush (rumienić się) - 26 razy, natomiast despair (rozpacz) - 24 razy, podczas gdy moje "neutralne" słowo girl pojawia sie tylko 23 razy (a jest to książka o dziewczynce, która w pewnym momencie poznaje inną dziewczynkę).
Wnioski z tego takie, że, po pierwsze: Kindle ma różne fajne opcje (ale teraz, gdy piszę tę notkę, leży już popsuty w szufladzie, więc nie jest to żadne lokowanie produktu, bo wcale do kupowania nie zachęcam, szczególnie jak się ma dryg do psucia rzeczy), a po drugie: w powieści Dostojewskiego, wszyscy stanowczo za często popadali w skrajne emocje (biorąc pod uwagę to, że od pewnego momentu nie działo się tam właściwie nic).

Jak już pisałam, postać ojczyma Nietoczki bardzo mi się podobała. Niestety, otwierając, zamyka ona jednocześnie listę postaci, które mi się podobały. W kwestii kobiet, Dostojewski, najwyraźniej, wiedział wtedy bardzo mało, w zasadzie tylko tyle, że są emocjonalnie niestabilne, bledną, mdleją i wpadają w rozpacz bez powodu. A, że powieść kręciła się wokół kobiet (był nawet wątek miłości lesbijskiej), to nie mogło się udać.

Książka mi się nie podobała, ale jej lektura doprowadziła mnie do bardzo optymistycznych wniosków: nawet Dostojewski nie urodził się wirtuozem pióra, wszystko zdobywa się ciężką pracą, więc jeśli piszecie i wam nie wychodzi, to nie popadajcie w rozpacz i nie opadajcie w omdleniu na szezlongi, tylko piszcie dalej!

Ocena: 2/5

Wydawnictwo: Penguin

wtorek, 16 października 2012

Jacek Dehnel - Lala

"Już teraz dom w Oliwie wygląda inaczej. A kiedy babcia umrze, a umrze niebawem, i mogę to napisać zupełnie spokojnie, bo po pierwsze, dawno wszyscy pogodziliśmy się z tą myślą, a po drugie, ona i tak tego nigdy nie przeczyta, bo w ogóle już nie czyta, wszystko się zmieni nie do poznania."
Tymi słowami Jacek Dehnel zaczyna powieść "Lala", której główną bohaterką jest jego babcia - Helena Bieniecka.
Babcię poznajemy, gdy dni spędza "siedząc jak stara chińska cesarzowa, niepomna władzy ani powinności", a istnienie u niej wyższych uczuć pozostaje w sferze domysłów autora, tak jak istnienie uczuć u ukwiału czy rafy koralowej.

Tracącą powoli kontakt z rzeczywistością babcię Helenę widzimy tylko przelotnie i szybko o niej zapominamy, bo już za chwilę cofamy się do XIX wieku, gdzie poznajemy dziadka Brokla oraz jego żonę Wandę. Dziadek Brokl co jakiś czas trochę przypadkowo staje się rekinem finansjery, tylko po to, aby nieco później równie przypadkowo wszystko stracić.
Dziadek Brokl jest oczywiście dziadkiem babci Heleny, a nie Jacka Dehnela. Ale nie spodziewajcie się tego rodzaju wyjaśnień w samej książce. Nie spodziewajcie się także jakiejkolwiek chronologii. Tu historia nie jest liniowa, wszystko jest chaotyczne, bez wyraźnego początku czy końca.

Przez pierwszych parę stron, trochę irytowała mnie ta obrana przez autora konwencja. Chciałam wziąć notatnik i wszystko sobie uporządkować, rozrysować drzewa genealogiczne, podopisywać daty. Zanim jednak to zrobiłam, dałam się uwieść opowieści snutej przez Dehnela, a właściwie, to chyba powinnam powiedzieć - przez jego babcię.
Co jakiś czas gubiłam się w gąszczu imion i powiązań rodzinnych, czasami miałam wrażenie, że jakąś opowieść czytam już drugi raz, a w innej z kolei brakuje sporej części.

"Lala" to opowieść zlepiona z historii, które przez lata opowiadała autorowi jego babcia. Ten ogrom wiedzy można było oczywiście uporządkować, dodać przypisy i rys historyczny, ale otrzymalibyśmy kolejną suchą biografię.
Jacek Dehnel na taką formę się nie zdecydował. Postanawił zebrać wszystkie opowieści babci, a także skrawki opowieści i zszyć je w jedną całość, bardziej niż reporterską dociekliwością, kierując się sercem. W efekcie otrzymujemy patchworkową kompozycję, która urzeka i hipnotyzuje. Jest dokładnie tak, jakbyśmy to my siedzieli z babcią Heleną i słuchali jej opowieści, popijając herbatę w domu w Oliwie.

Dlatego niczym uderzenie obuchem spada na nas druga część książki, gdzie w opowieści coraz więcej pojawia się teraźniejszości. Wracamy do babci spędzającej całe dnie w fotelu, o której zdążyliśmy już zapomnieć. Bo dzielna i przebojowa "Lala", na której przyjęcie u szacha Persji nie robi żadnego wrażenia, a pod której urokiem był swego czasu sam Gombrowicz, to ta sama osoba co babcia Helena, zmuszona do korzystania z pampersów i wymyślania najbardziej absurdalnych historii, aby ukryć coraz większe dziury w pamięci.

Pojawiały się głosy krytyki związane z obnażaniem przez Jacka Dehnela tak intymnych szczegółów dotyczących starzenia się jego babci.
Ja cieszę się, że pan Jacek to zrobił. Myślę, że tylko tak, był w stanie wytłumaczyć dlaczego pisze tę książkę, która jest swego rodzaju pożegnaniem, zarówno z babcią jak i z pewnym etapem w życiu autora, który powoli staje się przeszłością. Jest to także próba odczarowania śmierci, pozbawienia jej patosu, przedstawienia jako czysto fizjologicznego procesu, dotyczącego jedynie ciała i nie mającego żadnego związku z duszą.
Ta część książki skojarzyła mi się z filmem "33 sceny z życia", w którym Małgorzata Szumowska w podobny sposób próbuje poradzić sobie ze śmiercią swoich rodziców.

Ujawnianie rodzinnych "sekretów" to nie jedyna rzecz, która spotkała się z krytyką czytelników.
Jacek Dehnel jest postacią dosyć kontrowersyjną. Tego faktu trudno było nie zauważyć na spotkaniu Bukklubu w Kordegardzie, na którym omawiana była "Lala", ale omawiane było także życie prywatne autora. Wydawałoby się, że pisarz trzykrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike, będzie miał spore grono entuzjastów, albo chociaż, że liczba głosów za i przeciw będzie wyrównana. Było jednak inaczej. Dehnelowi dostało się za styl (że pretensjonalny), za to w jaki sposób się ubiera (że konformista, bo tak ubierali się jego przodkowie), za to, że powiela stereotyp polskiej inteligencji, która to zawsze stała po stronie dobra i żyła dobrze zarówno z chłopami jak i z Żydami, aż wreszcie, że wiele historii opisanych w książce wydaje się rozmijać z prawdą.

Jacek Dehnel
Oczywiście nie bronię nikomu własnego zdania i dyskusję w Kordegardzie uważam za bardzo ciekawą. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że niektóre słowa krytyki były trochę wymuszone, jakby na Jacka Dehnela po prostu trzeba było coś znaleźć.

Ja szukać nie będę. Mi się bardzo podobało. Biorę poprawkę na to, że wiele historii, które pojawiły się w "Lali" nie jest do końca prawdziwych, ale o to właśnie chyba chodzi. W tym jest piękno rodzinnych opowieści, które z czasem zaczynają żyć własnym życiem. I Dehnel to piękno uchwycił, oddając tym samym hołd kobiecie, która go wychowała i ukształtowała.
A to, czy fakt, że lubi spacerować po Parku Łazienkowskim, w meloniku i surducie, trzymając za rękę swojego chłopaka, wynika z jego konformizmu czy też właśnie nonkonformizmu, pozostawiam do rozstrzygnięcia dyskusyjnym klubom książkowym.

Ocena: 5/5


Wydawnictwo: W. A. B
Rok wydania: 2006

środa, 10 października 2012

Książką po mapie - Bałkany (część pierwsza)

Na Bałkanach zawsze było jak w kotle, a, że lato jest tam wyjątkowo gorące, często też wrzało i po brzegach kotła spływały strumienie wzajemnych uprzedzeń i nienawiści.
Obecnie jest tam względnie spokojnie, ale wystarczy przejść się ulicami Nowego Sadu i poczytać napisy na murach, czy pojechać na festiwal trąbki w serbskiej Gučy, pełnej serbskich nacjonalistów, aby zrozumieć, że w kotle nadal się gotuje.
Oczywiście gotuje się nie tylko w Serbii. Dawne żale dają o sobie znać także w innych krajach, jak np. Grecji. Opowiadając przy Grekach o podróży do Macedonii można być prawie pewnym, że zostanie się natychmiast poprawionym: "nie Macedonia tylko FYROM" (Grecja nie uznała nazwy Macedonia).
Ciężko to wszystko zrozumieć, a im bardziej się próbuje, tym mniej się rozumie. Trochę jak z czytaniem podręcznika do fizyki (przynajmniej w moim przypadku), gdy już ci się wydaje, że wreszcie rozumiesz, kolejna strona wyprowadza Cię z tego przekonania.
Należy jednak pamiętać, że nigdy nie ma tak, żeby jeden naród był do szpiku zły, a drugi krystalicznie czysty. Jedną rzecz z fizyki zrozumiałam nawet ja: jeśli ciało A działa na ciało B siłą F, to ciało B działa na ciało A siłą o takiej samej wartości i kierunku, lecz o przeciwnym zwrocie.

Sierpień spędziłam zwiedzając Serbię, Czarnogórę oraz Bośnię i Hercegowinę. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym wcześniej nie postanowiła przygotować się do podróży merytorycznie.

Zaczęłam od pisarza bośniackiego Nenada Veličkovića i jego książki:

Koczownicy

W badaniu przeprowadzonym przez UNICEF na grupie 1,5 tys. sarajewskich dzieci w 1993 roku, 55% dzieci wyznaje, że przynajmniej raz strzelał do nich snajper, 66% dzieci znalazło się chociaż raz w sytuacji w której spodziewało się śmierci, a 97% dzieci biorących udział w badaniu, znalazło się chociaż raz w okolicy trwającego ostrzału.
W obliczu takich danych, spodziewalibyśmy się, że książka napisana z punktu widzenia dziecka - nastoletniej Mai, której akcja rozgrywa się podczas trwającego cztery lata oblężenia Sarajewa, będzie wyciskającym łzy z oczu, makabrycznym opisem koszmaru. Tak jednak nie jest.
"Koczownicy" to zupełnie pozbawiony patosu, pełen humoru opis życia rodziny Mai, która schroniła się w czasie oblężenia w Muzeum, byłym miejscu pracy ojca Mai - dyrektora placówki. Tak oto rodzina staję się tytułowymi Koczownikami.
"Osiedle zamknięto, nikt nie może wejść, ani wyjść.
I podzielono je. Jedną część zawłaszczyli Serbowie. To właśnie tam został między innymi mój Profesor Literatury. Ostatnim razem, gdy się słyszeliśmy i wyznałam mu, że nie wiem, co robić, poradził mi: pisz."
I tak oto, Maja postanawia pisać. 
Na początku stara się wytłumaczyć dlaczego wokół niej trwa wojna, ale wszystko wydaje się nie mieć większego sensu, tak jak to, że uzbrojonych Muzułmanów, którzy noszą czerwone fezy, Serbowie nazywają Zielonymi Beretami. Dlatego Maja rezygnuje z prób wyjaśnienia sytuacji politycznej i pozostaje przy opisie życia rodzinnego. A to jest bardzo ciekawe. 
W Muzeum poza Mają mieszka jej przyrodni brat Davor, który twierdzi, że wojna wybuchła, bo "Chorwaci mają Chorwację, Serbowie - Serbię, a Muzułmanie nie mają swojej Muzułmanii", ojciec Mai, który uważa, że "Davor jest osłem, a wojna toczy się dlatego, że Serbowie i Chorwaci chcą podzielić Bośnię między siebie, a następnie wybić i przepędzić Muzułmanów", żona Davora - Sonja, która jest w stanie błogosławionym i głównie na tym się skupia, mama Mai - wegetarianka, praktykująca jogę oraz babcia Greta, która słabo widzi, słabo słyszy i nie ma zębów, co nie przeszkadza jej w jedzeniu wszystkiego co uda jej się znaleźć, a udaje jej się zadziwiająco dużo.
Poza rodziną dyrektora, Muzeum udzieliło schronienia także dwóm starszym panom - nocnemu portierowi Muzeum - Brkićowi, który mówi mało i jego przyjacielowi Juliowi, który mówi dużo.
I tak pod postacią zabawnej kroniki rodzinnej, autor opowiada nam o wojnie, prawie o niej nie mówiąc. 

Jak już pisałam, konflikt, który doprowadził do wojny w Bośni trudno zrozumieć i trudno też zająć jednoznaczne stanowisko, ale tylko dziecko z taką naiwnością potrafi się do tego przyznać i powiedzieć, że to wszystko nie ma sensu, a "król jest nagi". Dlatego ta na pozór lekka i zabawna książka, mówi nam więcej o wojnie niż niejedna poważna publikacja.
Warto przeczytać, nawet jeśli do Bośni się nie wybieracie.

Ocena: 4/5

Wydawnictwo Czarne
Tłumaczenie: Dorota Jovanka Ćirlić
Rok wydania: 2005

Następnie przyszedł czas na książkę serbskiego autora Momo Kapora:

Blokada Belgradu

W maju 1992 roku Rada Bezpieczeństwa ONZ nałożyła na Jugosławię embargo, co miało zmusić Belgrad do wstrzymania pomocy udzielanej bośniackim Serbom. Co działo się dalej wszyscy wiemy, a jeśli ktoś nie wie, polecam wpisanie w wyszukiwarce haseł: "Srebrenica" czy "oblężenie Sarajewa".
Wydaje się, że nakładanie takich sankcji przez ONZ (które stało się bardzo popularną metodą pokojowego rozwiązywania konfliktów, poczynając od lat 90 tych), służy głównie temu, aby "zachód" mógł lepiej spać, bo na wschodzie w tym czasie bez zmian.

Nie można jednak powiedzieć, że nałożone przez ONZ sankcje nie przyniosły żadnych efektów, Momo Kapor napisał na przykład, na kanwie przeżyć związanych z embargiem, książkę.
"Blokada Belgradu" opowiada o pierwszych dwudziestu tygodniach blokady.
Jest to opis bardzo subiektywny, nie oczekujcie dziennikarskiej rzetelności.

"Nikt nie wie, skąd, jak i dlaczego w przeddzień Wielkiej Blokady niespodziewanie przybyło do Belgradu około dziesięciu orkiestr dętych ze wszystkich zakątków Serbii [...] Wydawało się, że to nie orkiestry, lecz cała Serbia w pisku lśniących instrumentów wyrzuca z siebie nagromadzone poniżenie, mękę, rozpacz, gniew i przekorę. Prosto do nieba."

Kapor mówi dużo o upokorzeniu, które stało się udziałem Serbów, ale także o tym, jak Serbowie od zawsze żyli w warunkach blokady. O tym jak Serbów zabijano, a oni milczeli, a gdy wreszcie chwycili za broń, cały świat obraca się przeciwko nim.

Bardzo długo zastanawiałam się, co myśleć o tej książce. Czytałam ją w podróży, część w Serbii, a część już w Bośni i Hercegowinie. W Serbii w oczy bardzo rzuca się mocny nacjonalizm - szczególnie widoczny na festiwalu trąbki w Gučy. I nie chodzi mi o powiewające flagi, bardziej o koszulki z napisem "Kosovo jest Serbskie", bo swastyki wymalowane na murach, to jeszcze inna historia. W Bośniackim Sarajewie, zamiast swastyk w murach są dziury, pamiątki po oblężeniu. W stolicy Bośni poszliśmy też na wystawę dotyczącą Srebrenicy. Wszystko to nie stworzyło dobrego środowiska do wydawania obiektywnych osądów. Chodząc po wąskich uliczkach Sarajewa, trudno było myśleć ciepło o Serbach. Dlatego z recenzją moich bałkańskich lektur czekałam tak długo.

Dobrze jednak, że poczekałam. W trakcie podróży mój stosunek do "Blokady Belgradu" był bardzo negatywny, uważałam za szczyt bezczelności rozwodzenie się na temat tego, że z powodu embarga, zamiast francuskiej bagietki trzeba będzie jeść swojską Proję podczas gdy w Sarajewie można było zginąć starając się zdobyć chleb*.

Teraz gdy emocje już trochę opadły, udało mi się spojrzeć na książkę Kapora z innej perspektywy. To nie jest książka o konflikcie serbsko-bośniackim. To książka o odwiecznej walce wschodu z zachodem, o bolesnym zderzaniu się dwóch kultur. A także o nieudolnych próbach zaprowadzenia przez ONZ porządku na Bałkanach.
Myślę, że najlepszym podsumowaniem, będzie cytat, który zobaczyłam na wystawie o Srebrenicy:
"All that is necessary for the triumph of evil is that good men do nothing"

 
Jeden z napisów na ścianie w Srebrenicy, w miejscu gdzie stacjonowały siły holenderskie
To czego zabrakło mi w "Blokadzie Belgradu" to porządna przedmowa i posłowie. Przedmowa, która jest w książce, to głównie pochwała autora (i tak też została zatytułowana), a posłowia w ogóle nie ma. A jest to książka pełna subtelnych metafor, odniesień kulturowych i politycznych, z których duża część, może być dla polskiego czytelnika niezrozumiała. Szkoda, bo wstęp i przypisy były pisane przez Serba - Branko Ćirlića, więc błędem wydawnictwa Dialog było nie danie mu jeszcze kilku stron na posłowie. Ale zauważyłam, że tak jak kiedyś dodawanie posłowia było bardzo popularną praktyką, tak teraz coraz częściej się z tego rezygnuje.
Na koniec jeszcze - jeden z moich ulubionych cytatów z "Blokady Belgradu":


"W filmie "Trzeci człowiek" Carola Reeda jest taka scena, w której na szczycie ogromnej, zatrzymanej karuzeli w wiedeńskim Praterze rozmawiają Orson Welles (powojenny przemytnik podrabianej penicyliny) i Josef Kotn, oskarżający go o śmierć, którą spowodował, bogacąc się na cudzym nieszczęściu. Pod nimi, głęboko w dole pełzająca masa ludzi, nie większych od mrówek...
- Czy wziąłbyś sto tysięcy dolarów, żeby niektóre z tych punktów zniknęły? - pyta Orson Welles.
I faktycznie, to co zrobił tym bezimiennym, czarnym punktom nie przypomina strasznej zbrodni! My nie widzimy ich twarzy. Jesteśmy zbyt wysoko."

Chyba dlatego właśnie warto czytać takie książki. Aby bezimienne, czarne punkty, stały się wreszcie, w naszej świadomości, prawdziwymi ludźmi i aby to co działo się na Bałkanach już nigdy się nie powtórzyło.

Ocena: 4/5

Wydawnictwo Akademickie DIALOG
Tłumaczenie: Elżbieta Ćirlić
Rok wydania: 2001

*27 maja 1992 w wyniku ostrzału 18 osób zginęło, stojąc w kolejce po chleb
"W Sarajewie
wiosną 1992 roku
wszystko jest możliwe;
stajesz w kolejce po chleb
a kończysz na traumatologii
z obciętą nogą.
I mówisz; ale miałem szczęście.
"

— Izet Sarajlić, Szczęście po sarajewsku

poniedziałek, 8 października 2012

Yvvette Edwards - A Cupboard Full Of Coats

Pewnego dnia do drzwi Jinx (ang. przekleństwo, fatum, pechowiec) dzwoni Lemon (ang. cytryna). Nie widzieli się od czternastu lat. Odkąd Jinx zabiła swoją matkę.
Następne trzy dni spędzą razem w domu Jinx, odkrywając powoli przed sobą kolejne sekrety. Nic nie jest takie jakie się wydawało, a każdy ma coś na sumieniu.

Atmosfera trochę jak w klasycznej powieści detektywistycznej. Wszyscy, łącznie z mordercą, są zamknięci w jednym domu. Każdy przedstawia bieg wydarzeń ze swojego punktu widzenia. Opowiadane historie różnią się miedzy sobą, ale także wzajemnie uzupełniają, a czytelnik, aż do ostatnich stron nie może zdecydować, kto jest tym złym.
Trzymająca w napięciu, książka Yvvette Edwards, nie jest jednak powieścią detektywistyczną. Nikt tu nie kłamie. Nikomu nie zależy na ukryciu prawdy, a w szafie nie znajdziemy wisielca. Bo szafa jest pełna płaszczy...

"A Cupboard Full Of Coats" to historia nieszczęśliwej rodziny, pełna skrywanego żalu, zazdrości, przemocy i okrucieństwa. Czyli książka jakich było już tysiące, ale także książka wyjątkowa, bo, cytując Tołstoja, "wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób".

W swojej powieści, Edwards udało się stworzyć niezwykle wiarygodne postaci. Udzielając głosu na zmianę, stonowanemu, posługującemu się dialektem karaibskich imigrantów Lemonowi i znacznie młodszej, targanej sprzecznymi uczuciami Jinx, tworzy bardzo żywą narrację.
Przejmująco wnikliwe portrety psychologiczne, które znaleźć możemy na stronach powieści Yvvette Edwards, były jednym z powodów dla których jej literacki debiut został nominowany w 2011 roku do "The Man Booker Prize", najbardziej prestiżowej nagrody literackiej w Wielkiej Brytanii.

Yvvette Edwards
Yvvette Edwards zaskoczyła mnie swoją przenikliwością i umiejętnością wykreowania tak wyrazistych i nieszablonowych postaci. Jeszcze bardziej zaskoczona byłam, gdy przeczytałam wywiad z autorką, zamieszczony na oficjalnej stronie The Man Booker Prize, w którym opowiada między innymi o tym, jak zawsze marzyła o zostaniu pisarką, ale nigdy nie uważała tego marzenia za coś realnego i o tym jak wreszcie w wieku trzydziestu dziewięciu lat, zdecydowała się jednak wcielić je w życie.

"A Cupboard Full Of Coats", to jedna z lepszych książek jakie przeczytałam w tym roku. Nie została jeszcze przetłumaczona na język polski i nie wiem czy to się kiedykolwiek stanie, więc lepiej nie czekać tylko czytać po angielsku, szczególnie, że jest to jedna z tych powieści, które przy tłumaczeniu mogą bardzo dużo stracić. Bo jak w języku polskim odtworzyć dialekt karaibski?

Każdemu komu potrzebna jest inspiracja i motywacja do działania, polecam wywiad z autorką, a tych którzy mają ochotę na wyzwanie tłumaczeniowe, zachęcam do tłumaczenia powieści Edwards.

Ocena: 4/5

Wydawnictwo: Oneworld
Rok wydania: 2011

piątek, 5 października 2012

Tadeusz Żeleński (Boy) - Nasi okupanci

"Każdemu prawie w Polsce dziś wiadomo, że zjawił się antychryst, noszący miano Tadeusz Żeleński, a pseudonim Boy. Wyklinają go z ambon, wypisują o nim niestworzone rzeczy w różnych mniej lub więcej świątobliwych pismach i pisemkach. Ba, kiedy ów Boy chce wygłosić odczyt, bodaj o poecie sprzed pięciu wieków, urządza się całe krucjaty, aby nie dopuścić do tego zgorszenia."*

Rok temu minęło siedemdziesiąt lat od śmierci Antychrysta, co wiąże się z wygaśnięciem praw autorskich i tym, że możemy sobie Boya teraz legalnie ściągać z internetu (np. z wolnych lektur).
Żeleński z dużym zaangażowaniem przez całe swoje życie walczył o prawa kobiet, o dostęp do antykoncepcji i edukację seksualną, a  za największy problem ówczesnej Polski uważał zbyt dużą ingerencję kościoła w sprawy świeckie.
Poglądy bezbożnika znajdują swoje odzwierciedlenie w jego gorszącej publicystyce.

Nasi okupanci to zbiór artykułów publikowanych przez "Boya" głównie na łamach Wiadomości Literackich.
Porusza w nich różne tematy, niekoniecznie z literaturą związane, takie jak: prace Komisji Kodyfikacyjnej nad nową ustawą małżeńską (projekt Lutostańskiego) oraz ostry wobec niej sprzeciw ze strony kościoła (styl prowadzenia sporów przez przedstawicieli duchowieństwa przez lata się nie zmienił: nowy projekt został nazwany "posiewem bolszewizmu u nas w rodzinie") czy kwestia edukacji seksualnej i regulacji urodzin. Ale znalazły się też artykuły, dotyczące literatury, z których najbardziej zapadły mi w pamięć dwa dotyczące ponadczasowego** dzieła "Co czytać" autorstwa ojca Mariana Pirożyńskiego. "Co czytać", czyli poradnik dla czytających książki, "pierwsza i jedyna w języku polskim zdrowa ocena beletrystyki polskiej i obcej", a w niej takie złote myśli:

"Pitigrilli - Współczesny pornograf; wyuzdanie jego nie zna żadnych granic: Pas cnoty, Kokaina, Obraza moralności, Osiemnaście karatów dziewictwa."
(proszę jednak zauważyć, ile szans ojciec Pirożyński dawał Pitigrilliemu, zanim stwierdził, iż jego wyuzdanie nie zna żadnych granic)
"Poe Edgar Allan - Pisarz amrykański. Pod względem moralnym na ogół bez zarzutu, jednak w powieściach jego często występują nienormalne postacie, nawet upiory, i zachodzą nieprawdopodobne sytuacje, które je dyskwalifikują do użytku młodzieży."
"Tobiczyk Saysse Kazimierz - W śniegach, wrażenia z wycieczek górskich; niezłe. Hindu, autor entuzjastycznie przedstawia buddyzm i tem psuje całą opowieść."
I mój numer jeden:
"Goethe Jan Wolfgang - Poeta niemiecki. Za młodu prowadził życie hulaszcze i rozpustne. Na kanwie tych przeżyć napisał w r. 1774 Cierpienia młodego Werter; on się w niej zakochał, ona wychodzi za mąż, on nadal się w niej kocha i kończy życie samobójstwem. Romans ten był w stylu epoki - rozczulanie się, płakanie, analizowanie siebie - opanował więc współczesne umysły i narobił wiele złego."

Mogłabym tak jeszcze długo, bo dzieło to niezwykłe, ale myślę, że już wystarczy. Każdego zainteresowanego odsyłam do strony redemptorystów.
Lakoniczny styl recenzowania ojca Pirożyńskiego bardzo przypadł mi jednak do gustu, w związku z czym, nie licząc na to, że dogonię mistrza, podejmę próbę naśladownictwa:


Tadeusz Boy-Żeleński -polski lekarz, publicysta, krytyk oraz tłumacz. Zarówno w tłumaczeniach jak i w twórczości własnej, podejmuje się tematów świńskich i bezbożnych. Zachęca do rozpusty, rozwodów, "kontroli urodzin" i przyznawania kobietom praw. Moralna zgnilizna, wysoce niebezpieczna.

Leżącego się nie kopie, więc kończę już drwiny z oczytanego ojca redemptorysty i powracam do meritum.

Teksty Boya są bardzo ciekawe chociażby z samego historycznego punktu widzenia: rzucają nowe światło na sytuację społeczną w dwudziestoleciu międzywojennym. Warto je jednak czytać także ze względu na poruszane w nich problemy, które w dużej mierze są nadal aktualne, ale także ku pokrzepieniu serc, bo na szczęście niektóre aktualne już nie są.
Żeleński kończy "Naszych okupantów" słowami: "są bakterie które zabija się światłem". Jako biologowi, ta metafora wyjątkowo przypadła mi do gustu i niech ona będzie ostatecznym argumentem za tym dlaczego nadal warto czytać Boya.

Ocena: 4/5

* "Nasi okupanci" - Tadeusz Boy-Żeleński
** Owe dzieło nadal jest polecane młodym ludziom "niewyrobionym duchowo" np. na stronie http://redemptorist.w.interia.pl/