To co często wynosimy z domu to silne przekonanie o tym jak powinny smakować
różne potrawy. Ja tak mam z rosołem. Rosół powinien smakować tak jak smakował
ten, który robiła moja babcia. Wszystkie inne rosoły, które
jadałam w różnych domach i restauracjach, były dla mnie zawsze czymś
odbiegającym od normy, którą lata temu wyznaczyła babcia Basia.
Zanim sama zaczęłam gotować, nie wiedziałam w czym jest problem, wiedziałam
tylko, że coś jest nie tak. Później byłam już w stanie stwierdzić, że rosół
który jem odbiega od normy bo dodano za dużo czerwonego mięsa, albo za mało
marchewki, ale nie wiem czy byłabym w stanie stwierdzić czy do rosołu dodano liście
laurowe, albo ziele angielskie. Tak więc mając dwadzieścia siedem lat, cały czas
jestem dosyć daleko od odkrycia czym tak naprawdę jest rosołowa norma (babci
nie ma co pytać, wiecie jakie są babcie: włoszczyzny dodajesz tak na oko,
mięsa tyle, żeby było dobrze).
A teraz wyobraźcie sobie, że wasza babcia pochodzi z Indii, a wy macie tylko
jedno życie i dziesiątki składników do sprawdzenia, aby odkryć dlaczego wasz Dal
Makhani, nie smakuje jak babciny (myślę, że stąd wziął się pomysł z
reinkarnacją).
Dlaczego o tym piszę? Bo myślę, że nasze zdrowie, czyli to co uważamy za
normę, to właśnie taka bardzo skomplikowana potrawa. Żyjemy mając świadomość
jej najprostszych, najłatwiej wyczuwalnych składników. Tak jak jesteśmy w
stanie wyobrazić sobie smak rosołu bez soli, tak jesteśmy w stanie (oczywiście
w ograniczonym stopniu) wyobrazić sobie jak smakowałoby życie gdyby pozbawiono
nas zmysłu wzroku. A co z całą resztą smaków? Odbieramy ją po prostu jako
ciężką do zanalizowania mieszankę, hinduską masalę.
Brytyjski neurolog Oliver Sacks zajmuje się właśnie analizowaniem tej
mieszanki i pisaniem o tym, co się stanie jeśli coś z niej zabierzemy.
Moja przygoda z tym pisarzem zaczęła się od książki Mężczyzna, który
pomylił swoją żonę z kapeluszem; w jednym z rozdziałów, zatytułowanym
Bezcielesena kobieta opisany był przypadek u którego podstawy leży właśnie
usunięcie z tej fizjologicznej zupy jednego składnika, którego istnienia
większość z nas nie jest nawet świadoma. Kobieta, której historię opisuje
Sacks, w wyniku zapalenia wielonerwowego traci czucie proprioreceptywne*. Nagle
nie jest w stanie normalnie stać ani siedzieć, jej ciało wiotczeje, nie
kontroluje mimiki, chodzenie wychodzi jedynie wtedy kiedy patrzy na swoje nogi;
ale przede wszystkim nie czuje swojego ciała, nie jest w stanie powiedzieć
gdzie jest jej ręka dopóki nie spojrzy na nią. Przydarza jej się coś co można
nazwać ślepotą ciała. Pacjentka mówi, że największą przyjemność odczuwa
teraz jeżdżąc na siedzeniu pasażera (kierowanie samochodem oczywiście odpada) w
kabriolecie, bo dopiero podmuch wiatru, odbierany przez nieuszkodzone receptory
czuciowe na jej skórze, sprawia, że znów czuje, że ma ciało.
W książce Wyspa daltonistów i wyspa sagowców Sacks znów
konfrontuje czytelników z brakiem jednej z przypraw, tym razem jego bohaterowie
to ludzie niewidzący barw. Nie chodzi tu jednak o częściowy daltonizm, który
jest stosunkowo powszechny w naszej populacji i objawia się głównie
niezdolnością do odróżnienia koloru czerwonego i zielonego, ale o znacznie
rzadziej występujący całkowity wrodzony daltonizm, czyli achromatopsję.
Tym co wyróżnia tę książkę na tle innych dzieł Sacksa jest to, że tym razem
zamiast czekać na pacjentów w zaciszu własnego gabinetu autor wybiera się w
daleką podróż (bo aż do Mikronezji) w poszukiwaniu przypadków chorób, które go
interesują (w pierwszej części będzie to wspomniana achromatopsja dotykająca
dużą część populacji wysp Pingelap i Pohnpei, a w drugiej tajemnicza choroba
neurologiczna lytico-bodig występująca na wyspach Guam i Rota).
W obu częściach Sacks pokazuje nam świat ludzi, którzy odbiegają od normy. W przypadku lytico-bodig mamy definitywnie do czynienia
z poważnym upośledzeniem, jednak już sprawa achromatopsji jest bardziej
skomplikowana, o czym można przekonać się oglądając chociażby zestaw kart
Sloana, służących do diagnozowania tej choroby. O ile większość chorób
diagnozuje się stwierdzając czego pacjent nie jest w stanie zrobić, o tyle w
przypadku achromatopsji jest dokładnie na odwrót:
[...] wyjaśnił mi na czym polega test. "Na każdej z kart jest kilka szarych kwadratów różniących się tylko tonem barwy, od bardzo jasnej szarości do bardzo ciemnej, prawie czarnej. Każdy kwadrat ma wyciętą pośrodku dziurkę; jeśli podłożę z tyłu kartkę kolorowego papieru, jak ten, jeden z kwadratów będzie pasował do koloru; barwy będą miały to samo nasycenie. - Pokazał pomarańczową plamkę na szarym tle. - Dla mnie plamka pośrodku i otoczenie mają ten sam kolor".
Takie dopasowywanie nie miałoby żadnego znaczenia dla człowieka normalnie widzącego kolory, bo dla niego żaden kolor nie "pasuje" do szarego, tak więc większość ludzi miałaby ogromne trudności z wykonaniem zadania, ale dla ślepego na kolory jest to proste, ponieważ dla niego wszystkie kolory są szare i różnią się tylko stopniem jasności.
a co za tym idzie, chorzy na achromatopsję, posiadają pewne zdolności,
których nie posiadamy my:
Knut robi piękne czarno-białe zdjęcia. Powiedział, że jego widzenie jest podobne do widzenia ortochromatycznego filmu biało-czarnego, tylko on wydobywa znacznie więcej tonów.
"Wy nazwalibyście je odcieniami szarości, ale słowo szare jest dla mnie pozbawione znaczenia tak samo jak niebieskie czy czerwone. Ale - dodał - nie postrzegam swego świata jako bezbarwnego czy w jakimkolwiek innym sensie niekompletnego".
Największą zaletą książek Sacksa jest ich głęboki wymiar filozoficzny.
Ciekawe przypadki medyczne, które opisuje nie służą jedynie zwróceniu uwagi na
to jak skomplikowaną maszyną jest ludzkie ciało, ale przede wszystkim rozwinięciu
naszej empatii i pokazaniu, że wszystko jest względne i umowne, a obiektywny
obraz świata nie istnieje i nie ma prawa istnieć. Wyspa daltonistów i wyspa
sagowców na pewno w ten nurt się wpisuje, ale przy tym wszystkim nie jest
to też najlepsza książka tego autora. Wydaje się, że Sacks miał stanowczo za dużo
wrażeń, którymi chciał się podzielić z czytelnikami. Podróż do
Mikronezji była dla niego ogromnym przeżyciem zawodowym, ale jednocześnie
rozbudziła dawną pasję botaniczną, a także pobudziła do refleksji natury społeczno-politycznej, o czym uczciwie informuje już we wstępie:
[książka] z upływem dni rozrosła się jak niesforny sagowiec, wypuszczając we wszystkich kierunkach liczne pędy i bulwy. Ponieważ te pędy pod względem objętości zaczęły rywalizować z głównym tekstem, a dla mnie ważne było, żeby narracja pozostała zwarta, wiele z tych dodatkowych przemyśleń zebrałem razem na końcu, jako uwagi.
W ten sposób co chwila w tekście znajdujemy odsyłacz do przypisów, które
łącznie zajmują 50 stron.
Efekt jest oczywiście odwrotny od zamierzonego przez autora; czytelnik
przerywa czytanie, wędruje na koniec książki, czyta zajmujący stronę przypis
będący często bardzo oddaloną od głównego wątku dygresją, po czym wraca do
miejsca w którym przerwał czytanie nie pamiętając już o czym traktował ten główny
tekst.
W żadnym wypadku nie odradzam czytania tej pozycji, ale jeśli miałoby to być
wasze pierwsze spotkanie z Sacksem to wybierzcie inną jego książkę i dopiero
gdy będziecie go już kochać miłością bezgraniczną, sięgnijcie po Wyspę...
I w żadnym wypadku nie dajcie się skusić na sprzedawane w bardzo
promocyjnych cenach wydanie I z 2000 roku (zielona okładka), no chyba, że
chcecie czytać takie rzeczy:
- obecnie ma również adres w sieci Internetu
- beta-N-mAthyloamino-lewoalanina (nie dość, że methylo, nie zostało
przetłumaczone na metylo, to jeszcze zostało błędnie przepisane)
Nowe wydanie przekartkowałam tylko w księgarni, ale nazwy związków
chemicznych zostały poprawione, więc mam nadzieję, że reszta też.
Ocena: 3/5
Wydawnictwo: Zyska i S-ka
Tłumaczenie: Jolanta Bartosik
Rok wydania: 2000
* Proprioreceptory znajdują się w stawach, ścięgnach,
mięśniach szkieletowych, odpowiadają za tzw. czucie głębokie, które czasami
nazywane jest szóstym zmysłem. Dzięki proprioreceptorom zdajemy sobie sprawę z
tego w jakiej pozycji znajduje się nasze ciało, jesteśmy w stanie kontrolować
naszą mimikę. Proprioreceptory odgrywają także rolę w utrzymywaniu równowagi.
Siedze w pracy (stad brak polskich znakow), jest piata nad ranem, moj mozg jakby pracowal juz na wolniejszych obrotach, ale czytajac tak fascynujaco napisana recenzje ksiazki wlasnie o mozgu, ozywia sie i chlonie to co napisalas.
OdpowiedzUsuńI chce wiecej! Wiec na pewno siegne po te ksiazke, zwlaszcza ze wlasnie czytam "Muzykofilie" tego Autora i juz wiem, ze nie poprzestane na tej jednej! Uwielbiam czytac o pracy mozgu, jego funkcjonowaniu ale tez i defektach, chorobach, ulomnosciach. Wtedy czlowiek bardziej docenia smak zycia w cudownej mieszance wszystkich jego skladnikow...
To moja ukochana książka! Po niej zaczęłam się interesować neurobiologią. Czytałam ją lata temu... Wrócę swoją drogą do Sacksa :) Dzięki za przypomnienie :)
OdpowiedzUsuń