niedziela, 9 grudnia 2012

Günter Grass - Blaszany bębenek

Co zrobić gdy książka powszechnie uważana za arcydzieło literatury zupełnie nam się nie podoba? Peter Stothard, redaktor dodatku literackiego Timesa, który swego czasu ostrzegał, że blogerzy piszący o książkach robią krzywdę literaturze (więcej tu) doradzałby zapewne szlachetne milczenie i pozostawienie oceny krytykom literackim. Bo to właśnie do nich, według Stotharda, należy ocena tego co jest dobre, a co złe i tłumaczenie ludziom dlaczego tak jest. Rozważając dalej tę hipotetyczną sytuację, w której Peter Stothard, niczym anioł stróż siedzący na moim ramieniu, pomaga mi w podejmowaniu trudnych decyzji, na moim drugim ramieniu powinien pojawić się diabełek do złudzenia przypominający Francisa Bacona, który powiedziałby: milczenie jest cnotą głupców. 

Nie będę was dłużej trzymać w niepewności. Ucieleśnienie dobra w postaci Petera Sotharda zupełnie do mnie nie przemawia. Wybrałam drogę ku zatraceniu. Co więcej, marzy mi się pociągnięcie za sobą innych.
Widzę ludzi wykrzykujących wreszcie z ulgą: "Nigdy nie przebrnęłam przez Ulissesa!", "z Mannów czytałem tylko Wojciecha",  "nie uważam Buszującego w zbożu za wybitne dzieło"*. Nie zrozumcie mnie źle, to czego chcę to nie rozprawienie się z całym kanonem lektur. Bardziej chodzi mi o nie wpadanie w "pułapkę się" i nie robienie czegoś tylko dlatego, że tak się robi.

Żeby nie być gołosłowną, zacznę od siebie:
Mam na imię Basia. Czytam od dwudziestu jeden lat. Czytanie Blaszanego bębenka było dla mojego umysłu tym, czym dla ciała jest katorżnicza praca w kamieniołomach.
Ale zacznijmy od początku.
Günter Grass został uhonorowany literacką Nagrodą Nobla w 1999 roku. Blaszany bębenek, wydany czterdzieści lat wcześniej jest jego najbardziej znaną powieścią, przez wielu uważaną za arcydzieło.
Powieść zaczyna się od słów:
Nie będę ukrywał: jestem pensjonariuszem zakładu dla nerwowo chorych [...]
Tym, który zdobywa się na taką szczerość jest Oskar Matzerath. Tłukąc w bębenek, opowiada nam on swoją historię, a żebyśmy mieli pełen obraz sytuacji cofamy się do czasów jeszcze sprzed jego narodzin, gdzie będzie nam dane być świadkami poczęcia jego matki, spłodzonej przez kaszubską "parę z przypadku". Dziadek Oskara pewnego dnia uciekając przed pościgiem chroni się pod spódnicą babki Oskara którą spotyka na kaszubskim kartoflowisku. A w zasadzie to nie jedna, a cztery spódnice dają schronienie uciekinierowi. Bo atrybutem babki Anny są cztery obszerne spódnice, noszone jedna na drugą, których kolejność zmieniana jest każdego dnia. Pierwsze rozdziały to taki realizm magiczny na słowiańską modłę, który bardzo mi się podobał.
Wszystko co dobre jednak szybko się kończy, na świat przychodzi nasz nerwowo chory narrator, akcja powieści zostaje przeniesiona do Wolnego Miasta Gdańska i od tego momentu coś zaczyna się psuć. Oskar wyjaśnia nam od razu, że był jednym z tych przenikliwych niemowląt, których rozwój duchowy jest w chwili narodzin zakończony, stąd też nie powinno nas dziwić, że pamięta dokładnie wszystkie szczegóły związane ze swoim przyjściem na świat, jak to, że poza nieuniknionym pęknięciem krocza poród przebiegł gładko oraz to, że jego matka - Agnieszka, przyrzekła kupić mu na trzecie urodziny blaszany bębenek. Bębenek na którym mały Oskar będzie potem w kółko bębnił doprowadzając wszystkich do szału albo do ekstazy (zależy na jakie trafi audytorium i z jakim repertuarem będzie akurat występował). W przypadku jego rodziny będzie to jednak głównie doprowadzanie do szału.
Dodatkowo, aby ukarać świat dorosłych, a może po prostu przed nim uciec, Oskar w wieku trzech lat celowo spadnie ze schodów i w wyniku tego wypadku przestanie rosnąć. 
Proszę jednak nie mylić tej wyrafinowanej formy eskapizmu z tym reprezentowanym przez Piotrusia Pana (bo i takie widziałam porównania w internecie). Pamiętajmy, że Oskar już w chwili narodzin był w pełni ukształtowany duchowo, wypadek więc, wpłynie jedynie na jego fizyczność. Będzie dorosłym uwięzionym w ciele trzylatka. Ale Oskara nie należy żałować. Wydaje się on być bardzo zadowolony ze swojego położenia, zamknięcie w ciele trzylatka, umożliwia mu manipulowanie dorosłymi, obserwowanie ich oraz nie ponoszenie żadnej odpowiedzialności za swoje czyny. Jedyne co wydaje się czasami trapić małego człowieka, to, że jego nikczemny wzrost powoduje, iż płeć piękna nie traktuje go poważnie, co utrudnia mu korzystanie ze wszystkich uciech życia. Powiedzmy to sobie szczerze: przy najlepszych chęciach Oskara po prostu nie da się lubić. Jest on jednym z najbardziej antypatycznych i odrażających narratorów z jakimi zdarzyło mi się obcować (a trzeba wam wiedzieć, że czytałam w tym roku American Psycho, więc nic co nieludzkie nie jest mi obce), świadomość, że będziemy ze sobą przez następne 500 stron, na pewno nie ułatwiała lektury. 

Tłem historycznym powieści jest dwudziestolecie międzywojenne, druga wojna światowa, oraz wczesne lata powojenne, kiedy akcja przeniesiona zostaje do Niemiec. Ciężko jednak dostrzec ten historyczny drugi plan. Przez większość czasu jest on zasłonięty przez głównego bohatera i jego wewnętrzne rozterki. Mały Oskar jest święcie przekonany o swojej mocy sprawczej, obejmującej dosyć szeroki wachlarz działań: od umiejętności precyzyjnego przecinania głosem szkła, wprowadzania słuchaczy w trans za pomocą blaszanego bębenka, kończąc na bezdotykowym zabijaniu ludzi. Czyta się to jak zwierzenia ludzi z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi, wierzących na przykład, że nastąpienie przez nich na łączenie płyt chodnikowych może doprowadzić do czyjejś śmierci.
Oczywiście ktoś teraz może powiedzieć, że przecież wszystko to jest metaforą i symbolem, tak samo jak brutalnie dosadną metaforą stosunków polsko-niemiecko-kaszubskich była biedna matka Oskara (Kaszubka) chędożona na zmianę przez swojego męża Niemca i kochanka Polaka, którą oba te związki powoli wyniszczały. Do mnie jednak taki rodzaj przenośni nie trafia, a wszystko wydaje się za bardzo uproszczone.
Cały ten gąszcz metafor, znaków i symboli stworzył bardzo surrealistyczny obraz, wymalowany jednak językiem brutalnego naturalizmu. Tak oto powstała ciężka w odbiorze groteska. 

"Blaszanego bębenka" nie czyta się łatwo. Oczywiście to samo w sobie nie jest jeszcze wadą, bo częstokroć treść może wynagrodzić nam trud czytania. Nie miało to jednak miejsca w przypadku powieści Güntera Grassa. Na początku notki czytanie "Blaszanego bębenka" porównałam do pracy w kamieniołomach. Jedynym co różni obie te czynności jest to, że to co w "Blaszanym bębenku" miało być twardą skałą, pod koniec pracy okazało się być jedynie piaskiem. A piasek jak to piasek - miałki.

Ocena: 2/5

* Przytoczone opinie są jedynie przykładowymi opiniami, wszelkie podobieństwo do zdarzeń rzeczywistych jest przypadkowe.

4 komentarze:

  1. KarolinaMidian9 grudnia 2012 11:59

    Jako, że jest to jedna z pozycji na mojej liście "klasyków do nadrobienia" myślę, że właśnie oszczędziłaś mi wielu godzin straconego życia nad tą książką. Dziękuję! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zawsze można obejrzeć film ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawe, aż mnie zachęciłaś do przetestowania tego klasyka na sobie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie zniechęcam. Jesteś młoda, szalej!

    OdpowiedzUsuń