Sobota na Warszawskich Targach Książki była dniem reportażu. Od rana trwały spotkania z finalistami Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego: Wojciechem Jagielskim, Lidią Ostałowską, Edem Vulliamy i Mariuszem Zawadzkim. Ja jednak z niecierpliwością czekałam na niepozorny panel dyskusyjny, w planie specjalnie pewnie umieszczony w porze obiadowej, tak aby miłośnicy reportażu mogli zrobić sobie wtedy przerwę przed spotkaniami z kolejnymi autorami.
Trochę szkoda, bo spotkanie z tłumaczami jest w przypadku tej Nagrody równoznaczne spotkaniu z finalistami. (nagroda im. Ryszarda Kapuścińskiego, jako jedna z niewielu* w Polsce nagradza nie tylko autora, ale także tłumacza).
Na początku spotkania Maciej Zaremba Bielawski, jeden z jurorów Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego bardzo dosadnie przedstawił rolę tłumacza, mówiąc, że kiepski tłumacz może najlepszą nawet książkę całkowicie położyć, tak, że nie zostanie wzięta pod uwagę w zmaganiach konkursowych.
Działa to też oczywiście w drugą stronę, o czym wspomniał Janusz Ochab, tłumacz książki Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy, która wygrała tegoroczną edycję konkursu. Autor Ameksyki po ogłoszeniu wyników konkursu powiedział bardzo skromnie, że angielska wersja tej książki nie dostała żadnej nagrody, więc ta dzisiejsza nagroda to zasługa jego tłumacza.
Na szczęście coraz częściej mówi się o tym jak ważną rolę odgrywa tłumacz, ale mało kto wie, że jest to zawód nie tylko bardzo ważny ale także niebezpieczny. Co i rusz można wpaść na tłumaczeniową minę. I te miny właśnie, były tematem przewodnim tegorocznego spotkania.
Pierwsza zabrała głos Dorota Kozińska (tłumaczka
Colina Thubrona), której miałam przyjemność słuchać już w zeszłym roku. Pani Dorota tak samo jak rok temu, nawiązywała do swoich nieprzyjemnych przejść z redaktorami i korektorami.
Tłumaczka przyznała, że gdy pierwszy raz wzięła do ręki książkę Colina Thubrona z przerażeniem stwierdziła, że wcale nie zna tak dobrze języka angielskiego, jak jej się dotąd wydawało. Jednak po długich godzinach spędzonych na przeglądaniu słowników idiomów, dotarło do niej, że związki frazeologiczne, którymi posługuje się autor nie istnieją, albo inaczej: dotąd nie istniały. W takim wypadku tłumacz musi znaleźć złoty środek: przetłumaczyć tekst tak, aby nie raził czytelnika, ale też tak, aby nadal wydawał się nieco dziwny jak miało to miejsce w oryginale.
Niestety, ulubionym powiedzeniem redaktorów jest: tak nie może być,bo tak się nie mówi; hotele zataczające się po niebie uznano więc za zwykły bełkot.
Dostało się także korektorom, którzy według pani Kozińskiej często ponownie redagują tekst i tak np. rwąca rzeka staje się po korekcie szarpiącą rzeką.
Podsumowaniem opowieści było to, że redakcja powinna mieć większe zaufanie do tłumacza, a książka nie powinna w tłumaczeniu tracić swojej językowej unikalności na rzecz lekkostrawności i łatwości odbioru.
W tej materii pewnie dużo do dodania miałby także sam patron konkursu, który w 2005 roku mówił:
[...] z jak bardzo wrażliwą i delikatną materią ma do czynienia tłumacz, jak musi mieć wyostrzony wzrok i słuch językowy, językowy gust i intuicję, językową pamięć. Są to cechy najniezbędniejsze, tym bardziej że języki, z którymi tłumacz ma do czynienia, ulegają ciągłej przemianie, stałym przekształceniom, są w nieustannym ruchu, wzbogacają się, ewoluują, poszczególne słowa nabierają nowych odcieni i znaczeń. Jakiego potrzeba tu doświadczenia, czujności i smaku, aby wychwycić i odczytać sygnały tych zmian napływające do nas z czytanego tekstu, z jego ukrytej warstwy, z jego wnętrza!**
Od lewej: Maciej Zaremba Bielawski (juror), Saba Litwińska, Urszula Poprawska, Janusz Ochab, Jacek Giszczak, Dorota Kozińska oraz prowadzący spotkanie Sławomir Paszkiet |
Atmosfera spotkania zaczynała niebezpiecznie zmierzać w kierunku tej znanej z przychodni lekarskich, gdzie każdy czeka na swoją kolej by trochę ponarzekać. Na szczęście uratował ją Jacek Giszczak (tłumacz Strategii antylop) opowiadając o minie na którą wpadła kiedyś Julia Hartwig, tłumacząc wiersz o pewnej paryskiej ulicy (niestety, nie wiem czyj to był wiersz, więc jeśli ktoś wie, to proszę o informacje). Prawdopodobnie ze względu na panującą wówczas cenzurę, ulica, która w wierszu nazwana jest starą szparą Paryża w kształcie waginy, u Julii Hartwig zamienia się w starą ulicę Paryża w kształcie pępka.
Widzicie już jaką władzę ma tłumacz? Niewielka zmiana w zdaniu i można tylko domyślać się ilu Polaków wystarało się o paszport, aby zobaczyć to urbanistyczne kuriozum.
Czy w związku z tymi wszystkimi minami, na które wpaść może tłumacz, warto jest konsultować się z autorami? Tu większość stwierdziła, że nie warto, bo autor zazwyczaj sam nie pamięta, gdzie popodkładał miny i jak je rozbroić. Innego zdania był Maciej Zaremba Bielawski, który powiedział, że jeśli autor nie jest autystą, albo celebrytą, to warto się z nim kontaktować. On sam dzięki temu, że skontaktował się ze Zbigniewem Herbertem, którego wiersze tłumaczył na szwedzki, zaoszczędził sobie bardzo dużo pracy (która najprawdopodobniej i tak byłaby bezowocna). W wierszu Herberta ulicą pełną ryżu idzie jednoręki mężczyzna; przekładając poezję, aby nie wpaść na minę, trzeba wiedzieć co symbolizują poszczególne fragmenty. Czego symbolem może być jednoręki mężczyzna? Okazuje się, że niczego. Jednoręki mężczyzna to po prostu jednoręki mężczyzna, idący ulicą zasypaną odłamkami szkła (pełną ryżu), którego Herbert widział na jakiejś fotografii.
Jak widzicie nie ma żadnych sztywnych zasad dotyczących przekładu, każdy robi to inaczej, a dobra znajomość języka obcego to tylko jeden z wielu czynników wpływających na jakość tłumaczenia.
Bo tłumacz to coś więcej niż google translator.
W tym sensie, przekładając tekst - otwieramy Innym nowy świat, tłumaczymy go, a tłumacząc - przybliżamy, pozwalamy w nim przebywać, uczynić go cząstką naszego osobistego doświadczenia. Jakże więc dzięki wysiłkowi tłumacza rozszerzają się nasze horyzonty myślowe, pogłębia nasze rozumienie, nasza wiedza, ożywa wrażliwość.
Dzisiaj, w XXI wieku, to szczególnie ważne, ponieważ nasz świat tak burzliwie rozwijając się, różnicując się i zmieniając, potrzebuje nieustannego tłumaczenia i objaśniania, w czym pomaga również przekład literacki [...]. Jest to większy wymiar i dodatkowy sens pracy współczesnego tłumacza. To dzięki niej autorzy mogą docierać wszędzie, a czytelnicy stawać się odkrywcami ludów i ziem jeszcze wczoraj im niedostępnym. Zresztą wiemy, w jakim stopniu tłumacz jest współautorem książki, w jakim stopniu, na danym terytorium książka ta może tylko dzięki niemu zaistnieć. Stąd nieustanna dla nich wdzięczność wszystkich czytelników i autorów, stąd gorące dzięki wszystkim Państwu!***
I ja przyłączam się do podziękowań za rozszerzanie moich horyzontów myślowych!
* Drugą taką nagrodą, o której wiem jest Angelus Silesius
**, *** Fragmenty wykładu Tłumacz - postać XXI wieku wygłoszonego przez Ryszarda Kapuścińskiego podczas I Światowego Kongresu Tłumaczy Literatury Polskiej w Krakowie (całość)
Mysle, ze gdyby Julia Hartwig zdecydowala sie przetlumaczyc ten wiersz nie obawiajac sie cenzury, to jeszcze wiecej byloby podan o paszport:) Ta wersja ze szpara bardziej dziala na wyobraznie niz ta z pepkiem:)
OdpowiedzUsuńSwietna relacja ze spotkania! Odkad sam zaczalem czytac ksiazki po angielsku, tym czesciej jestem pelen podziwu i chyle glowe przed tlumaczem. Tlumaczenie powiesci czy reportazu to nic w porownaniu z tlumaczeniem poezji. To dopiero wymaga znajomosci jezyka. Nie tylko jezyka zreszta:)
Chodzi o wiersz Blaise'a Cendrarsa ["Le ventre de ma mere", albo bez tytułu, zaczynający się od "Je suis debout sur le trottoir d'en face (...)]. Co wygrałam?
OdpowiedzUsuńhttp://www.poemes.co/le-ventre-de-ma-mere.html?Array