poniedziałek, 28 stycznia 2013

Louisa May Alcott - Małe kobietki

Reporter Stefan Kozicki w rozmowie z Markiem Millerem powiedział:

Oczywiście taka chała jest przez czynniki oficjalne na ogół bardzo mile widziana, ale czy można czytelników skazywać na taki tylko rodzaj pieczywa? Chały są słodkie, ale właśnie dlatego, gdy się ich za dużo spożywa, można dostać mdłości.*
Stefan Kozicki mówił co prawda o reportażu, ale jego piekarska metafora świetnie daje się przenieść także na inne formy literackie.
Rozpoczęłam wypełnianie mojego książkowego postanowienia noworocznego i już przy pierwszej pozycji natknęłam się na powieściową chałkę. Ową chałką, a w zasadzie to prawdziwą chałą, jest XIX-wieczna powieść Małe kobietki.

Akcja powieści rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych podczas Wojny Secesyjnej. Pan March opuszcza rodzinę, aby jako wojskowy kapelan służyć swojej ojczyźnie (a w zasadzie to północnej części swojej ojczyzny). W domu pod opieką matki zostają jego cztery córki: Meg, Jo, Beth i Amy. Rodzina już przed wyjazdem ojca borykająca się z problemami finansowymi, teraz musi podołać jeszcze cięższej sytuacji, na którą pokornie się jednak godzi, bo, co nieraz jest podkreślane w powieści, największą dumą dla kobiety jest złożenie w ofierze krajowi swojego mężczyzny. Nie jest to jednak opowieść o wojnie domowej, lecz o trudniejszej wojnie, jaka toczy się w każdym człowieku - wojnie między dobrem a złem. Polem takiej rozgrywki stają się cztery panny March. Na szczęście nad tym, aby dziewczęta nie przeszły na stronę szatana czuwa pani March, będąca ich moralnym drogowskazem.
Jak wspomniałam rodzina March boryka się z problemami finansowymi, dlatego też dorastające dziewczęta nie mogą pozwolić sobie np. na ubieranie się zgodnie z najnowszą modą:
Nie lubię narzekać, ale naprawdę przykro się rozczarowałam parasolką. Powiedziałam mamie - czarna z białą rączką, a ona zapomniała i kupiła zieloną z żółtawą. Jest mocna i porządna, więc nie powinnam marudzić, ale wiem, że będę się jej wstydzić przy Annie, która ma jedwabną ze złotym wierzchem - westchnęła Meg, oglądając z wielkim niezadowoleniem małą parasolkę.
Każdy rozdział, wypełniony podobnymi dramatami, jest niczym biblijna przypowieść, kończąca się morałem: w życiu nie liczy się tylko wygląd; na świecie są jeszcze biedniejsi ludzie niż my, a aby trafić do królestwa niebieskiego trzeba tym nędzarzom pomagać, nawet jeśli miałoby to oznaczać odjęcie sobie od ust śniadania:
Było to bardzo szczęśliwe śniadanie, mimo że nawet go nie spróbowały, i myślę, że kiedy odeszły, pozostawiając po sobie pocieszenie, to w całym mieście nie było czterech szczęśliwszych osób niż głodne małe dziewczynki, które oddały swoje śniadania i zadowoliły się w świąteczny poranek chlebem i mlekiem.
Niestety, na początku każdego nowego rozdziału dziewczęta są znów krnąbrne i leniwe, tak jakby wszystkie te lekcje z poprzednich rozdziałów nigdy nie miały miejsca. Szybko zapominają o wspaniałym uczuciu jakie towarzyszyło im, gdy w święta oddały potrzebującym swoje śniadanie. Parę miesięcy później okazują się już zbyt leniwe, aby dalej odwiedzać biedną rodzinę, której sytuacja tymczasem znacznie się pogarsza. Autorka, aby znów obudzić w panienkach March dobre chrześcijanki, musi wprowadzać do powieści coraz dramatyczniejsze wydarzenia będące karami za grzechy. I tak np. za nieodwiedzanie ubogiej rodziny, autorka zsyła na jedną z sióstr szkarlatynę. Aby dodać dramatyzmu rozchoruje się oczywiście ta siostra, która przezwyciężyła lenistwo i w końcu poszła z wizytą do biednych ludzi (zagranie bardzo starotestamentowe).
Mówi się, że Małe kobietki mimo upływu czasu są nadal aktualne. Rzeczywiście, niektóre z lekcji przekazywanych przez panią March swoim córkom jest dosyć postępowa jak na tamte czasy:
Pieniądze są rzeczą cenną i potrzebną - a jeśli dobrze użyte, także szlachetną - ale nie chciałabym nigdy, żebyście uważały je za główny czy jedyny cel w życiu. Wolałabym raczej widzieć was jako żony biednych mężczyzn, ale szczęśliwe, kochane i zadowolone, niż jako królowe na tronach, pozbawione szacunku dla siebie i spokoju.
- Belle mówi, że biedne dziewczęta nie mają żadnej szansy, jeśli nie dołożą starań, żeby się korzystnie zaprezentować - westchnęła Meg.
- W takim razie zostaniemy starymi pannami - powiedziała zdecydowanie Jo.
- Słusznie, Jo. Lepiej być szczęśliwymi pannami niż nieszczęśliwymi żonami czy nieskromnymi pannami, które za wszelką cenę starają się zdobyć męża [...]
Należy pomagać biednym, pieniądze to nie wszystko, wartościowy mężczyzna, to taki, który dostrzeże w kobiecie jej piękno wewnętrzne, a nie ten który zwraca uwagę tylko na szykowny strój, itd. Wszystko to bardzo piękne, ale przekazane w formie kościelnego kazania zupełnie do mnie nie przemawia.
Porównałam tę powieść do chałki ponieważ była mdląco słodka, ale także z innego powodu.
Indeks glikemiczny, mówi nam o tym jak dany produkt spożywczy wpływa na poziom cukru we krwi. Produkty, które mają wysoki indeks glikemiczny spowodują szybki wzrost stężenia glukozy we krwi, a następnie równie szybki spadek. Takim produktem jest właśnie chałka. Jeśli zjemy na śniadanie chałkę, po krótkim czasie znów będziemy głodni. Moralne lekcje, których udziela swoim córkom pani March, są niczym taka chałka - wchłaniane pod koniec każdego rozdziału, wywołują nagłe podwyższenie poziomu cukru. Panienki March na glukozowym haju prześcigają się wtedy w zapewnieniach o tym, że od teraz będą wiodły żywot skromny i pracowity. Wystarczy jednak poczekać do początku nowego rozdziału, aby zobaczyć, że po chałce nie ma już śladu, a dziewczęta w hipoglikemicznym** omdleniu czekają na kolejną porcję cukru.
Jeśli chcecie więc, aby to co przeczytacie pozostało w was dłużej, zamiast Małych kobietek polecam literacki pumpernikiel, czyli Nędzników.

Ocena: 2/5
Wydawnictwo: Muza SA
Rok wydania: 1999

* Reporterów sposób na życie Marek Miller
** hipoglikemia - obniżenie stężenia glukozy we krwi poniżej normy fizjologicznej

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Wojciech Śmieja - Gorsze światy. Migawki z Europy Środkowo - Wschodniej

Nie jestem pewna kiedy się zakochałam. Wiem jedynie, że nie planowałam tego. To miała być tylko wakacyjna przygoda. Żadnych zobowiązań, tylko dobra zabawa.
Może to było tej nocy, kiedy przypadkowa rumuńska rodzina pozwoliła nam rozbić namiot w swoim ogrodzie.
Mała reprezentacja gościnnej rodziny z Târgu Jiu w Rumunii (kot - prawdziwy szatan, obudził nas o 5 rano urządzając sobie z naszego namiotu zjeżdżalnię)

Chociaż może była to tylko zapowiedź późniejszego wielkiego uczucia. Może prawdziwa miłość narodziła się dopiero wtedy kiedy po raz kolejny zupełnie obca osoba zapewniła nam bezpieczny nocleg. I to nie byle jaki. Gdy w Macedonii udało nam się złapać ostatni autostop tego dnia, chciałyśmy jedynie dojechać jak najbliżej granicy z Bułgarią. Wysiadając z samochodu, wiedziałyśmy tylko, że jest już ciemno, a my jesteśmy w środku jakiegoś małego miasteczka. Nie wiedziałyśmy, że to miasteczko to Kriva Palanka i że zaledwie trzy kilometry dzielą nas od jednego z najbardziej znanych macedońskich monastyrów - klasztoru św. Joakima Osogovskiego. Dwie zbłąkane podróżniczki z ogromnymi plecakami wzbudziły dosyć duże zainteresowanie wśród mieszkańców miasteczka i już za chwilę siedziałyśmy w samochodzie należącym do jednego z nich, który wiózł nas stromą górską drogą do wspomnianego klasztoru. Dzięki uprzejmości przypadkowo spotkanego człowieka spędziłyśmy noc w tym zapierającym dech w piersiach miejscu.







Mogłabym znaleźć jeszcze parę momentów, które podejrzewam o bycie właśnie tymi, które sprawiły, że wakacyjna przygoda przerodziła się w coś więcej. Ale poszukiwanie tej jednej magicznej chwili chyba nie ma sensu. Każdy dzień podróży, którą odbyłam parę lat temu, był ważny i każdy miał swój udział w tym, że pokochałam Bałkany*. Wiem, że wszystko to brzmi bardzo patetycznie, ale patrząc na to jak często w moich pozostałych notkach trywializuję, ironizuję, drwię i szydzę, myślę, że dla równowagi mogę czasami napisać coś bardziej uroczystego, nie wystawiając się tym samym na śmieszność.
Oczywiście nie jestem jedyną, która żywi takie uczucia do tej części świata. W naszym kraju wydaje się wręcz, że nie ma nic bardziej mainstreamowego niż jeżdżenie na Bałkany. Na Polaków natykaliśmy się wszędzie: na stacji benzynowej w Maceodnii, która znajdowała się dokładnie pośrodku niczego, a także w serbskiej miejscowości Požega, gdzie czekając w nocy na pociąg, spotkałam ludzi z którymi pracowałam na jednym piętrze w PANie. Taki stan rzeczy zupełnie mi jednak nie przeszkadza, bo jak śpiewał Wiesław Michnikowski w Kabarecie Starszych Panów:

Jeżeli kochać, to nie indywidualnie,
Jak się zakochać, to tylko we dwóch.
[...]
Więc ty drugiego sobie dobierz amatora,
I wespół w zespół, by żądz moc móc wzmóc. 

I tak dzięki tej kolektywnej miłości Polaków do Półwyspu Bałkańskiego, nie mam problemu ze znalezieniem chętnych do wspólnych podróży, a gdy akurat sama nie podróżuję, mogę czytać o podróżach innych.
Jednym z tych innych, który żądz moc wzmaga jest Wojciech Śmieja. Jego książka Gorsze światy. Migawki z Europy Środkowo-Wschodniej to w dużej mierze opowieści o Bałkanach, ale nie tylko. Znajdziemy tu też historie z Rosji, Ukrainy oraz Polski. Tak naprawdę nie liczy się kraj, liczy się stopień pipidówkowatości miejsca - szanse na to, że dane miejsce zostanie opisane przez Śmieję są odwrotnie proporcjonalne do liczby mieszkańców. Brak asfaltowanej drogi będzie działać tylko na korzyść.
Zadupie w czystej formie, to to czego szuka autor.
Kiedy budząc się w mołdawskiej Styrczy, wciąż w półśnie słyszałem muczenie krowy i gdakanie kury, poczułem się jak dziecko. Uświadomiłem sobie, że dziś ze snu wybijają mnie nawoływania brygad budowlanych lub warkot maszyn.
Zaczynam podejrzewać na czym polega to dziwne przyciąganie, które każe tak wielu młodym Polakom pakować plecaki i snuć się po bałkańskich wioskach. Czy tego chcemy czy nie, za najlepsze czasy nie będziemy wcale uważać tych najlepszych z ekonomicznego czy politycznego punktu widzenia, ale te, kiedy byliśmy młodzi. Stąd też pewnie coraz większa popularność gadżetów rodem z PRLu, których widok moich rodziców napawa obrzydzeniem, a mnie i moich rówieśników nostalgią. I chyba tego właśnie szukamy, tej utraconej krainy dzieciństwa, której ślady można jeszcze znaleźć w bułgarskim barze, na serbskiej stacji kolejowej, czy na czarnogórskim bazarze. Ale i one w końcu ustąpią nowoczesności. Zanim to jednak nastąpi, Wojciech Śmieja chce uratować je od zapomnienia.
Nie kochałbym tych miejsc na mieliźnie dziejów, gdyby nie podmywała ich coraz natarczywiej współczesność, nie chciałbym ich odwiedzić, wiedząc, że nie grozi im unicestwienie.
Autor zabiera nas w podróż po tytułowych Gorszych światach, zaczynając, myślę, że nieprzypadkowo, od reportaży z Polski. Opowiada m.in. o czekającej od 40 latach na zatopienie wsi Myscowa oraz o polskiej myśli technicznej, czyli o tym jak wytwór amatorskiej motoryzacji - łunochód zmotoryzował polskie góry. Po tym powiewie rodzimej egzotyki, przenosimy się dalej do Mołdawii, Rumunii, Serbii, Macedonii, Kosowa, Ukrainy i Rosji.
Śmieja z prawdziwą reporterską intuicją odnajduje rzadko uczęszczane miejsca, pełne niezwykłych ludzi i historii. Jego reportaże to prawdziwe muzeum osobliwości. Zabrakło mi jednak tego, o czym pisze Marek Miller w Reporterów sposobie na życie:
Reporterów interesuje człowiek, rozmawia z człowiekiem, pisze o człowieku. Zawsze gotowy zmienić kąt patrzenia, czuły na każde odchylenie od schematu, na każdą dewiację - często podąża jej śladem. Elastyczny, nie dostosowujący faktów do wcześniejszych hipotez, daje się unosić podstawowemu prądowi swojego tematu.
W Gorszych światach wydaje się czasami jakby autor jechał na miejsce z gotową już historią, a rozmowy z ludźmi miały dodać jej jedynie trochę koloru, ale nie wpływać znacząco na całość. Dlatego co jakiś czas można natknąć się na jakieś dziennikarskie uproszczenie czy nadinterpretację faktów, które nie wpływają znacząco na pozytywny odbiór dzieła, ale trochę chrzęszczą jak ziarenka piasku, które dostały się do jedzonego na plaży loda. 

Ocena: 4/5
Wydawnictwo: Carta Blanca
Rok wydania: 2012

* Tu mogą pojawić się głosy, że Rumunia to już nie Bałkany. To zależy czy patrzymy tylko na położenie geograficzne, czy też na cechy historyczno-kulturowe. Ja mówiąc Bałkany mam na myśli także Rumunię i Mołdawię.

piątek, 11 stycznia 2013

Książkowe podsumowanie roku 2012 (część 3. - ostatnia)

To już ostatnia część podsumowania poprzedniego roku. Tym samym zamykam rok 2012 i zaczynam żyć teraźniejszością!

34 - 36. Mikołajek i inne chłopaki (ocena: 4/5), Wakacje Mikołajka (ocena: 3/5)  Rekreacje Mikołajka (ocena: 4/5) - René Goscinny

W roku 2012 wprowadziliśmy w naszym domu akcję "Powroty do lektur z dzieciństwa". Na pierwszy ogień poszły ukochane książki z lat młodości mojego partnera życiowego, czyli seria o przygodach niesfornego Mikołajka.
Dorosła osoba będzie oczywiście zwracać uwagę na zupełnie inne rzeczy niż dziecko. Czytając Mikołajka trudno było mi nie zauważyć, że w jego domu mama cały czas gotuje, tata natomiast zajmuje się chodzeniem do pracy i czytaniem gazety. Wzięłam poprawkę na to, że opowiadania były wydawane w latach 60. i starałam nie skupiać się zbytnio na genderowym aspekcie dzieła. Poza tym różne stereotypy i przerysowania są, czy tego chcemy czy nie, siłą tych opowiadań. Najlepszy uczeń w szkole - Ananiasz, nosi okulary i za dobrą zabawę uważa rozwiązywanie zadań z matematyki, Jadwinia - jedna z niewielu dziewczynek pojawiających się w opowiadaniach, już od najmłodszych lat, świetnie wie jak manipulować płcią brzydką, no i mój ulubiony grubasek Alcest, który w najbardziej niespodziewanych momentach potrafi wyciągnąć z kieszeni drożdżówkę. Bohaterowie Goscinnego są do bólu przewidywalni i w tym właśnie tkwi ich urok.
A na koniec mój ulubiony Mikołajkowy dorosły, czyli Rosół:
To nasz opiekun, nazywamy go tak, bo wciąż mówi: "Spójrzcie mi głęboko w oczy", a na rosole są oka. Starsze chłopaki na to wpadły.

37. Nasi okupanci -



A Cupboard Full of Coats -



Lala -



Bałkańskie upiory. Podróż przez historię -




Gdy w rozpadającej się Jugosławii padały pierwsze strzały, Kaplan wydał "Upiory" - zapis wędrówek po Bałkanach pod koniec lat 80. Innych przystępnych książek o tym rejonie wtedy w USA nie było. Kaplana przeczytali więc wszyscy w Białym Domu, z prezydentem Clintonem włącznie. Pomógł im utwierdzić się w wygodnym przekonaniu, że dzikie plemiona trzeba zostawić samym sobie, bo taką już mają naturę, że muszą się wzajemnie wyrzynać.*
Sama miałam parę zastrzeżeń do Bałkańskich upiorów. Trudno było przeoczyć fakt, że autor jest Amerykaninem i patrzy na "dzikie Bałkany" przez pryzmat "cywilizowanej Ameryki". Wydaje mi się jednak, że twierdzenie, iż brak interwencji Stanów Zjednoczonych w Bośni był podyktowany tym, że Clinton przeczytał książkę Kaplana jest dosyć naiwnym spojrzeniem na politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych.
Myślę, że można znaleźć lepsze książki o Bałkanach niż ta autorstwa Roberta Kaplana, ale też nie demonizowałabym przesadnie tej pozycji.

* fragment recenzji Bałkańskich upiorów, pióra Miłady Jedrysik http://wyborcza.pl/1,76842,7520569,_Balkanskie_upiory__Podroz_przez_historie_.html


Never Let Me Go* (Nie opuszczaj  mnie) -

Akcja powieści umieszczona jest w Anglii  końca XX wieku. Trzydziestojednoletnia Kathy pracuje jako opiekunka dawców.





Dziewczyna, która igrała z ogniem - Larsson Stieg (ocena: 2/5)

Tak. Przeczytałam drugą część. W domu mam jeszcze trzecią, więc pewnie przeczytam ją w tym roku w chwili słabości. Jeśli chodzi o sprawy edytorsko-stylistyczne, to nic się od części pierwszej nie zmieniło, natomiast cała zagadka kryminalna jest trochę słabsza. Chociaż może to moja potrzeba czytania powieści sensacyjno-kryminalnych została zaspokojona pierwszą częścią i czytanie drugiej było jak jedzenie z czystego łakomstwa - nie smakuje już tak dobrze, jak gdy się jadło będąc głodnym, a do tego dochodzi jeszcze poczucie winy.

43. Dzienniki kołymskie -


sprawdzenie jak się żyje w takim miejscu, na takim cmentarzu. Najdłuższym. Można się tu kochać, śmiać, krzyczeć z radości? A jak tu się płacze, płodzi i wychowuje dzieci, zarabia, pije wódkę, umiera?
Autor podczas swojej podróży poznaje różnych ludzi, z jednej strony mamy potomków zeków (więźniów stalinowskich łagrów
Mistyka Pustyni -



Masakra Profana -



Mózg incognito. Wojna domowa w Twojej głowie -





Do tej książki zabierałam się bardzo długo. Yanna Martela znałam za sprawą jego wcześniejszej bardzo słabej i okropnie pretensjonalnej książki pt. Ja. O Życiu Pi słyszałam bardzo dużo dobrego, więc zdecydowałam się dać Martelowi jeszcze jedną szansę, ale bardzo się przy tym ociągałam, bo cały czas miałam jednak spory niesmak po Ja i nie byłam do końca przekonana do leczenia się tym czym się strułam.
Teraz pewnie oczekujecie czegoś w stylu "okazuje się, że nie było się czego bać, żałuję, że tak długo zwlekałam". Otóż tak nie będzie. Życie Pi nie jest moim zdaniem arcydziełem literatury, momentami byłam porządnie znudzona. Prawie do końca książki, uważałam ją za mocno przeciętną i planowałam przyznać jej 3 punkty w mojej książkowej skali ocen. Aż do momentu kiedy przeczytałam zakończenie. Nie jestem do końca przekonana do pomysłu filmowania tej historii (film właśnie wszedł do kin), ale powiem wam, że naprawdę warto ją przeczytać. Właśnie dla tego zakończenia. To się panu Martelowi naprawdę udało.

Bejrut jest gdzieś tam -



Kruchy lód. Dziennikarze na wojnie -



Irańska Historia Miłosna. Ocenzurowano -







Tove Jansson: Mama Muminków -



Tęskniąc za Kissingerem -


Myślę, że próba pisania jak najkrótszych opowiadań może być dobrym ćwiczeniem dla przyszłego pisarza, nie do końca przekonuje mnie to jednak jako skończone dzieło. Czytanie Tęskniąc za Kissingerem było trochę jak przerzucanie kanałów w telewizji. Co jakiś czas coś przyciągnie naszą uwagę na chwilę, potem znów przerzucamy programy, telezakupy, Klan, Big Brother, o!, wreszcie coś dobrego, ale właśnie się kończy, więc lecimy dalej. Po godzinie w końcu się wyłącza telewizor i niby przez tę godzinę się coś oglądało, ale nie jest się w stanie powiedzieć co. I tak samo było z Keretem. Niby przez godzinę czytałam, niektóre opowiadania uznałam nawet za całkiem niezłe, ale zaraz po zamknięciu książki, nie potrafiłam powiedzieć o czym właściwie czytałam. Interesujące doświadczenie, ale raczej nie będę tego powtarzać.
Opowieści chłodnego morza -





Wydawnictwo W.A.B. rozpoczęło edycję dramatów Williama Shakespeare'a w nowych przekładach Piotra Kamińskiego. Jednym z nich jest Burza, którą Kamiński tłumaczył specjalnie na potrzeby Teatru Polskiego przygotowującego nową adaptację tej sztuki.
Na przedstawienie wybrałam się w grudniu, a przed pójściem do teatru postanowiłam przeczytać Burzę, w przekładzie Macieja Słomczyńskiego, bo taki miałam w domu. Nie jest to dobry przekład, ale nad panem Słomczyńskim nie będę się już znęcać, bo o jego niezbyt udanych potyczkach z Shakespearem pisała już Anna Staniewska.
Chciałabym wyjątkowo za to napisać parę słów o spektaklu na którym byłam. Burza w reż. Dana Jemmetta, to już trzecia interpretacja tej sztuki, wystawiana na deskach Teatru Polskiego. Może dlatego zdecydowano się na dosyć nowatorskie podejście do tematu. Wyspa, na której umieszczona jest akcja, zamieniona została na opuszczony, zdezelowany basen miejski. Mieszkający na wyspie/basenie Prospero - zdetronizowany książę Mediolanu, przedstawiony został jako król kloszardów, natomiast jego córka Miranda jako mająca żal do całego świata, ciągle pociągająca z puszki piwo, umorusana nastolatka ubrana w punkowe ciuchy. Mieszkańcy wyspy w pewnym momencie zostają skonfrontowani z trafiającymi tam przypadkiem (oczywiście nie jest to żaden przypadek, bo u Shakespeare'a nic nie dzieje się przypadkowo) rozbitkami, wśród których znajduje się brat Prospera - obecny książę Mediolanu. Rozbitkowie stanowią ogromny kontrast dla mieszkańców wyspy - są czyści, mają pobielone twarze i jaśniutkie, letnie garnitury rodem z lat dwudziestych.
Prospero i Miranda
Uważam, że












czwartek, 3 stycznia 2013

Książkowe postanowienia noworoczne

Bardzo lubię poranki. Kiedy cały nowy dzień jest przede mną, a ja popijając kawę wymyślam sobie czego dziś dokonam. To są te chwile, kiedy wydaje mi się, że wszystko da się zmienić i że wszystko zależy ode mnie. Z tego samego powodu lubię też pierwsze dni stycznia, które są jak poranek nowego roku.
No i uwielbiam postanowienia noworoczne. Lubię to złudne wrażenie, że dodanie jednej cyfry do roku może rzeczywiście zmienić moje życie. Odtąd będę uporządkowana i pracowita, nie będę tracić czasu na głupoty, zacznę czytać Goethego w oryginale, a na kolacje będę jeść tylko zdrowe sałatki. A to wszystko dlatego, że według kalendarza Gregoriańskiego weszliśmy w nowy rok.
Oczywiście zazwyczaj nie udaje mi się spełnić większości postanowiceń noworocznych, cały czas nie czytam Goethego w oryginale i kompulsywnie jem słodycze po osiemnastej. To nie przeszkadza mi jednak wierzyć w moc sprawczą Nowego Roku. Oto moje czytelnicze postanowienia noworoczne:

1) Przeczytać 60 książek (postępy można śledzić na moim profilu na goodreads)
2) Czytać więcej książek z domowej biblioteczki. Żeby to postanowienie dało się "zmierzyć", wybrałam sobie piętnaście książek, które czekają u mnie na półce już od dłuższego czasu i gdyby tylko miały oczy na pewno spoglądałyby na mnie z wyrzutem za każdym razem gdy wracam obładowana z biblioteki.
Oto szczęśliwa piętnastka, którą zobowiązuję się przeczytać w roku 2013:


1. Małe kobietki - Louisa May Alcott
2. Dziwny przypadek psa nocną porą - Mark Haddon
3. Ajatollah śmie wątpić - Hooman Majd
4. Reading Lolita in Tehran: A Memoir in Books - Azar Nafisi
5. Tylko sam siebie możesz ofiarować - Magda Szabó
6. Losy dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej - Jaroslav Hašek
7. Colas Breugnon -
Sny Carlosa Ruedy -
Najwspanialsze widowisko świata. Świadectwa ewolucji - Richard Dawkins
10. Wyspa daltonistów i wyspa sagowców -
Każdy umiera w samotności -
Pulphead: Dispatches from the Other Side of America - John Jeremiah Sullivan
13. A Time to Dance, a Time to Die: The Extraordinary Story of the Dancing Plague of 1518 - John Waller
14. Through the Language Glass: Why the World Looks Different in Other Languages - Guy Deutscher
15. Człowiek śmiechu - Wiktor Hugo

Życzcie mi powodzenia i zachęcam do obserwowania moich postępów.


środa, 2 stycznia 2013

Książkowe podsumowanie roku 2012 (cześć 2.)

Ciąg dalszy programu. W tej części spotkamy się z wieloma polskimi autorami, będzie trochę o Niemczech, a na koniec będzie więcej niż trochę o Rumunii i Bałkanach. Ale książkową podróż zaczniemy od Kaukazu.

16. Toast za przodków - Wojciech Górecki (ocena: 3/5)


Toast za przodków to książka o Kaukazie Południowym, czyli Azerbejdżanie, Gruzji i Armenii. Kraje te, leżące na styku dwóch światów - azjatyckiego i europejskiego, ciężko jednoznacznie do któregoś z nich zaklasyfikować. Wojciech Górecki jest jednym z najlepszych specjalistów od Kaukazu, ale nawet on nie potrafi odpowiedzieć na pytanie czy Kaukaz to jeszcze Europa czy już Azja. W zamian oferuje nam opowieść o tym, dlaczego to pytanie jest i najprawdopodobniej pozostanie bez odpowiedzi.
Autor jest świetnym reporterem. Części książki w których opowiadał historie spotkanych na Kaukazie ludzi, czyta się jednym tchem. Górecki jest jednak także historykiem, dlatego na wszystko patrzy przez pryzmat historii. Jest to oczywiście bardzo dobre podejście, jeśli chce się naprawdę jakiś naród zrozumieć. Jednak jak na pierwsze spotkanie z Kaukazem to cały ten natłok nowych nazwisk, dat i zdarzeń może być trochę męczący.

17. Solaris - Stanisław Lem (ocena: 4/5)

Bardzo długo z Lemem kojarzyłam tylko cierpienia z podstawówki, kiedy musiałam czytać Opowieści o pilocie Pirxie. Oczywiście całe przesłanie, które ukrył Lem było dla mnie wtedy zupełnie niedostępne, to co pozostawało to historie o robotach i statkach kosmicznych, które, umówmy się, nie są tym co dziesięcioletnie dziewczynki lubią najbardziej.
Strachu przed Lemem pozbyłam się dopiero na studiach, kiedy przeczytałam Dzienniki gwiazdowe. Okazało się, że dla Lema literatura science fiction była jedynie narzędziem, sprytną metaforą, za pomocą której opowiadał uniwersalne historie. Dzienniki... są pełne humoru (chociaż tematy w nich poruszane wcale nie są błahe).

Solaris
to już Lem na poważnie. Trudno mi powiedzieć, w którym wydaniu go bardziej lubię. W obu konwencjach sprawdza się świetnie.
 Kiedy Kris Kelvin, przybywa na tytułową Solaris,planetę mającą jednego tylko mieszkańca - tajemniczy, złowrogi ocean, na stacji badawczej zastaje kompletny chaos. Kierownik grupy naukowej nie żyje, a reszta jest delikatnie mówiąc psychicznie rozchwiana.
Ta atmosfera tajemnicy i niepokoju, będzie towarzyszyć nam przez całą powieść. Oczywiście konwencja science fiction (chociaż opanowana do perfekcji) była dla Lema tylko środkiem przekazu a nie celem samym w sobie. Solaris pozostawia czytelnika z mnóstwem pytań o to czym tak naprawdę jest szczęście, samotność, miłość. I czy w ogóle można tu mówić o jakiejś prawdzie?

18. Poradnik domowy kilera - Hallgrímur Helgason (ocena: 4/5)

Tomislav Bokšić pochodzi z Chorwacji, ale mieszka w Nowym Jorku. Pracuje jako kelner oraz płatny morderca (bałkańskie zwierzę jakim jest jego dusza, stale domaga się świeżej krwi), ma dziewczynę i wiedzie mu się bardzo dobrze.
Sielanka zostaje jednak przerwana, gdy Tomislav (znany w branży pod pseudonimem Toxic), popełnia błąd w sztuce (i bynajmniej nie chodzi tu o sztukę kelnerską), który zmusza go, ukrytego pod nową rosyjską osobowością, do natychmiastowej ucieczki z kraju. Nie jest mu jednak dane długo cieszyć się swoim nowym "ja". Już na lotnisku zmuszony jest po raz kolejny przejść metamorfozę. Do samolotu dostaje się wreszcie przebrany za zabitego uprzednio amerykańskiego telewizyjnego kaznodzieję. To oczywiście też nie jest koniec jego problemów. Bo samolot jak się okazuje leci do Rejkiawiku (stolicy Islandii), a na lotnisku na księdza czeka ortodoksyjna islandzka rodzina.
Poradnik domowy killera to skrząca się czarnym humorem komedia pomyłek. Dla autora nie ma rzeczy świętych, a jednak pod tą całą kpiarską otoczką udaje mu się też przemycić bardzo dyskretnie poważniejsze problemy.
Jeśli lubicie komedie Quentina Tarantino to ta książka jest czymś dla was.

19.



20. Czerwone rękawiczki -




Pamiętnik przetrwania -

Krew, pot i łzy.

Rumunia. Koniec złotej epoki -

Na okładce książki Rumunia. Koniec złotej epoki widnieje zdjęcie grobu byłego rumuńskiego dyktatora Nicolae Ceauşescu. A sama książka jest o tym jak Ceauşescu przez wszystkie lata swojego panowania systematycznie sobie ten grób kopał. Jak to się skończyło większość z nas wie: w wyniku rewolucji w 1989 roku został obalony, a następnie stracony wraz ze swoją małżonką - Eleną. Film z egzekucji obiegł cały świat.
Historia "Geniusza Karpat" opowiedziana przez Macieja Kuczewskiego, który jako korespondent PAP spędził w Rumunii osiem ostatnich lat jego panowania, snuta jest w sposób lekki i zabawny, przywodzący na myśl książki o absurdach PRLu.
Rumunia. Koniec złotej epoki nie jest wyczerpującym reportażem czy książką historyczną. Są to raczej osobiste wspomnienia, rumuński komunizm z punktu widzenia obcokrajowca. Mimo to, bardzo dużo z tej publikacji można się dowiedzieć i na pewno nie można odmówić jej rzetelności. Świetna książka zarówno dla tych, którzy chcą pojechać do Rumunii jak i dla tych, którzy zamierzają odwiedzić ją tylko literacko.

A na zachętę fragment o tym jak Nicolae Ceauşescu postarzył Rumunię o prawie 2000 lat, a jego żona uczyniła go geniuszem wszech czasów:
Po powrocie z Iranu, gdzie uczestniczył w obchodach 2500-lecia Persji - Ceauşescu nieoczekiwanie zarządził obchody 2050-lecia Rumunii. Miały one udowodnić, że Rumunia powstała nie pod koniec XIX wieku z połączenia Mołdawii i Wołoszczyzny, lecz w czasach starożytnych, z mieszanki najlepszych elementów społeczności autochtonicznych Daków oraz przybyłych na Karpaty Rzymian; pozostałe 2000 lat historii nie były aż tak ważne.
[...]
Wcześniej, gdy pisano o wyjątkowym i niepowtarzalnym geniuszu prezydenta - obowiązkowo podkreślano, że taki geniusz, jakim obdarzony jest Ceauşescu rodzi się raz na 500 lat. Przy okazji obchodów 2050-lecia w jednym z publicznych wystąpień Wybitny Naukowiec, Towarzyszka Doktor Akademik Elena Ceauşescu uroczyście ogłosiła, że mamy do czynienia z czymś o wiele bardziej wyjątkowym, bo z geniuszem, który rodzi się raz na 2050 lat. Oczywiście nie dlatego, że naród rumuński jest tak mało wydajny, lecz dlatego, że owoc jest tak wyjątkowy.


Richard Wagner (ocena: 3/5)

Jednym z pomysłów "Geniusza Karpat" na zasilenie rumuńskiego budżetu było sprzedawanie obywateli. Izrael płacił za "wypuszczanie" z Rumunii Żydów, a rząd niemiecki, za ludzi należących do niemieckojęzycznej mniejszości chcących opuścić komunistyczną Rumunię. Ceauşescu żartował podobno, że Żydzi i Niemcy są najlepszym towarem eksportowym Rumunii. Myślę, że gdyby zdawał sobie sprawę z tego jak dobrym "towarem" byli niektórzy z eksportowanych przez niego ludzi, zażądałby potrójnej stawki. W 1987 r. do Niemiec udało się wyemigrować parze pisarzy: Hercie Müller oraz jej ówczesnemu mężowi Richardowi Wagnerowi. Zarówno noblistce jak i jej byłemu już mężowi, nie udało się do końca uwolnić od Rumunii, a w szczególności od reżimu w którym żyli, co odbija się echem w ich dziełach.
Przykładem może być Miss Bukaresztu Wagnera, w której pod płaszczykiem powieści kryminalnej rozgrywającej się w Niemczech, autor próbuje przemycić historię życia w komunistycznej Rumunii. Jest o wewnętrznym rozdarciu, o Securitate, o zaufaniu, o poszukiwaniu tożsamości i jeszcze o wielu innych rzeczach. 
Mi najbardziej podobał się wątek dotyczący rozliczania się z komunistyczną przeszłością. W prozie rumuńskiej odnajduję to czego tak brakuje mi w prozie polskiej.
"Dzisiaj każdy majstruje sobie własną antykomunistyczną legendę. Wszyscy byli przeciwnikami reżimu. Bez wyjątku. Dlatego nowa władza w Bukareszcie nie chce otworzyć teczek z aktami. Otwarcie teczek jeszcze najlepiej chyba znieśliby dawni pracownicy Securitate. Ale ci tak zwani przeciwnicy systemu?"
Jak napisałam, powieść Wagnera jest o wielu różnych rzeczach i to chyba jest jej zasadniczy problem. Autor chciał za dużo przekazać, do tego zdecydował się na zmianę narracji w połowie książki, która nie wyszła najlepiej. Miss Bukaresztu na pewno nie jest złą lekturą, ale nie jest też książką wybitną. Nazwałabym ją jedynie poprawną.

24.

Philip Roth to jedno z moich najlepszych odkryć literackich 2012 roku.
Muszę was jednak ostrzec, Roth pisze grube książki. Nie są one jednak grube dlatego, że tak strasznie dużo się tam dzieje, tylko dlatego że Roth uwielbia kwieciste opisy i metafory. I tym mnie kupił. Zdaje sobie jednak sprawę, że są i tacy, którzy wolą bardziej konkretny styl narracji i nie chcą czekać dwustu stron na rozwinięcie akcji. Ci mogą być twórczością Rotha nieco rozczarowani. 
Biorąc pod uwagę to, że sama jestem królową dygresji i powolnego dochodzenia do sedna, myślę, że jeżeli regularne czytanie mojego bloga nie jest dla was frustrujące to spokojnie możecie po Rotha sięgać. 
A warto.
Ludzka skaza to historia Colemana Silka, emerytowanego profesora filologii klasycznej, który z powodu oskarżenia go przez jednego ze studentów o rasizm rezygnuje w końcu z funkcji dziekana. A wszystko zaczyna się od wykładu na którym Silk pyta się o dwóch nieobecnych na wykładzie studentów, których nie udało mu się jak dotąd spotkać: Does anyone know these people? Do they exist or are they spooks? (Czy ktokolwiek zna tych ludzi? Czy oni istnieją czy są tylko zjawami?). To niewinne pytanie ma być początkiem końca jego kariery. Niefortunne słowo spook, którego użył oznacza bowiem zjawę, zmorę ale jest także obraźliwym określeniem na Afroamerykanina, a oboje studenci o których pytał wykładowca okazali się być właśnie Afroamerykanami.
Przewrotna i zaskakująca powieść Rotha jest świetnym obrazem obyczajowości Stanów Zjednoczonych lat 90-tych, bohaterowie są rewelacyjnie skonstruowani a powolna, nie omijająca żadnego szczegółu narracja dodatkowo buduje napięcie.

Minotaur -








Thea (bo jakie inne imię mogłaby nosić wybranka głównego bohatera jak nie te, które oznacza boginię), odpisuje tajemniczemu wielbicielowi, ale jako, że nie podaje on w swoich listach żadnego adresu zwrotnego, to ona swoje listy wkłada do pudełka z napisem Listy do nieznajomego. No tak. Naturalna reakcja na wieść o tym, że śledzi cię jakiś obcy facet, twierdzący, że jesteś miłością jego życia. Po trzech latach korespondencji tajemniczy wielbiciel uznaje, że może jego bogini, poza tym że ma najpiękniejszy podbródek świata, ma też coś do powiedzenia i romans wchodzi na nowe tory, bo Thea dostaje adres na który może wysyłać swoje, jak dotąd pisane do pudełka, listy.
Powiem wam tylko, że im dalej tym gorzej. Przy Minotaurze nawet Samotność w sieci wygląda na dobrą książkę.










Bogowie różnych kultur i religii żyją sobie wszyscy razem w różnych niebiańskich dzielnicach, chodzą na clubbing, zakochują się. Potem zstępują na Ziemię, bo tam nie dzieje się najlepiej. Przez pierwsze 200 stron jest może nawet i zabawnie, przez następne 400 stron czytelnik zastanawia się co tak właściwie autor chciał nam przekazać. Miał to być świetnie skonstruowany, ironiczny traktat o współczesności. Musiało mi to gdzieś umknąć. Jedyne co w tej książce jest świetne to okładka.


Ze Stasiukiem mam tak, że go lubię, ale nie lubię go czytać. Lubię go bo pociągają nas podobne klimaty i podobne kraje, które budzą w nas podobne emocje. Lubię go za to, że od lat stara się Polakom przybliżyć Europę Wschodnią. Lubię go i podziwiam za to, że wraz ze swoją żoną stworzył jedno z najlepszych polskich wydawnictw. Ale jeśli chodzi o jego twórczość to po prostu nie jest to.
Dojczland czytałam jadąc po raz kolejny do Niemiec i wiele spostrzeżeń autora uważam za bardzo trafne. Generalnie Niemcy to taki kraj, w którym część ludzi jest taka jak my, a część taka jak oni - ci na zachodzie. Kraj w którym Polak może czuć się albo bardzo obco, albo jak w domu.
Proza Stasiuka to jest mocno impresjonistyczna. Goniąc za uciekającymi chwilami i ulotnymi wrażeniami, autor świadomie rezygnuje z jakiejkolwiek chronologii zdarzeń czy logicznego następstwa. Dla mnie jest zbyt chaotycznie. Może odzywają się tu we mnie moi niemieccy przodkowie żądający Ordnungu. Nie wiem. Póki co rezygnuję, ale może w przyszłości dam jeszcze szansę.





„Pologne, Poland” i kilka polskich nazwisk. W głowie Angeliki Kuźniak pojawia się pomysł na powtórne wykorzystanie nieco zużytego już surowca. Pomysł jest taki: "Marlena Dietrich a sprawa polska". Wychodzi świetnie. Książka nie jest ani biografią artystki (chociaż możemy się dużo o niej dowiedzieć), ani tym bardziej zbiorem średnio ciekawych opowiastek o tym, któremu Polakowi udało się otrzeć o panią Marlenę. Autorka, używając Marleny Dietrich jako swoistego szkła powiększającego pokazuje społeczeństwo powojennej Polski, pragnące chociaż otrzeć się o "wielki świat" i entuzjastycznie przyjmujące lekko już podstarzałą artystkę oraz społeczeństwo niemieckie, uważające ją za zdrajczynię. Jest to więc książka o Marlenie, ale też o czymś więcej.



Książka o oblężeniu Sarajewa, czytana w ramach przygotowania do bałkańskich wakacji.



Całkowicie zdobyła moje serce
Przejdź do recenzji 



Dalszy ciąg przygotowania do bałkańskiej podróży.
Przejdź do recenzji