czwartek, 25 października 2012

Jarosław Stawirej - Masakra profana

Po "Mistyce pustyni" poczułam bardzo silną potrzebę natychmiastowego odreagowania, zabicia nieprzyjemnego smaku jaki mi pozostał po tej książce, czymś równie intensywnym, ale bardziej pasującym do mojej wizji świata. Przejrzałam półkę z książkami w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego. Wydawnictwo Krytyki Politycznej wydało mi się w tym wypadku najbardziej adekwatne, a że po ostatniej wyprzedaży w Nowym Wspaniałym Świecie mamy tego w domu sporo, było z czego wybierać. Zdecydowałam się na książkę o jaskrawoczerwonej okładce, przedstawiającej pana z teczką, wpisanego w koronę cierniową.
Chyba wystarczająco obrazoburcze, jak na moje aktualne potrzeby.

Pan z teczką z okładki to "przystojny i błyskotliwy brand menedżer z dużej międzynarodowej korporacji", któremu pewnego dnia ukazuje się Matka Boska, przybywająca oznajmić mu, że został wybrany, aby pójść w świat głosić Słowo Boże. 
To, że na swojego wysłannika Bóg zamiast pastuszka czy małomównego pustelnika wybiera młodego, zdolnego i atrakcyjnego przedstawiciela nowej klasy średniej, wydaje się być znakiem naszych czasów, ale na wszelki wypadek, aby nadać nowemu prorokowi więcej wiarygodności Matka Boska decyduje się na towarzyszące całej akcji zjawiska nadprzyrodzone, takie jak: lewitacja, moc uzdrawiania oraz stygmaty. Te ostatnie szczególnie utrudniają naszemu bohaterowi życie.
Kto pracował w korporacji ten wie, że dążą one raczej do zunifikowania pracowników. Broczenie krwią w trakcie spotkania zarządu wydaje się być zbyt duża ekstrawagancją. Tym samym świeżo upieczony boski wysłannik, zostaje zwolniony z pracy, traci też narzeczoną (słynną pogodynkę, znaną także z programu "Gwiazdy tańczą na szczudłach") oraz mieszkanie.

Nasz bohater oczywiście próbuje wykręcić się z całego tego bycia prorokiem, ale z jakichś tajemniczych powodów Matka Boska upiera się właśnie przy nim, mimo iż "na świecie jest tylu dobrych chrześcijan, którzy daliby sobie sznurem do snopowiązałek zęby wyczyścić, żeby tylko znaleźć się na jego miejscu".
Były brand menedżer próbuje wszystkiego, od wizyty w kościele po przyczynowo-objawowe leczenie depresji poprzez samobójstwo, ale jego sytuacja wydaje się mieć tylko jedno wyjście, czyli zaakceptowanie woli nieba (z nią się zawsze zgadzać trzeba).

Spodziewałam się chyba czegoś innego. Literatury mocno zaangażowanej. Czerwonej księgi herezji. Jakiegoś mocnego, kontrowersyjnego przesłania. Myślę, że zasugerowałam się tym, że wydała to Krytyka Polityczna (zresztą chęć wydania tej książki przez Krytykę Polityczną zdziwiła nawet samego autora - jak dowiedziałam się z wywiadu w Wysokich Obcasach).
W połowie książki, pomyślałam sobie, że trochę takie jałowe to przesłanie (żeby nie powiedzieć, że przesłania w ogóle brak), ale czytało się bardzo dobrze, więc czytałam dalej.

Dopiero gdy porzuciłam wreszcie myśl, że ta książka musi mieć jakieś ważne przesłanie i wyjęłam pana Stawireja z szuflady "walczący o lepsze jutro", zaczęłam się naprawdę świetnie bawić.
Teraz wydaje mi się, że ta książka ma jednak przesłanie. Tylko nie takie jakiego bym się spodziewała. Przesłanie bardziej hedonistyczne. Jarosław Stawirej mówi nam, że śmiech jest wartością samą w sobie i nie musi nic za sobą nieść.
"W tym problem, że w polskiej kulturze śmiech musi być stańczykowski. Musi to być śmiech, za którym się kryje troska o przyszłość ojczyzny, rodziny, czegokolwiek. Natomiast nie ma ugruntowanej tradycji Dyla Sowizdrzała. Śmiech sam dla siebie. Powiem filozoficznie: według mnie każda rzecz, która ma mieć jakąś wartość, powinna być wartościowa sama w sobie. Bum."*
Ja się śmiałam.
Bum.

Ocena: 4/5

Wydawnictwo: Krytyka Polityczna
Rok wydania: 2011

* Fragment wywiadu z Jarosławem Stawirejem, przeprowadzonego przez Jasia Kapelę. Wysokie Obcasy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz