niedziela, 31 marca 2013

Marek Bieńczyk - Tworki

Powoli odchodzą świadkowie Holokaustu. Ci, którzy pamiętają to co wydarzyło się ponad sześćdziesiąt lat temu, już niedługo nie będą mogli do zbiorowej pamięci dodać swojej cegiełki. Zresztą można sobie zadawać pytanie czy pozostało jeszcze coś do dodania.
Na arenę wkracza kolejne pokolenie - Ci którzy pamiętają tych, którzy pamiętali. Styl naturalistyczny, sprawozdawczy, wydaje się być zarezerwowany dla świadków zagłady. A jednak Holokaust jest także traumą kolejnych pokoleń. Myślę więc, że coraz częściej będą podejmowane próby nieszablonowego podejścia do tego tematu, eksperymentujące ze stylem, językiem i samą treścią.

Jednym z eksperymentujących z Holokaustem jest Marek Bieńczyk, zeszłoroczny laureat Nike.
Bohaterami jego powieści są młodzi ludzie zatrudnieni w księgowości w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach. Na zewnątrz wojenna zawierucha, a w Tworkach cicho i spokojnie, wręcz idyllicznie. Szpital psychiatryczny, który jest jedynym miejscem, gdzie można jeszcze żyć normalnie, kochać się i śmiać. Pomysł wydaje się świetny, niestety, u Bieńczyka fabuła zeszła na dalszy plan, a na pierwszy wyszły eksperymenty formalne; Bieńczyk bawi się słowem, jego bohaterom zdarza się mówić wierszem, czasami wiersz przechodzi w wierszyk, w dziecięcą wyliczankę. Cały czas miałam nadzieję, że jednak akcja się rozwinie, że autor bardziej zarysuje postaci, no i że skorzysta z ogromnego potencjału jaki moim zdaniem drzemie w tej historii. Tak się jednak nie stało. Gdyby nie to, że od strony formalnej powieść wygląda na skończoną, to napisałabym, że Tworki wydają się być zaledwie szkicem właściwej powieści, ogólnym zarysowaniem akcji.

Tworki to Holocaust w stylu postmodernistycznym. Fabułę można by opowiedzieć w paru zdaniach, bo treść jest tu bardzo zredukowana. Wszystko jest symboliczne: rzeka Utrata, przepływająca przez Tworki czy stereotypowi pensjonariusze szpitala, z których każdemu wydaje się, że jest jakąś wielką postacią. I tak po dziedzińcu przechadzają się w pasiastych piżamach: Goethe, Bismarck, Dürer, Kleopatra. Pasiasty wzór piżam jest raczej nieprzypadkowy, tak samo jak nadreprezentacja Niemców wśród tworkowskich wielkich postaci. Szwajcarski zegarek, który dostaje od narzeczonego Żydówka Sonia, to też pewnie symbol, bo Szwajcaria w powieści jest tą ziemią obiecaną, azylem, którym kuszą Żydów hitlerowcy.

Nie mam nic przeciwko symbolice, grom słownym i stylistycznym, ale w moim odczuciu nie powinny one przesłaniać treści. Tak jak powiedział Twardoch powieść powinna się czytać. A Tworki się nie czytają; jest to jeden wielki kalambur. Jeśli ktoś ma ochotę na znaczeniowe i słowne szarady to proszę czytać. W innych wypadkach nie polecam.

Ocena: 2/5
Wydawnictwo: Wielka Litera
Rok wydania: 2012 (wydanie pierwsze: 1999 r.)

sobota, 23 marca 2013

Szczepan Twardoch - Morfina

Konstanty Willemann budzi się któregoś dnia z ogromnym kacem i próbuje ustalić kim jest. I nie jest to zwykła próba ustalenia własnej tożsamości, jaką co rano podejmują rzesze pijaków. Konstanty nawet będąc już trzeźwym, nadal nie umie odpowiedzieć sobie na to podstawowe pytanie.
Syn niemieckiego arystrokraty i niemieckojęzycznej Ślązaczki, która wybrała polskość, jako sposób na życie, zdaje się biernie przyjmować narzucane mu przez najbliższe otoczenie gombrowiczowskie gęby. I tak żyje sobie bardzo wygodnie, życiem typowego bon vivanta w międzywojennej Warszawie. Nie stroni od narkotyków i alkoholu, lubi piękne samochody i rozpustne kobiety. Pieniądze płyną nieprzerwanym strumieniem od matki. A matka przecież powinna być dumna, bo w końcu Konstanty jest też mężem prawdziwej modelowej Polki, czystej niczym łza, posągowej Heleny i ojcem prawdziwego małego Polaka, który od najmłodszych lat uczony jest recytowania "Kto ty jesteś? Polak mały".
Może nawet byłby w stanie żyć, biernie przyjmując te wszystkie formy, które się mu narzuca, ale nagle przychodzi wojna, która wymaga bardziej zdecydowanego określenia swojej tożsamości. Tu już nie ma miejsca na bierność. Tu trzeba walczyć. A im bardziej Konstanty próbuje odpowiedzieć sobie na pytanie kim jest, tym bardziej czuje, że potrzebna jest mu fiolka morfiny.

Jestem Konstanty Willemann i mam w dupie to, czy jestem Niemcem, czy Polakiem, bo są ważniejsze sprawy na tym świecie.

Pociąg głównego bohatera do wszelkiego rodzaju używek czuć w niespokojnej transowej narracji. Piękne, bogate opisy przeplatają się z fragmentami, gdzie próżno szukać zdań złożonych; co jakiś czas miejsce Konstantego w roli narratora zajmuje tajemnicza wszechwiedząca narratorka drugoosobowa, która sobie przypisuje kierowanie losem głównego bohatera. Słyszymy ją my, ale nie Konstanty. To sprawia, że staje się on w naszych oczach bohaterem tragicznym, miotającym się, podejmującym dramatyczne próby odwrócenia swojego losu, ale jak w tragedii antycznej, nie znajdujący dobrego wyjścia. Bo takiego nie ma. I może dlatego Konstanty Willemann jest antybohaterem, którego mimo jego wszystkich wad, albo właśnie ze względu na nie, po prostu trzeba lubić. Bo w Konstantym, w tym jego rozdarciu i zagubieniu, jest właśnie istota człowieczeństwa.

W wywiadzie dla Polityki na pytanie jaką literaturę chciałby tworzyć, Twardoch odpowiada:

Chcę pisać powieści, prawdziwe powieści. Tylko to mnie interesuje. Nie chcę pisać powieści pękniętych, złamanych, nie wierzę w śmierć powieści jako formy literackiej, którą miałyby zastąpić jakieś postmodernistyczne, rozmyte twory. Powieść musi „się czytać”, tak mi się wydaje. Nie mam nic przeciwko formalnym eksperymentom, trochę ich w „Morfinie” jest, ale powieść musi się czytać. Tak uważam.
I to chyba jest największą zaletą Morfiny, że obok wszystkich tych wspomnianych zabiegów formalnych, jest to po prostu świetnie napisana powieść, którą się czyta. Język powieści jest melodyjny i rytmiczny, a to w połączeniu z ogromną dbałością o szczegóły, rewelacyjnym odwzorowaniem realiów okupowanej Warszawy i świetną historią, tworzy zachwycające dzieło.

Tym samym posypuję głowę popiołem, biję się w pierś i tym razem bez cienia sarkazmu piszę, że Szczepan Twardoch rzeczywiście ma świętą rękę*. Bracia i siostry, jesteście świadkami nawrócenia! Alleluja!

Ocena: 5/5
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2012

* jeśli nie wiesz o co chodzi, odsyłam do mojej notki o felietonie Szczepana Twardocha. Opinii w niej zawartych oczywiście nie odwołuję, ale nie uważam ich już za istotne, bo o wiele ważniejszy dla mnie niż Twardoch felietonista, jest Twardoch powieściopisarz.

środa, 13 marca 2013

Marek Orzechowski - Belgijska melancholia. Belgia dla nieprzekonanych

Gdybym miała zwyczaj niekupowania książek o brzydkich okładkach, to oszczędzone byłoby mi czytanie Belgijskiej melancholii. Niestety, mam tak, że nie oceniam książki po okładce i mimo rozpikselowanych czekoladek i uciętego zdjęcia Fontanny Silviusa, kupiłam wspomnianą książkę. Co prawda kupiłam i podarowałam w prezencie koleżance, która tak jak ja była w Belgii na Erasmusie, ale potem miałam atak belgijskiej melancholii i książkę od niej pożyczyłam.

Już pierwsze zdanie jest dosyć niepokojące: Każdy był, jest lub będzie w Belgii. A przynajmniej każdy prawdziwy Europejczyk. Na początku myślałam, że może to jakaś metafora, ale chyba jednak nie. Potem autor pisze o stereotypach i o tym, że o Belgii albo nic nie wiemy, albo myślimy kliszami. A potem w 14 kolejnych rozdziałach udowadnia, że on należy do tej drugiej grupy.

Orzechowski który przez lata był korespondentem TVP w Brukseli jest pewien, że odkrył o co w tej Belgii chodzi, wniknął w serca i umysły Belgów i ta niezachwiana pewność wylewa się z każdej strony Belgijskiej melancholii:
To wielkie przywiązanie do domu sprawa, że prawie żaden Belg właściwie nigdy się nie przenosi w nowe, obce miejsce.

Belg jest pragmatykiem i hedonistą jednocześnie, i doskonale wie, co i jak zrobić, aby jego życie pozbawione było udręk i trosk, aby upłynęło mu w możliwie największej harmonii i sprawiło przyjemność.
Poza tym w książce, aż roi się od przedziwnych przemyśleń autora:
Na walońskich wiejskich drogach, w przydrożnych oberżach spotkać można nikomu nieznanych chłopów światowców. Ich wiedza o pobliskiej okolicy jest wiedzą o Belgii i o świecie. Każdy z nich ma wielki świat w swoim małym sercu.
Wystarczy zobaczyć współczesną gigantyczną śluzę w Strépy-Thieu albo w Ronquières, by ulec wrażeniu, że ich budowniczym nie chodziło wyłącznie o technikę, że tak samo chcieli wyrazić w nich stan swojego ducha.
 Ale co jest największym problemem tej książki to to, że Marek Orzechowski po prostu nie umie pisać. Książka jest upstrzona okropnymi makaronizmami: ludzie zapraszają się na dinnery, a do Londynu jadą via Francja. Jak już się zdarzy zdanie całe po polsku, to bardzo często nie ma za bardzo sensu:
Już Pieter Bruegel malował swoich rodaków z pełnymi policzkami, co potwierdzają i dzisiaj wypełnione po brzegi restauracje. (potwierdzają, że Bruegel malował?)
W tym wszystkim za najbardziej urzekający uznaję przedostatni rozdział, w którym autor najpierw pisze o flamandzkiej partii N-VA, potem przechodzi do głośnej sprawy belgijskiego pedofila Marca Dutrouxa, który jak podejrzewano nie działał w pojedynkę, tylko we współpracy z rozbudowaną siatką pedofilską i nagle temat Marca Dutroux zostaje urwany i następny akapit poświęcony już jest elitarnym belgijskim klubom, takim jak Cercle Gaulois, w którym intelektualiści dyskutują o sztuce. Może w ten sposób autor chciał pokazać cały szeroki wachlarz klubów do jakich można należeć w Belgii, poczynając od siatki pedofilskiej, a na Cercle Gaulois kończąc?

Oczywiście dowiedziałam się wielu interesujących rzeczy z tej książki, ale myślę, że dowiedziałabym się ich także z przewodnika i nie straciłabym czasu na czytanie takich rzeczy:
Kiedy król przejeżdżał obok nas, odeszliśmy od kamery i z szacunkiem należnym Albertowi wyciągnęliśmy  do niego ręce w geście pozdrowienia. Nasz przyjazny gest król natychmiast z sympatią odwzajemnił. Wówczas mój kamerzysta wykrzyknął: "Vive le Roi!" - Niech żyje król! Na twarzy Alberta pojawił się szeroki uśmiech. Wychylił się z pojazdu, aby uścisnąć nam dłonie, podziękował i zapytał, skąd jesteśmy. Kiedy dowiedział się, że to ekipa Telewizji Polskiej, odkrzyknął "Vive la Pologne!" Skoro tak, to z naszej strony popłynęły w reakcji zwołania na całą ulicę: "Vie la Roi et vive la Belgique!" I król, odwracając się do nas raz jeszcze z pojazdu i machając nam przyjaźnie ręką, powieziony został do swoich monarszych obowiązków.

Moja ocena: 2/5
Wydawnictwo: MUZA SA
Rok wydania: 2011

niedziela, 10 marca 2013

Jacek Dehnel - Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu

Myślę sobie, że bycie jednocześnie dobrym felietonistą i dobrym powieściopisarzem, to wcale nie jest taka łatwa sprawa. Myślę tak, bo wielu już było takich co próbowali i im się nie udawało. Taka np. Kinga Dunin, bardzo ją lubię i szanuję, to ona była tą co za młodu (za mojego młodu, a nie jej młodu) mnie przekonała do felietonów jako takich. Nic dziwnego więc, że gdy znalazłam w bibliotece jej powieści to bez wahania wypożyczyłam. Przeczytałam obie, może licząc na to, że w drugiej, która była kontynuacją tej pierwszej okaże się, że poprzednia to tylko taki żart. Nie okazało się. Obie części były ze wszechmiar kiepskie, tendencyjne, a bohaterowie płascy jak naleśniki i wszystko to niestety na poważnie. Z drugiej strony mamy Szczepana Twardocha, o którego felietonie kiedyś już pisałam (http://pozapsem.blogspot.com/2012/03/swieta-reka-twardocha.html) i którego byłam już zdecydowana nie lubić, ale pomna doświadczenia duninowego, postanowiłam przeczytać jego najnowszą powieść, aby wyrobić sobie o nim zdanie także jako o pisarzu (bo w sumie tym przede wszystkim jest). No i bach! Szok i niedowierzanie jak napisaliby dziennikarze faktu, gdyby tylko zajmowały ich sprawy literatury. "Morfina" Szczepana Twardocha okazuje się rewelacyjną powieścią. Myślę nawet, że pisząc o niej notkę użyję paru wielkich słów jak monumentalna czy genialna, ale nie uprzedzajmy faktów.

Te dwa przykłady pokazują nam wyraźnie jak bardzo nie możemy być niczego w tym życiu pewni. Dlatego gdy pewnego razu trafiłam na felieton Dehnela na Wirtualnej Polsce, trochę się bałam, że okaże się, że felieton kiepski i że znów będę miała z jakimś pisarzem taką toksyczną relację, że z jednej strony nie lubię, ale z drugiej kocham. Felieton był jednak bardzo dobry. Z chęcią sięgnęłam więc po najnowszą książkę Dehnela, która jest właśnie zbiorem jego felietonów i teraz mogę już oficjalnie powiedzieć, że lubię Dehnela zarówno jako pisarza jak i felietonistę i gdyby nie to, że póki co nie interesuje mnie kariera wariatki to zostałabym jego psychofanką. Chociaż pierwszy w kolejce jest Mariusz Szczygieł i nie wiem czy by mi starczyło sił witalnych na bycie podwójną psychofanką.

Ale wróćmy do Dehnela. "Młodszy księgowy" to zbiór felietonów na tematy różne, wszystkie jakoś z literaturą związane, chociaż często powiązania te nie są oczywiste. Sam o sobie pisze:
[...] nie jestem krytykiem literackim i nigdy nim, jak sądzę, nie będę; uważam jednak, że jedną z czytelniczych frajd jest dzielenie się z innymi tym, co nas zachwyciło.
Jeszcze większą frajdą jest jednak pisanie o tym, co nas nie zachwyciło. Nie ma co udawać, tak właśnie jest. Żadnej notki nie pisałam z takim zapałem jak tej o "Blondynce na Kubie" (a z blogowych statystyk wnioskuję, że i czytelnicy takie właśnie notki najchętniej czytają). Możliwe, że jest to jakaś bardziej kreatywna i subtelna forma naszego narodowego sportu, jakim jest narzekanie. I Dehnel ten sport uprawia, po świetnej formie widać zresztą, że nie od dziś. Wśród tego co mu się nie podoba są politycy występujący w roli ekspertów od wszystkiego, przykładem czego jest posłanka Pawłowska mówiąca o Szymborskiej, nowe nurty literackie, takie jak literatura posmoleńska, czy stare jak literatura obozowa, z której kolejne pokolenia na siłę próbują jeszcze coś wycisnąć i robią to coraz gorzej:

John Ruskin pisal o rozwiązaniach fabularnych Dickensa: "Nie wiesz, co zrobić? Zabij dziecko!";  z punktu widzenia fabuły Holokaust to literacki samograj, który poruszy nawet najbardziej zakamieniałe serce.
[...]
Wtórność tekstów o Holokauście wycina z pola zainteresowania pisarzy nie tylko, to co nie pasuje do utrwalonego schematu, ale też to, co nie pasuje do wersji wyidealizowanej. Ofiary Zagłady są ustawione poza obrębem ludzkości, która ma swoje wady. Straszliwy, nieuchronny los, który czeka wszystkich czy niemal wszystkich bohaterów, sprawia, że wspomnienie o ich wadach wydaje się nietaktem, jak wypominanie dawnych przewin komuś, kto leży na łożu śmierci.
Pojawiają się też literackie ciekawostki jak np. nowy nurt w ltieraturze, który furorę robi w JuKej, czyli misery books*, oraz literackie kurioza jak samowydająca się rodzina Grzeszczyków. Do worka "literatura" trafia tu też amerykański katalog sprzedaży wysyłkowej z roku 1897 czy wydana w 1866 roku książeczka o drobiu (historii i naczelnych cechach wraz z kompletnymi wskazówkami dotyczącymi hodowli i tuczenia).
Ciężko w zasadzie powiedzieć o czym są felietony Dehnela, bo są o wszystkim, co w jakikolwiek sposób wiąże się z literaturą. Dehnel w błyskotliwy i lekki sposób pokazuje nam, że literatura jest wszędzie i że nieprawdą jest to, że ci co czytają książki uciekają przed życiem. Literatura jest życiem. Życie jest literaturą.
I jakoś w tym momencie przypomniał mi się fragment z dzienników Kafki, który porusza najczulszą strunę mojej duszy, więc nim właśnie zakończę tę notkę:
Da ich nichts anderes bin als Literatur und nichts anderes sein kann und will**
Ocena: 3/5
Wydawnictwo: W.A.B
Rok wydania: 2013

* Uważajcie moi drodzy. Ja się nacięłam na jedną z tych książek, w Polsce jeszcze jakoś tyle tego nie mamy, to nie wiedziałam co to (http://www.goodreads.com/book/show/1047113.Ugly). Nie udało mi się skończyć.
** Nie jestem niczym innym jak tylko literaturą, niczym innym być nie mogę i nie chcę.